Historia 1991-2000
Początek lat 90. to w Polsce okres kapitalistycznej rewolucji. Na stadionach zaczęli pojawiać się faceci w markowych garniturach, ze złotymi Rolexami na nadgarstkach i telefonami komórkowymi, zwanymi „cegłami” w ręku. Ludziom, którym wydawało się że mają wszystko, zamarzyło się coś więcej. Coś, co mogłoby ich dowartościować jeszcze bardziej.
Autor: Legia.com
- Udostępnij
Autor: Legia.com
Wykładając swoje pieniądze lub częściej pieniądze firm, których byli prezesami, rozpoczęli nową epokę w historii polskiego futbolu, stając się pierwszymi sponsorami piłkarskich klubów. W Legii takim „dobrodziejem” był Janusz Romanowski.
Genua, 20 marca 1991 roku. Legioniści na słynnym stadionie Luigi Ferraris chwilę przed rewanżowym meczem w 1/4 finału o PZP z Sampdorią Genua (2:2).
„Jeśli klub nie jest w stanie utrzymać dyscypliny wśród dwudziestolatków, to niech w ogóle da za wygraną. Daje więc za wygraną i dalej jest bezradny. W tym momencie, kiedy piłkarz czuje, że już osiągnął pewien poziom i dość dobrze brzmi jego nazwisko, że może do pewnej granicy bezkarnie rozrabiać, wówczas nie ma takiej siły, która by go od tego powstrzymała” – ten cytat z książki Roberta Zolsta „Piłkarze sportowcy”, jak ulał pasował do okoliczności porażki Legii w meczu z Lechem (1:3) o Superpuchar w 1990 roku.
Wówczas to właśnie piłkarze Legii o dobrze brzmiących nazwiskach, liderzy drużyny – Leszek Pisz i Dariusz Czykier – w przeddzień tak ważnego meczu do rana raczyli się alkoholem. „Przed meczem o Superpuchar w Bydgoszczy podałem skład dzień wcześniej, ale na dwie godziny przed spotkaniem Pisza i Czykiera musiałem wyrzucić. Dotarło do mnie gdzie byli i co robili, pomimo tego, że krył ich Andrzej Łatka. Był jeszcze z nimi Jacek Bąk, tylko że to był jego pierwszy raz. Dlatego mu darowałem. Powiedziałem tylko: ‘Jacek, jeszcze raz i wylecisz’. Czykierowi i Piszowi powiedziałem: ‘Panowie, ten sezon dogramy do końca, a nowy zagramy bez was. Nie mam w stu procentach przekonania, że jak będziemy grać bardzo ważny mecz to wy nie zawiedziecie, bo jesteście nieodpowiedzialni’” – mówił w wywiadzie dla NL ówczesny trener Legii Władysław Stachurski.
Wówczas to właśnie piłkarze Legii o dobrze brzmiących nazwiskach, liderzy drużyny – Leszek Pisz i Dariusz Czykier – w przeddzień tak ważnego meczu do rana raczyli się alkoholem. „Przed meczem o Superpuchar w Bydgoszczy podałem skład dzień wcześniej, ale na dwie godziny przed spotkaniem Pisza i Czykiera musiałem wyrzucić. Dotarło do mnie gdzie byli i co robili, pomimo tego, że krył ich Andrzej Łatka. Był jeszcze z nimi Jacek Bąk, tylko że to był jego pierwszy raz. Dlatego mu darowałem. Powiedziałem tylko: ‘Jacek, jeszcze raz i wylecisz’. Czykierowi i Piszowi powiedziałem: ‘Panowie, ten sezon dogramy do końca, a nowy zagramy bez was. Nie mam w stu procentach przekonania, że jak będziemy grać bardzo ważny mecz to wy nie zawiedziecie, bo jesteście nieodpowiedzialni’” – mówił w wywiadzie dla NL ówczesny trener Legii Władysław Stachurski.
Legioniści schodzą do szatni po "zwycięskim remisie" z Sampdorią.
Trener Stachurski dla „rozbrykanych” piłkarzy Legii okazał się wymagającym szkoleniowcem, co wielu z nich niezbyt przypadło do gustu. Nie lubiła go zwłaszcza „grupa bankietowa”. Chcąc jednak grać musieli zmusić się do wysiłku. Ci, którzy tego nie rozumieli i nie przykładali się do treningów nie mieli łatwego życia. „Wolę, żeby zawodnicy mówili o mnie – był skur... em, ale zdobyliśmy z nim to i to” – objaśniał swoje relacje z zawodnikami trener Stachurski.
Zdobywając po raz drugi z rzędu Puchar Polski biedna jak „mysz kościelna” Legia tak jak rok wcześniej wywalczyła sobie prawo startu w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów. W pierwszej rundzie przeciwnikiem Legii była drużyna zdobywcy Pucharu Luksemburga Swift Hesperange. Na wyjeździe legioniści męczyli się niemiłosiernie, choć wynik 3:0 dla „wojskowych” sugeruje raczej gładką przeprawę. Ostatecznie w „spacerku” z luksemburczykami legioniści strzelili sześć bramek nie tracąc żadnej.
Wojciech Kowalczyk – bohater z Genui.
