Tomas Pekhart: Nigdy nie straciłem nadziei - Legia Warszawa
Plus500
Tomas Pekhart: Nigdy nie straciłem nadziei

Tomas Pekhart: Nigdy nie straciłem nadziei

- Chcę być zdrowy, bo wtedy będę grał i uda mi się pracować dla dobra drużyny. Jasne, że strzelanie goli jest super, ale nadrzędną wartością jest zdobycie trofeum. To właśnie powód, dla którego wszyscy tu jesteśmy i ciężko pracujemy żeby to osiągnąć – mówi napastnik Legii Warszawa Tomas Pekhart.

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Janusz Partyka

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Janusz Partyka

Powiedzieć, że jadł chleb z niejednego pieca, to nie powiedzieć nic. Grał w piłkę na wyspach będących dla wielu rajem na ziemi, grał także w miejscu, na które regularnie spadały rakiety i bomby. Przy przenosinach do Warszawy miał całe mnóstwo pracy i tylko godziny uchroniły go od spędzania całej kwarantanny w pojedynkę. Zawodnik powspominał z nami stare czasy i opowiedział o nowych. Przekonacie się jak blisko od domu musi spać rakieta, by ostatecznie zdecydować się opuścić Izrael. Z drugiej strony opowiemy Wam historię tego, ile w życiu znaczy nadzieja i dlaczego dziecko naszego piłkarza zostało okrzyknięte cudem. Tomas Pekhart i Legia.com wspólnie zapraszają do lektury. 

 

- W sobotę strzeliłeś najłatwiejszą bramkę w karierze?
- A widzisz, wszystko wyglądało łatwo, ale jeszcze trzeba było się tam znaleźć (śmiech). Chodzi o to, żeby być we właściwym miejscu o właściwym czasie. Zauważ, że wokół mnie raczej nie było wtedy zbyt dużo zawodników i tak właśnie powinien grać napastnik. Nieważne jak ta piłka do mnie trafiła, ważne, że wpadła i odnieśliśmy bardzo ważne zwycięstwo. Koniec końców nikt nie pyta jak padła bramka, każdy za to widzi końcowy wynik. 

 

- Niektórzy mówią, że da się to wytrenować, niektórzy, że nie i po prostu trzeba mieć nosa. To jak to w końcu jest?
- Myślę, że każdy napastnik ma coś w rodzaju instynktu, który pomaga mu przewidzieć to gdzie spadnie piłka i u mnie to chyba zadziałało. Ona jeszcze odbiła się od poprzeczki i mogła polecieć w każdym kierunku – gdyby dotknęła mnie na przykład w rękę, to byłoby po zabawie. Napastnik musi wiedzieć jak się ustawić, to też jest część instynktu. Tego chyba rzeczywiście nie można trenować, zwyczajnie musisz umieć się znaleźć – znowu to powtórzę – we właściwym miejscu o właściwym czasie.

Zdjęcie

- Nieważne jak ta piłka do mnie trafiła, ważne, że wpadła i odnieśliśmy bardzo ważne zwycięstwo. Koniec końców nikt nie pyta jak padła bramka, każdy za to widzi końcowy wynik. 

- W Warszawie się w nim znalazłeś?
- Tak, odkąd przyszedłem czuję się w drużynie bardzo dobrze. Podoba mi się to jak funkcjonuje klub i wszystko dookoła niego, to jak nastawieni są ludzie. Takie miałem pierwsze wrażenia i nic się nie zmieniło od czasu kiedy rozmawialiśmy zaraz po moim przyjeździe. 