W drugiej rundzie los nie był dla Legii już tak łaskawy. Podczas losowania w Zurychu „sierotka” wyciągnęła obok Legii kulę z nazwą drużyny zdobywcy Pucharu Szkocji – FC Aberdeen. „Żarty się skończyły, zaczęły się schody” – tak komentowano wyniki losowania. Wielu kibiców nie dawało Legii większych szans na pokonanie teoretycznie mocniejszego i bardziej utytułowanego przeciwnika z Wysp. Nie inaczej zareagowali sami piłkarze: „My z tego Aberdeen nie wyjedziemy przez tydzień. Jak oni nas wkręcą w murawę, to właśnie tydzień będziemy się z tego boiska wykręcać” – mówił po obejrzeniu na wideo meczu Aberdeen – Glasgow Rangers obrońca Legii Arkadiusz Gmur. Przed meczem ze Szkotami piłkarze Legii pojechali na zgrupowanie do Wyszkowa. O biedzie ówczesnej Legii niech świadczy fakt, że po to by piłkarze mogli oglądać taśmy z meczami przeciwnika, na głowie musiał stawać kierownik drużyny Bogusław Łobacz. Kolorowy telewizor i magnetowid pożyczał od swojego kolegi, a następnie przywoził je swoim maluchem na zgrupowanie.
Kiedy piłkarze przygotowywali się do meczu z Aberdeen w Wyszkowie wśród kibiców w Warszawie mówiono, że tylko cud może uratować legionistów od porażki. Ale czy tylko cud? Może wystarczyłaby twarda ręka trenera i odpowiednia motywacja by ten cud nastąpił? „Ja im nie musiałem wiele tłumaczyć. Zespół składał się z piłkarzy na tyle doświadczonych, że sami wyczuli nadarzającą się okazję” – wyjaśniał metamorfozę drużyny Stachurski. „Zdawali sobie sprawę, że dla wielu z nich pokazanie się w Europie będzie ostatnią szansą na podpisanie kontraktu z zachodnim klubem” – mówił trener. O tym że miał rację sympatycy Legii mogli przekonać się po pierwszym meczu rozegranym w Aberdeen, gdzie Legia zremisowała 0:0, co było małą sensacją tych rozgrywek. Było też zapowiedzią tego, że dawno zapomniana w piłkarskim świecie Legia znów zatrzęsie Europą.
10 kwietnia 1991 roku. Drużyna Legii przed półfinałowym meczem w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów z Manchesterem United przy ulicy Łazienkowskiej. W górnym rzędzie od lewej: Marek Jóźwiak, Zbigniew Robakiewicz, Dariusz Czykier, Arkadiusz Gmur, Piotr Czachowski, Jacek Cyzio, Wojciech Kowalczyk. W dolnym rzędzie od lewej: Krzysztof Iwanicki, Jacek Bąk, Mirosław Modzelewski i Leszek Pisz.
Po sukcesie jakim było uzyskanie bezbramkowego remisu w Szkocji, przyszedł czas na rewanż w Warszawie. 7 listopada 1990 roku zdarzył się cud. Wygrywając 1:0 (po golu Krzysztofa Iwanickiego) ligowy przeciętniak z Polski wyeliminował czołowy zespół szkocki, wcześniejszego zdobywcę PZP i awansował do ćwierćfinału tych rozgrywek. Grając w lidze w kratkę i bezbarwnie, drużyna Legii niczym Dr Jekyll i Mr Hyde zmieniała swe oblicze w rozgrywkach pucharowych. Po pokonaniu mocnej drużyny szkockiej, w ćwierćfinale PZP legioniści natrafili na jeszcze silniejszego rywala. Był nim obrońca trofeum, czołowy zespół włoskiej Serie A Sampdoria Genua. Drużyna milionerów z Genui posiadała w swoim składzie gwiazdy światowego formatu, wśród których prym wiedli Ukrainiec Michajliczenko, doskonały Brazylijczyk Cerezo, a sztandarowymi postaciami byli dwaj wybitni napastnicy „Azzurich” – Roberto Mancini i Gianlica Vialli.
Legia nie była tak bogata jak jej przeciwnik. „Pamiętam, że z trenerem Władysławem Stachurskim mieliśmy straszne problemy” – tak wspominał ówczesne czasy pełniący wówczas funkcję menedżera Legii Stanisław Terlecki. „Skład się rozleciał, zawodnicy odchodzili (Roman Kosecki odszedł do Turcji – przyp. red.). Po zmianach ustrojowych, po Okrągłym Stole, wojsko wstrzymało wszelkie dotacje i Legia była bez grosza. Kłopoty mieliśmy ze wszystkim. Szczególnie odczuwaliśmy braki sprzętowe. Gdy przypominam sobie tamte czasy, to aż mi się wierzyć nie chce jak prezentowała się wówczas drużyna Legii. W kreszowych dresach, kupionych przez jednego z kibiców, legioniści wyglądali niczym... ‘Rumuni ze Stadionu X-lecia’” – mówił Terlecki.
Przywitanie kapitanów Manchesteru i Legii – Steve’a Bruce’a i Krzysztofa Iwanickiego.
Występ Legii w europejskich pucharach i chęć zaistnienia na rynku, stały się okazją do podczepienia się pod klub różnej maści biznesmenów, co było przyczyną sprzeczności interesów Legii, telewizji i agencji zajmujących się reklamami. Zaczęły się gorączkowe przepychanki. Dla drużyny przygotowano wątpliwej jakości sprzęt piłkarski. „Z Andrzejem Grajewskim pojechałem do Włoch, by podpisać kontrakt z firmą Lotto” – opowiadał Terlecki. „Było to niesamowite przeżycie. Legia będąca bez grosza, potrafiła dogadać się z Lotto i jeszcze otrzymać furę darmowego sprzętu” – powiedział były menedżer Legii. Zapomniał tylko dodać, że były to wątpliwej jakości koszulki włoskiej firmy. Poza tym sposób w jaki menedżer przewoził je przez granicę... ukryty pod sprzętem w bagażniku samochodu, miał niewiele wspólnego z profesjonalizmem. Skoro padło nazwisko Grajewskiego nie bez powodu będzie przypomnienie, że podczepiając się pod Legię umieścił bezprawnie na koszulkach logo firmy „Mullermilch”. Ponieważ z poważnymi firmami nie można praktykować takich rzeczy, w ostatniej chwili na zasadzie „partyzantki” działaczom Legii nakazano zakleić owe logo, grożąc finansowymi konsekwencjami.
Wobec powyższego piłkarze Legii wybiegali na boisko odziani w koszulki z wielkimi, białymi „ekranami” na piersiach. Poza kłopotami ze sprzętem wielkie poruszenie w obozie Legii wywołały przetargi na linii działacze-zawodnicy dotyczące ewentualnych premii za awans do następnej rundy, co opisywał na kartach swojej biografii Wojciech Kowalczyk. „Nikt nam, legionistom, przegrywającym nawet w polskiej lidze, nie dawał szans na awans do półfinału PZP. Gdy działacze usłyszeli, że chcemy negocjować premie za przejście Sampdorii, kpili z nas pod nosem. Ile chcecie? – zapytali. Gdybyśmy krzyknęli, że po milionie dolarów, byłoby w porządku, to by podpisali. Rzuciliśmy sumę również abstrakcyjną. ‘Jeśli awansujemy, chcemy po dziesięć tysięcy dolarów na głowę’ – odpowiedział kapitan zespołu Krzysztof Budka. OK – padła odpowiedź. OK, po prostu zwykłe OK. Jak gdyby nigdy nic – zgoda. No kochani, tu was mamy! Już wtedy czułem, że ta kasa będzie moja. A działacze myśleli: ‘No, ogórki, spinajcie się śmiało. Macie takie szanse na wygranie z Sampdorią, jak Kowal na tytuł profesora’” – pisał Kowalczyk.
Na przyjście takiego człowieka jak Janusz Romanowski na Łazienkowskiej czekano jak na zbawienie. Prezes firmy Kodak zbudował w Warszawie drużynę, która odniosła jedne z największych sukcesów w swojej historii na arenie międzynarodowej. Z prawej zastępca szefa klubu do spraw piłki nożnej w ASPN Legia, nazywany w klubie "Szarą Eminencją", pułkownik Andrzej Szymański.
Półfinałowy mecz Legii z Sampdorią Genua, rozegrany 6 marca 1991 roku, zgromadził zaledwie 15 tysięcy widzów. Dziwną tradycją wspomnianych rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów było to, że pomimo renomy przeciwników, dobrej gry Legii i zaskakujących wyników, ani razu na Stadionie Wojska Polskiego nie zanotowano kompletu publiczności. Mecz z Sampdorią piłkarze Legii rozpoczęli bez kompleksów. Grając z ogromnym sercem i poświęceniem, często byli szybsi od graczy włoskich. W 9. minucie z powodu kontuzji boisko musiał opuścić Andrzej Łatka. Była to bardzo duża strata, ponieważ Łatka w drużynie odgrywał znaczącą rolę. Zastąpił go młodziutki Wojciech Kowalczyk (choć nawet komentator Telewizji Polskiej poinformował widzów, że na plac gry wchodzi... Artur Salamon), piłkarz bez kompleksów, którego nazwisko już wkrótce komentatorzy w całej Europie mieli wymieniać we wszystkich przypadkach. W ostatniej akcji przed przerwą Dariusz Czykier strzałem głową pokonał bramkarza Sampdorii Gianlucę Pagliukę. Sensacja – 1:0 dla Kopciuszka z Warszawy, który nie przestraszył się milionerów z Genui! Jak się okazało gol Czykiera był golem zwycięskim. Obrońca Pucharu Zdobywców Pucharów, czołowy zespół Serie A, przegrał w Warszawie 0:1. Oczywiście znani ze swojej pyszałkowatości Włosi twierdzili wszem i wobec, że u siebie na kipiącym niczym wulkan stadionie Luigi Ferraris łatwo odrobią te niewielką stratę.
W porównaniu z tym jak Legia ugościła piłkarzy Sampdorii w Warszawie (mieszkali w hotelu Victoria, który spełniał najwyższe standardy), Włosi przyjęli legionistów mniej niż skromnie. Zakwaterowano ich w hotelu o standardzie dalekim od luksusu, lokując w małych i ciasnych pokoikach. W dodatku ekipie z Polski zapomniano... przydzielić tłumacza, co również nie było zbyt eleganckie ze strony gospodarzy.