 

- Wtedy byłeś w trakcie załatwiania dokumentów dla córki, a do Polski przyjechałeś sam, bez rodziny. Wszystko udało się już ogarnąć?
- Rozmawiałem na ten temat z jednym czeskim dziennikarzem, któremu krok po kroku opowiadałem tę historię. Z powodu koronawirusa wszystko się skomplikowało i wspólnie z żoną przeszliśmy przez bardzo ciężki dla nas okres. Adela z córeczką przyjechały do mnie dzień przed zamknięciem granic, więc rzutem na taśmę kwarantannę udało nam się spędzić razem. Wcześniej było mnóstwo zamieszania papierami dla dziecka, bo dzień po meczu z Jagiellonią poleciałem samolotem do Madrytu załatwić małej paszport i całą papierologię, której nie zdążyłem ogarnąć przez wyjazdem do Polski. 7 marca dziewczyny poleciały z Las Palmas do Pragi, ale zaraz się okazało, że rząd będzie zamykał granice. Był chyba 12 marca kiedy napisałem Adeli, że Polska za moment praktycznie się zamyka, więc musi wziąć auto i pojechać nim z Pragi do Warszawy, bo inaczej utknie w Czechach i nie zobaczymy się przez parę miesięcy. Popołudniu przeprowadziłem się z hotelu do mieszkania, żeby trochę chociaż trochę przygotować je na przyjazd żony i dziecka. Potem ruszyłem do Legnicy, gdzie przechwyciłem je w środku nocy, już wspólnie pojechaliśmy stamtąd do Warszawy, a nad ranem wprowadziliśmy się do mieszkania. W środku nie było nic oprócz łóżka, bo to była jedyna rzecz, którą wcześniej udało mi się kupić w IKEI i złożyć. Przyjechaliśmy o 6 nad ranem, o 8 musiałem już wychodzić na trening. Tam powiedziano nam, że wszystko w kraju zostaje zawieszone, wzięliśmy sprzęt treningowy i zaczęliśmy kwarantannę. Mieliśmy naprawdę dużo szczęścia, że udało nam się spotkać z Adelą w ostatniej chwili. Nie chcę nawet myśleć co by było gdybyśmy musieli być rozdzieleni na kolejne trzy miesiące. 

 

- Czyli jak powiem, że to był najbardziej szalony transfer w Twoim życiu, to nie skłamię?
- Myślę, że nie (śmiech).

Zdjęcie

- Mieszkaliśmy jakieś 40 kilometrów od Strefy Gazy, więc generalnie bywało dość gorąco. Pamiętam jednak moment, po którym powiedziałem sobie: dosyć, muszę stąd wyjechać. Pewnego dnia rakiety wystrzelone z Gazy wylądowały jakieś pięć kilometrów od mojego domu.

- Szalony transfer to jedno, ale życie tutaj jest jednak spokojne. O poprzednich miejscach Twojego pobytu raczej trudno tak powiedzieć – grałeś chociażby w Izraelu. 
- Piłkarsko było fajnie, ale za życiem tam faktycznie nie przepadałem. To zupełnie inny kraj, inna kultura, inna religia – właściwie wszystko tam jest inne. Po pewnym czasie stwierdziłem, że to trochę nie moja bajka i nie chciałem dłużej tam zostać, mimo że miałem jeszcze dwa lata naprawdę dobrego kontraktu. W trakcie pandemii rozmawiałem z kumplami, którzy grają tam do tej pory i mówią, że nie jest tam za wesoło. Nikt nie może opuścić kraju, nawet obcokrajowcy. Większość drużyn w Europie pozwoliła piłkarzom zza granicy wrócić do domów, ale w Izraelu nawet nie chcieli o tym słyszeć. Rzeczywiście nie żyje się tam zbyt łatwo. 

 

- Bałeś się kiedyś żyjąc tam?
- Szczerze mówiąc, tak. Mieszkaliśmy jakieś 40 kilometrów od Strefy Gazy, więc generalnie bywało dość gorąco. Pamiętam jednak moment, po którym powiedziałem sobie: dosyć, muszę stąd wyjechać. Pewnego dnia rakiety wystrzelone z Gazy wylądowały jakieś pięć kilometrów od mojego domu. Ludziom tutaj ciężko pewnie to sobie wyobrazić, bo panuje pokój, ale tam praktycznie żyjesz w strefie wojny. Każdego dnia słyszysz dźwięk bomb, wystrzeliwane rakiety – to zupełnie inny świat. 