Legia Warszawa – Mistrz Polski z roku 1993.
Zgodnie z przewidywaniami, 20 marca 1991 roku, Włosi przy ogłuszającym dopingu swoich tifosi z furią rzucili się na legionistów. Mieli przewagę, ale piłkarze Legii bardzo umiejętnie się bronili, przeszkadzając im na całym boisku, a swojej szansy szukając w kontrataku. W 20. minucie nadarzyła się taka okazja Wojciechowi Kowalczykowi, który mając „na plecach” dwóch Włochów wpadł w pole karne, zrobił co trzeba i po chwili utonął w ramionach kolegów. Sensacja – 1:0 dla Legii! W drugiej połowie nadal szaleńczo atakowali Włosi. Kiedy wydawało się, że utrata bramki przez Legię jest tylko kwestią czasu... Kowalczyk podwyższył na 2:0. Stadion zamarł. Włosi jednak nie rezygnowali, w efekcie czego Mancini (w 67. minucie, po błędzie Jacka Bąka) strzelił na 1:2. Minuty biegły, a napór Włochów nie słabł. Na szczęście legioniści grali bezbłędnie. Wielki mecz rozgrywał bramkarz Maciej Szczęsny. Doskonale bronił w wielu nieprawdopodobnych sytuacjach. Niestety, skapitulował w 87. minucie po pięknym strzale Viallego i było już tylko 2:2. Wtedy zaczął się dramat. Prowokowany przez całe spotkanie Szczęsny został uderzony przez Manciniego, nie wytrzymał i oddał. W konsekwencji ujrzał czerwony kartonik, gdyż miał już na koncie żółtą kartkę. Po opuszczeniu bramki przez Szczęsnego jego miejsce między słupkami zajął obrońca Marek Jóźwiak. „Kiedy trenerzy wskazali na mnie, żebym stanął w bramce, nie wahałem się ani przez moment, tylko przebrałem się w strój Maćka” – wyznał przed kamerami „Beret”. Trzy ostatnie minuty tego spotkania były chyba jednymi z najbardziej dramatycznych w dziejach drużyny piłkarskiej Legii. Piłka była przez cały czas na polu karnym „wojskowych”, ale ani razu nie wpadła do bramki strzeżonej przez Jóźwiaka. Koniec meczu i sensacja – Legia w półfinale rozgrywek o PZP! Był to największy sukces legionistów od 1970 roku. Sampdoria Genua, obrońca trofeum, za burtą! Tego się nikt w Europie nie spodziewał. Wielu fachowców dotychczasowy sukces Legii w rozgrywkach o PZP ‘91 potraktowało jako przypadek. Zastanawiano się do jakiego momentu będzie trwał serial sensacji z udziałem „wojskowych”, jakiego kalibru niespodziankę są w stanie sprawić chłopcy z Łazienkowskiej. Czy uda się im skopiować osiągnięcie Górnika, finalisty edycji o PZP ‘70?
Przed ostatnią kolejką sezonu 1992/1993 Legia i ŁKS miały po 47 punktów. Za nimi znajdował się Lech, mając oczko mniej. Wszystkie drużyny miały szanse na mistrzostwo. Legia grała w Krakowie z Wisłą (z prawej kapitan Leszek Pisz), zaś ŁKS z Olimpią. Legioniści wygrali 6:0, a łodzianie... 7:1. Mistrzem Polski została Legia, ale kilkanaście dni później tytuł odebrał jej PZPN i... przyznał go Lechowi.
Wkrótce okazało się, że na drodze Legii do powtórzenia jedynego w historii polskiego futbolu – awansu do finału o PZP – stanął renomowany Manchester United, zespół wielu znakomitych piłkarzy, wielokrotnych reprezentantów Anglii i nie tylko. Jeszcze zanim piłkarze Legii wybiegli przeciwko Manchesterowi na boisko, odbyli z działaczami klubu identyczną rozmowę na temat premii jak przed rywalizacją z Sampdorią. Pewni swego piłkarze, że ponownie zostaną przez działaczy Legii potraktowani jak frajerzy, tym razem zażądali... po 20 tysięcy dolarów na głowę. Niestety, przeliczyli się, ponieważ premie za wygraną z Sampdorią mocno uszczupliły budżet, a w dodatku wzmogły wiarę w umiejętności legionistów. Ostatecznie (z działaczami negocjował pochodzący z Krakowa kapitan Legii Krzysztof Budka) awans do finału o PZP wyceniono na 15 tysięcy dolarów na głowę.
W pojedynku biegowym z obrońcą Wisły Kraków legionista Krzysztof Ratajczyk.
Po raz kolejny zagadką in minus występów Legii o PZP ’91, była frekwencja na Stadionie Wojska Polskiego. Dlaczego pomimo olbrzymiej rangi spotkania, sławy i klasy rywala, na trybunach zasiadło tylko... 16 tysięcy widzów, z czego dwa tysiące to byli fani Manchesteru? Kibice MU zapełnili całą połowę trybuny krytej od strony zegara i szybko zaintonowali kilka swoich przyśpiewek sprawiając, że nad stadionem rozległ się szmer zachwytu. Legia do gry z Manchesterem przystępowała w osłabieniu. Kontuzjowani byli Krzysztof Budka i Dariusz Kubicki, a z powodu czerwonej kartki otrzymanej w Genui nie mógł wystąpić Maciej Szczęsny. Obrona była więc poważnie zdekompletowana, co miało kolosalne znaczenie jeśli chodzi o wynik spotkania. Pierwsze minuty to nieznaczna przewaga gości. Z tym, że z biegiem czasu ta przewaga systematycznie rosła. Tak było do 38. minuty, kiedy po jednej z kontr legionistów Jacek Cyzio – ku zaskoczeniu całej defensywy rywali – strzelił na 1:0 dla Legii! Na stadionie zapanował trudny do opisania szał. Niestety, radość z tej bramki trwała krótko, ponieważ piłkarze Legii cieszyli się... zbyt długo. Konsekwencją nadmiernej radości po zdobyciu bramki była jej strata. Ten gol dodał animuszu Anglikom. W dodatku w głupi sposób drużynę osłabił Marek Jóźwiak, który po nonszalanckim zagraniu i stracie piłki faulował wychodzącego na czystą pozycję Marka Hughesa, za co otrzymał czerwoną kartkę i musiał opuścić boisko. „Byłem wściekły na Marka, ale jak zobaczyłem jak płacze w szatni, zrobiło się mi go żal” – powiedział oglądający mecz z trybun Maciej Szczęsny. W tej sytuacji dalsze bramki dla Anglików były już tylko kwestią czasu. W 54. minucie Mark Hughes podwyższył na 2:1, a gol w 67. minucie na 3:1 Steva Bruce’a, był postawieniem przez Manchester kropki nad i. W tym momencie szanse awansu Legii do finału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów zmalały do zera.
15 czerwca 1994 roku. Piłkarze Legii remisując z Górnikiem Zabrze na Stadionie Wojska Polskiego 1:1 zdobyli tytuł mistrzowski. Bramkę na wagę remisu zdobył w 69. minucie meczu Adam Fedoruk. Krzysztof Ratajczyk walczy o piłkę z obrońcą zabrzan Jackiem Grembockim (po lewej).
„Serdecznie witamy na pokładzie samolotu piłkarzy Legii, lecących na mecz z Manchesterem United” – tymi słowami stewadresa Brytyjskich Linii Lotniczych powitała na pokładzie Boeinga 757 ekipę Legii, udającą się na rewanż do Manchesteru. Niestety, jak się później miało okazać podobnych uprzejmości podczas lotu było coraz mniej. To za sprawą sekretarza generalnego klubu, który przy każdym przejściu przez pokład stewardesy serwującej drinki pilnował, by go nie ominęła i by małych plastikowych buteleczek z napitkiem nie odkręcała, a dawała mu nienaruszone. Po którymś razie, kiedy szef Legii podniósł rękę, że chce nie odkręconego drinka, spokojna do tej pory stewardesa zdenerwowała się i przyniosła mu cały karton. Oczywiście pan pułkownik nie rozumiejąc ironii był bardzo szczęśliwy. Pozostali członkowie ekipy wstydząc się zachowania swojego szefa niemal nie spłonęli ze wstydu.
Na szczęście piłkarze pokazali się z dobrej strony remisując na Old Trafford 1:1. By jak najbardziej dokładnie przywrócić atmosferę tamtego wydarzenia, należy przytoczyć kilka zdań z książki „Kowala”. „Wlepili nam gola, potem my strzeliliśmy. Jacek Bąk wybił piłkę na uwolnienie, w kierunku Pallistera. Wziąłem go na plecy, przyjąłem piłkę na klatę, on mnie gdzieś tam kopnął, ale piłki nie wybił. Pojechałem na szybkości. Byłem sam na sam. ’Gdzie strzelać?’ – to była pierwsza myśl. ’W długi!’ – to była druga. No to strzeliłem w długi... Piłka poleciała między nogami bramkarza w sam środek. Cóż, trochę fartu też trzeba mieć” – pisał bohater spotkania Wojciech Kowalczyk. Strzelając gola na 1:1 młodziutki legionista uciszył Old Trafford. To czego dokonał ten młodzian, było niepojęte dla 70. tysięcy fanów United. Dla Kowalczyka była to chwila, w której zapisał się w liczącej 95 lat historii Legii, jako jedyny warszawiak, zdobywca bramki na szczeblu półfinału rozgrywek o europejskie puchary.
Drużyna Legii przed meczem finałowym o Puchar Polski z ŁKS (2:0) w 1994 roku: Jerzy Podbrożny, Grzegorz Lewandowski, Jacek Bednarz, Zbigniew Mandziejewicz, Krzysztof Ratajczyk, Jacek Zieliński, Piotr Mosór, Marcin Mięciel, Marek Jóźwiak, Maciej Szczęsny i Leszek Pisz.