 

- Kolejnym transferem zmieniłeś rzeczywistość o 180 stopni. Z wojny do raju. 
- To w ogóle była śmieszna historia, bo ja naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak daleko Wyspy Kanaryjskie leżą od kontynentalnej Hiszpanii (śmiech). Z Izraela poleciałem do Madrytu i myślałem, że zaraz będę na miejscu, a tam czekał mnie jeszcze 3,5-godzinny lot do Las Palmas. To kawał drogi i zarazem największa wada życia tam. Wyspy są przepiękne, życie kapitalne, tylko cały  problem polega na tym, że trzeba się tam jeszcze dostać (śmiech). 

 

- To rzeczywiście jest raj, czy tak wygląda to tylko z pozoru?
- Żyjesz w cudownym miejscu, ale po pewnym czasie zaczynasz tęsknić za wielkomiejskim życiem. Ciężko tam zostać na zawsze, choć to było jednak fajne doświadczenie i na pewno wrócę tam na jakieś wakacje. Ale ta odległość jednak robi swoje, odczuwaliśmy to przy okazji każdego meczu na wyjeździe, bo wtedy nie było nas w domu trzy, czasem cztery dni. Żeby w ogóle dostać się do miasta rywala musiałeś poświęcić na to cały dzień, a przecież trzeba było jeszcze odpocząć i przygotować się do gry. To była chyba największa wada grania w Las Palmas.

Zdjęcie

- Kilka lat temu wybraliśmy się w końcu do lekarza, który powiedział mi, że praktycznie nie mam szans na potomstwo. Zaczynaliśmy godzić się z myślą, że to niemożliwe, aż tu nagle podczas naszego pobytu na Gran Canarii zdarzyło się coś niesamowitego.

- Z drugiej strony z Wyspami Kanaryjskimi wiąże się jedna z najważniejszych chwil w Twoim życiu. 
- Oj tak (śmiech). Chodzi ci pewnie o moją córeczkę. Tam przyszła na świat i na pewno kiedy dorośnie wrócę z nią do tego miejsca, pokażę jej gdzie to się wszystko zaczęło. Będę tej wyspie wdzięczny do końca życia, że zesłała nam małą do naszego życia. 

 

- To będzie bardzo prywatne pytanie – jeśli nie chcesz, nie odpowiadaj. W czeskiej prasie wyczytałem, że urodziny Twojej córki nazwano „Cudem na Wyspach”. Dlaczego?
- Nigdy o tym nie mówiłem, ale wspólnie z żoną przeszliśmy bardzo trudny dla nas czas, w trakcie którego staraliśmy się o dziecko. Próbowaliśmy i nic się nie działo. Kilka lat temu wybraliśmy się w końcu do lekarza, który powiedział mi, że praktycznie nie mam szans na potomstwo. Zaczynaliśmy godzić się z myślą, że to niemożliwe, aż tu nagle podczas naszego pobytu na Gran Canarii zdarzyło się coś niesamowitego. Czekaliśmy bardzo długo, ale teraz mała jest z nami. Dla nas to bez wątpienia cud. 

 

- Zanim się urodziła, wierzyłeś w nie?
- Chyba tak. Jasne, że nie jest łatwo w momencie, kiedy lekarz mówi ci, że nigdy nie będziesz mieć dzieci. Ale wierzyliśmy w to cały czas i nie traciliśmy nadziei. Im więcej rozmawialiśmy o tym z innymi ludźmi, okazywało się, że wokół nas żyje sporo osób, które również mierzyły się z tym problemem, a ostatecznie im się udało. Nie wiem jak, ale udało się i nam. To wydarzenie zupełnie zmieniło nasze życie. Cieszymy się każdym dniem spędzonym z nią. 

 