Legia, choć nie zakwalifikowała się do finału o Puchar Zdobywców Pucharów i tak uzyskała więcej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. O tym jak daleko mentalnie byliśmy od Europy i wielkiego świata, udowodnił wszystkim w drodze powrotnej ówczesny rzecznik prasowy klubu, który chcąc zarobić na wyjeździe do Manchesteru... zgarniał z hotelu wszystko, co można było wynieść. Mydełka, dżemiki ze śniadań, owoce i masełka, poupychał w dwóch reklamówkach. Przesadził jednak z konsumpcją mocnych trunków, w efekcie czego na lotnisku upuścił jedną z reklamówek wysypując całą zawartość i dając tym samym ubaw ludziom znajdującym się na lotnisku, upokarzając jednocześnie pozostałych członków ekipy.
W tymże 1991 roku, piłkarze Legii po sukcesach pucharowych, grając przeciętnie w lidze, potrafili doprowadzić swoich kibiców do rozpaczy. Kiedy już nadszedł moment i wydawało się, że zrobią wszystko, by ponownie wystartować w rozgrywkach o europejskie puchary, zatrzymali się jak wryci i przegrali finał o Puchar Polski. 22 czerwca 1991 roku w Piotrkowie Trybunalskim, w finale „wojskowi” przez większą część spotkania grali sennie, najzwyczajniej w świecie zawalając mecz. Ulegli GKS Katowice 0:1.
9 sierpnia 1995 roku. Eliminacje do Ligi Mistrzów, mecz Legia – IFK Goeteborg (1:0). W 49. minucie Jerzy Podbrożny zdobywa zwycięską bramkę z rzutu karnego.
Po porażce w finale o Puchar Polski ‘91, legioniści stracili szansę na ponowne pokazanie się piłkarskiej Europie. Wobec takiego obrotu sprawy trener Władysław Stachurski skorzystał z okazji propozycji kontraktu i udał się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich podejmując pracę za „petrodolary”. Schedę po nim przejął niedoświadczony i nieznany szerszemu gronu kibiców Krzysztof Etmanowicz, który do tej pory pracował z rezerwami Legii. Tym samym runął w Legii świat obiecanych kibicom przez fundację „Warsfutbol”... złotych gór. Należy przypomnieć, że obejmująca Legię fundacja jako główny cel zakładała zdobycie mistrzostwa Polski, następnie legioniści mieli podbić Europę, a wszystko to miało się dziać na przebudowanym, supernowoczesnym i odpowiadającym wszelkim światowym standardom stadionie.
Strzelec gola z IFK Jerzy Podbrożny oraz pomocnik Legii Radosław Michalski.
Obiecywano, mydlono ludziom oczy, a praktyczne działanie polegało na prostym założeniu – wyciągnąć z Legii ile tylko się da, bo jutro może nas już tu nie być. Za dowód niech posłuży fakt, że działacze „Warsfutbolu” tak byli zainteresowani drużyną, że mieli poważne problemy z rozpoznaniem poszczególnych zawodników swojego zespołu. Ale to też było dla nich mało istotne. Zawsze mogli liczyć na kogoś usłużnego, kto pospieszył z informacją jakie nazwisko nosi dany zawodnik i ile można za niego dostać kasy. I zawodników sprzedawano, ale kasa klubowa świeciła pustkami. „Nie było pieniędzy, nie było nic. To był taki czas, kiedy bladym świtem zwoziłem do domu bułki, wędlinę i do spółki z żoną robiliśmy kanapki dla piłkarzy” – mówił na łamach NL Bogusław Łobacz, ówczesny kierownik drużyny. A Legia? Kogo tak naprawdę interesowały jej losy? Działania panów z fundacji „Warsfutbol” doprowadziły do tego, że działając na szkodę klubu doprowadzili do sytuacji, że Legia zamiast zdobywać trofea i zaszczyty musiała walczyć o utrzymanie w ekstraklasie. „Ależ to był śmieszny zespolik. Modzelewski, jakiś Wójcik – tacy ludzie w nim grali” – wspominał Wojciech Kowalczyk Legię sezonu 1991/1992. Co w takiej sytuacji mógł zrobić młody, niedoświadczony trener? Niewiele.
23 sierpnia 1995 roku, stadion Ullevi w Goeteborgu. Od lewej: Tomasz Wieszczycki, Radosław Michalski, Jacek Bednarz i Grzegorz Lewandowski.
W dodatku trenerowi Krzysztofowi Etmanowiczowi doskwierał brak autorytetu i posłuchu u piłkarzy. Krążyły nawet takie opinie, że niektórzy zawodnicy sami ustalali czy mają wyjść łaskawie na trening, czy może najpierw napić się kawy. Czy w takiej sytuacji może dziwić, że wiosną 1992 roku, będąca na skraju przepaści finansowej Legia, była poważnie zagrożona degradacją do II ligi? Kluczowym spotkaniem w walce o pozostanie w ekstraklasie był mecz rozegrany 13 czerwca 1992 roku z Motorem w Lublinie. „Sprzedany mecz” – krzyczał tytuł w „Przeglądzie Sportowym” po zwycięstwie Legii 3:0 (bramki: Kowalczyk – dwie i Siadaczka). W dalszym tekście dziennikarz największej sportowej gazety w kraju twierdził, że to nie Legia wygrała, tylko Motor przegrał, w dodatku zarzucając grającemu wówczas w Motorze Leszkowi Piszowi... układ z Legią i odmowę występu w tym spotkaniu. Z tego powodu działacze Motoru nie wypłacili Piszowi pieniędzy należnych z tytułu rocznego kontraktu z lubelskim klubem. „Mogę z ręką na sercu zapewnić, że ten mecz w żaden sposób nie był kupiony” – zapewniał ówczesny kierownik drużyny Bogusław Łobacz.
W 73. minucie rezerwowy w tym meczu Leszek Pisz strzela głową bramkę na 1:1 i tonie w ramionach kolegów. W doliczonym czasie gry zwycięskiego gola strzela Jacek Bednarz. Gdzie jest ta Legia? W Lidze Mistrzów!
Tydzień później, 20 czerwca, w ostatnim meczu sezonu 1991/1992 Legia na Stadionie Wojska Polskiego wygrała 1:0 z ŁKS-em (bramka Jacka Sobczaka) i zajmując... 10 lokatę w lidze ostatecznie pozostała w ekstraklasie. „W smutnych nastrojach wyjadą kibice warszawskiej Legii na wakacje” – podsumowywał jeden z najgorszych sezonów Legii „PS”.
Na szczęście dla kibiców Legia miała Wojciecha Kowalczyka, który zdobywając srebrny medal olimpijski na Igrzyskach w Barcelonie ’92, osłodził wszystkim gorycz piłkarskiego sezonu. Poza Wojtkiem medale koloru brązowego na IO zdobyli inni legioniści, startujący w drużynie floretu – Piotr Kiełpikowski i Marian Sypniewski. Natomiast Andrzej Wroński wywalczył tytuł mistrza Europy w zapasach.
„Mój pierwszy dzień na Łazienkowskiej? To było wiosną 1992 roku. Świeciło słońce, Legia wygrała, ale nie przypominam sobie z kim. Wtedy ufundowaliśmy nagrody – aparaty fotograficzne Kodaka – dla najlepszego zawodnika meczu. Pamiętam, że najwięcej aparatów otrzymał Wojciech Kowalczyk. (...) Po tym spotkaniu miało dojść do podpisania umowy sponsorskiej z Legią. Miała to być zupełnie nowa umowa – nie mieliśmy w żadnym stopniu być następcami wcześniejszych sponsorów” – tak na łamach „PS” wspominał swoje początki z Legią późniejszy jej właściciel Janusz Romanowski.
Uradowani legioniści fetują historyczny awans do Champions League razem ze swoimi kibicami. Od lewej: Grzegorz Lewandowski, trener Paweł Janas i bohater meczu Leszek Pisz.
Na przyjście takiego człowieka jak Romanowski na Łazienkowskiej czekano jak na zbawienie. Jego pieniądze gwarantowały ucieczkę przed katastrofą finansową do której doprowadzili działacze „Warsfutbolu”. Pierwszym poważniejszym posunięciem prezesa Romanowskiego było ściągnięcie na Łazienkowską opromienionego sławą trenera srebrnej drużyny olimpijskiej Janusza Wójcika. „Przeprowadziłem kilka rozmów z panem Romanowskim, szefem sponsorów sekcji piłkarskiej Legii. Jest to człowiek, który wie czego chce. Stawia sobie i nam określone zadania. Nie boję się jednak tego. Jestem warszawiakiem z krwi i kości. Chcę przywrócić Legii jej dawną świetność. Omówiliśmy wszystkie szczegóły związane z moim przyjściem do Legii i dogadaliśmy się we wszystkim. Romanowskiemu spodobała się moja koncepcja prowadzenia drużyny i zaakceptował moje warunki finansowe. Pięć tysięcy dolarów miesięcznie, plus premie” – mówił po decydujących rozmowach z Januszem Romanowskim nowy trener Legii Janusz Wójcik.
Chociaż po rundzie jesiennej sezonu 1992/1993 liderem ekstraklasy był Lech Poznań, a Legia zajmowała piątą pozycję, to trener Wójcik – nie ukrywając swoich ambicji – twierdził, że interesuje go tylko tytuł mistrza Polski. Zaczęła się więc pogoń Legii za Lechem. W pierwszym meczu rozegranym 7 marca 1993 roku Legia pokonała na swoim boisku ŁKS 2:0, a obydwie bramki strzelił Maciej Śliwowski, który po meczu powiedział: „Bardzo się cieszę, że zdobyłem dwie bramki. Jest to początek drogi Legii do tytułu mistrzowskiego”. „Nikt nas nie pokona, żadna drużyna nie wywiezie z Łazienkowskiej nawet punktu” – stwierdził buńczucznie Wojtek Kowalczyk. Przepowiednia „Kowala” straciła swoją moc już po trzecim spotkaniu rozegranym przez Legię przy Łazienkowskiej wiosną sezonu 1992/1993. Wówczas to w czwartym meczu rundy, 21 kwietnia, Legia zremisowała z Ruchem Chorzów 0:0.