- Życiowo to był pewnie najlepszy moment w Twoim życiu, ale piłkarsko niekoniecznie. Ciągłe transfery z i do klubu, zmiany trenerów – dlaczego tak to wszystko wyglądało?
- Głównym powodem dla którego trafiłem do klubu był trener Manolo Jimenez, z którym pracowałem już w AEK Ateny. Zadzwonił do mnie i chciał żebym trafił do Las Palmas i pomógł wywalczyć awans do La Liga. Sprowadził też z Aten Serio Araujo, z którym graliśmy razem – chciał po swojemu zbudować silną drużynę. Dla piłkarza, który ma gdzieś przejść, obecność trenera chcącego go w klubie i to trenera, który już go zna, to absolutnie najlepsza rzecz jaka może się zdarzyć. Poza tym trafić do Hiszpanii, do klubu, który większość swojej historii spędził w La Liga, również nie jest taką prostą sprawą. Nie wahałem się więc, bo nie dość, że klub był bardzo dobry, to miejsce do życia również – skorzystałem więc ze swojej szansy. Presja była jednak ogromna, bo zespół spadł do Segunda Division, a miał naprawdę ogromny budżet, który miał pozwolić na powrót do elity. Ciśnienie było ogromne, my słabo zaczęliśmy sezon i po paru kolejkach Manolo Jimenez został zwolniony. Po tej decyzji wszystko się zmieniło, zaczęli się wymieniać trenerzy, zawodnicy. Ja jednak wierzyłem cały czas, zaciskałem zęby i trenowałem, aż w końcu dostałem swoją szansę by zagrać w paru meczach od początku. Wreszcie zacząłem grać, zacząłem też strzelać i chociaż nie gram tam od sześciu miesięcy, to nadal jestem drugim najlepszym strzelcem w tym sezonie. Najpierw więc faktycznie było ciężko, ale z kolejnym sezonem wiążą mnie same dobre wspomnienia. Koniec końców nie było mi łatwo stamtąd odejść.

Zdjęcie

- Przez parę miesięcy tutaj nauczyłem się rozumieć praktycznie wszystko, nawet jeżeli mówię po czesku, to bez problemu jestem w stanie się dogadać.

- To ja już się cofamy przez Izrael i Hiszpanię, to chciałbym Cię jeszcze spytać o Grecję. Ta liga naprawdę tak zwariowana jak mówią?
- Zabawne, że o to pytasz, bo dosłownie tuż przed naszą rozmową rozmawialiśmy z żoną o Grecji i o tym jak świetnie nam się tam żyło (śmiech). Pokochaliśmy ten kraj i myślę, że jak już skończę grać w piłkę, to zamieszkamy na stałe w Atenach. Ale tak, futbol tam to trochę inna historia niż życie. Mógłbym wiele opowiadać o tym, co się działo na trybunach nie tylko z udziałem kibiców, ale i prezesów klubów, bo nigdzie indziej czegoś takiego nie przeżyłem. Kiedyś odwołano nam mecz kilka godzin przed rozpoczęciem, do dziś nie znam powodów. Zwariowana liga, ale kraj, życie w nim i ludzie jak najbardziej na gigantyczny plus.

 

- Czyli jak do Grecji to tylko na wakacje, nie na piłkę?
- Oj tak (śmiech)! Ale mówiąc poważnie to – mimo wszystko – ja też z tą ligą grecką mam bardzo dobre wspomnienia, bo AEK to obecnie drugi po Olympiakosie najlepszy klub w Grecji. Jestem więc mocno związany z tą drużyną i codziennie dostaję jakieś wiadomości, żebym może jednak wrócił, co jest oczywiście szalenie miłe. Kiedy dostajesz się do tak dużego klubu i coś tam sobą reprezentujesz, oni bardzo cię doceniają i okazują szacunek. Nie mogę więc narzekać na tamtejszą piłkę. Jasne, że działy się złe rzeczy, ale mnie z jej strony spotkało mnóstwo dobrego. Nie gram w AEK-u już kilka lat, ale kiedy jestem w Atenach, ludzie zagadują mnie na ulicy, pozdrawiają i to na pewno jest niesamowicie fajne. 

 

- Udało Ci się nauczyć greckiego?
- Nie, same podstawy. Mówię komunikatywnie w paru językach, ale grecki mam szalenie łamany. Kiedy zamieszkamy tam na dobre, wtedy na pewno oboje z żoną się go nauczymy. 

 

- To w ilu językach mówisz?
- Po angielsku, niemiecku, hiszpańsku i czesku oczywiście (śmiech). 

 

- Polskiego też zamierzasz się nauczyć? W końcu jest dość podobny do czeskiego. 
- Przez parę miesięcy tutaj nauczyłem się rozumieć praktycznie wszystko, nawet jeżeli mówię po czesku, to bez problemu jestem w stanie się dogadać. Myślę, że nie będę chodził na żadne zajęcia, po prostu cały czas staram się łapać nowe słowa, z niektórymi kolegami w szatni rozmawiamy każdy w swoim języku i też jest okej. Nawet gdy idę do sklepu, a ktoś nie mówi po angielsku, po prostu zaczynam mówić po czesku. Myślę, że w jakiś 75% słowa mają podobne znaczenie.

Zdjęcie

- Grasz przede wszystkim dla kibiców, więc gdy nikogo nie ma na stadionie – tak jak ostatnio – naprawdę czujesz się dziwnie. Okej, grałem tak w AEK-u wiele razy, ale to zawsze jest nieprzyjemne, więc mam nadzieję, że sytuacja zmieni się jak najszybciej.

- Ale na te pozostałe 25% musisz bardzo uważać. 
- No tak, te języki są bliskie sobie, ale rzeczywiście bywają słowa, które po polsku znaczą coś kompletnie innego niż po czesku, także codziennie mam powód do żartów (śmiech). To działa jednak w dwie strony, czasem chłopaki robią sobie ze mnie jaja, bo mi wydaje się, że powiedziałem coś zupełnie poprawnie, a tymczasem wypowiedź zaczyna być kompletnie bez sensu. Dobrym przykładem jest słowo „szukać”, bardzo podobne do czeskiego „šukat”, które wymawia się praktycznie tak samo. Po polsku używasz go jak chcesz coś znaleźć, a u nas to koszmarny wulgaryzm (śmiech). Nigdy będąc w Czechach nie mów, że czegoś „szukasz”, bo to znaczy, że coś pier… (śmiech). 

 

- To wyjdźmy może z tych językowych zawiłości i wróćmy do piłki. Skoro w Grecji grałeś 15 spotkań przy pustych trybunach, teraz łatwiej będzie Ci się odnaleźć w nowej rzeczywistości?
- To chyba tak nie działa. Grasz przede wszystkim dla kibiców, więc gdy nikogo nie ma na stadionie – tak jak ostatnio – naprawdę czujesz się dziwnie. Okej, grałem tak w AEK-u wiele razy, ale to zawsze jest nieprzyjemne, więc mam nadzieję, że sytuacja zmieni się jak najszybciej. Jeszcze kiedy grasz na małych obiektach na dwa, trzy tysiące widzów to ujdzie, ale w Polsce macie ogromne stadiony, świetnych kibiców, więc ta różnica jest bardzo zauważalna. Myślę, że gdyby w Poznaniu siedziało na trybunach 40 tysięcy osób, to pewnie spotkanie wyglądałoby inaczej. Chociaż z drugiej strony brak kibiców na meczach wyjazdowych może nie jest dla nas wcale taki zły (śmiech). 

 

- W tej dziwnej otoczce dotarło do Ciebie w ogóle jak istotna była to bramka?
- No właśnie, to jest dosyć ważna kwestia, bo gdy wszystko wygląda jak sparing, nie słyszysz kibiców, a tylko krzyki z ławki, to momentami czujesz się jak w kościele. Potem strzelasz gola i nie możesz nawet normalnie celebrować, bo zawodnicy powinni przecież unikać dotykania się nawzajem. Wierzę jednak, że to rzeczywiście ważna bramka, która pozwoliła nam zrobić kolejny krok do celu, który wszyscy chcemy osiągnąć. 

 

- A Ty co musisz osiągnąć, żeby po końcu sezonu usiąść w fotelu i powiedzieć sobie: Tak, to był dobry rok w moim wykonaniu. 
- Nie patrzę na to w ten sposób. Niewiele osób wie, ale przed pandemią doznałem urazu i cały ten czas walczyłem sam ze sobą, żeby być gotowym na wznowienie rozgrywek. Udało się i to właśnie jest mój cel – ja po prostu chcę być zdrowy, bo wtedy będę grał i uda mi się pracować dla dobra drużyny. Jasne, że strzelanie goli jest super, ale nadrzędną wartością jest zdobycie trofeum. To właśnie powód, dla którego wszyscy tu jesteśmy i ciężko pracujemy żeby to osiągnąć.

Udostępnij

Autor

Jakub Jeleński

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.