Legia Warszawa – Mistrz Polski, zdobywca Pucharu Polski i uczestnik Ligi Mistrzów w 1995 roku. W górnym rzędzie od lewej: Andrzej Kubica, Marek Jóźwiak, Krzysztof Ratajczyk, Radosław Michalski, Piotr Mosór, Jacek Zieliński, Jacek Bednarz. W środkowym rzędzie od lewej: Adam Fedoruk, Zbigniew Mandziejewicz, Grzegorz Szamotulski, Maciej Szczęsny, Tomasz Borkowski, Cezary Kucharski, Jacek Bednarz. W dolnym rzędzie od lewej: Jerzy Podbrożny, Tomasz Wieszczycki, Tomasz Unton, Joseph Aziz, Leszek Pisz, Grzegorz Lewandowski, Jacek Kacprzak i Ryszard Staniek.
Jedną z najczarniejszych kart w 95-letniej historii Legii była afera związana z zażywaniem niedozwolonych środków dopingowych przez piłkarzy Legii. Pierwsza plotka o stosowaniu „koksu” przez legionistów obiegła trybuny stadionu przy Łazienkowskiej 6 czerwca 1993 roku, w przerwie meczu Legii z Szombierkami (4:0). Kibice lotem błyskawicy przekazywali sobie wiadomość o przyłapanych na niedozwolonym dopingu Romanie Zubie i Marku Jóźwiaku. Chociaż była to plotka czuć było pewne obawy. Co będzie z Legią, jeśli plotka okaże się prawdą? – zastanawiano się. Całe zamieszanie z „koksem” powstało po pobraniu próbek moczu od zawodników Legii – Romana Zuba i Marka Jóźwiaka – po meczu Legia – Widzew (2:1), rozegranym 8 maja 1993 roku. Najpierw jako podejrzanego władze PZPN wskazały Marka Jóźwiaka, u którego stwierdzono podwyższony poziom testosteronu, a potem dopiero oświadczono, że sprawa z dopingiem dotyczy Romana Zuba. Wobec powyższego zaczęła się istna wymiana pism. Legia pisała: „W trakcie wizyty w Instytucie Sportu przedstawicieli klubu w składzie: dyrektor Artur Mazurek, lekarz ppłk Stanisław Machowski, okazało się, że nastąpiła pomyłka. Zastrzeżenie nie dotyczy zawodnika Jóźwiaka, a Zuba. Informujemy, że zawodnik Jóźwiak przez okres tygodnia był w klubie traktowany jak ’czarna owca’ i nieprzyjmowane od niego były żadne tłumaczenia”.
13 września 1995 roku. Drużyna Legii przed pierwszym w historii klubu występem w elitarnej Lidze Mistrzów. W górnym rzędzie od lewej: Andrzej Kubica, Marek Jóźwiak, Maciej Szczęsny, Krzysztof Ratajczyk, Jacek Zieliński, Jacek Bednarz. W dolnym rzędzie od lewej: Zbigniew Mandziejewicz, Ryszard Staniek, Grzegorz Lewandowski, Leszek Pisz i Tomasz Wieszczycki.
Drużyna Legii przed meczem z mistrzem Anglii Blackburn Rovers w Lidze Mistrzów. W górnym rzędzie od lewej: Jacek Zieliński, Marek Jóźwiak, Maciej Szczęsny, Zbigniew Mandziejewicz, Radosław Michalski, Jacek Bednarz. W dolnym rzędzie od lewej: Jerzy Podbrożny, Cezary Kucharski, Leszek Pisz, Ryszard Staniek, Grzegorz Lewandowski.
W dalszym ciągu „koksowej afery”, PZPN postanowił zweryfikować zawody o mistrzostwo I ligi pomiędzy Legią a Widzewem, jako walkower na korzyść Widzewa. Tak więc Legii nie pozostało nic innego jak tylko odwołanie od tej decyzji, co zresztą uczyniono. Niestety, sprawa dopingu Romana Zuba nigdy nie została wyjaśniona. Oznaczała jednak dla niego koniec przygody z wielką piłką. Rozżalony Zub zarzekał się, że jest niewinny. Sugerował, że „dopingował” się inny zawodnik Legii, a z niego zrobiono kozła ofiarnego. Jaka była prawda? Tego zapewne nie dowiemy się już nigdy. W tej sprawie pewne jest jedno – jest to jedna z najbardziej mrocznych kart w historii Legii.
Jeszcze nie zdążył opaść kurz po „aferze dopingowej”, a działacze PZPN-u zgotowali Legii kolejną zawieruchę, jaką rozpętano po dającym Legii mistrzostwo Polski zwycięstwie 6:0 nad Wisłą, 20 czerwca 1993 roku, w Krakowie. Dodatkowego smaczku w wyścigu po mistrzostwo w sezonie 1992/1993 pomiędzy Legią i ŁKS-em, dodawał równolegle rozgrywany mecz – właśnie ŁKS-u z Olimpią Poznań. Prawdę mówiąc wszyscy kibice w Polsce byli pewni kilku bramkowego zwycięstwa łodzian nad Olimpią. W dodatku do Łodzi wybrała się delegacja PZPN-u z... przygotowanymi wcześniej medalami za mistrzostwo, by wręczyć je piłkarzom ŁKS-u. „Nic dziwnego, że gdy dotarła do nas ta wiadomość byliśmy wściekli. Trudno opisać jak wygląda mobilizacja ekipy. (...) W dodatku wiadomo, że przeciwko nam będą ’kręcone lody’. (...) Na boisko wyszliśmy tak zmobilizowani, że mogliśmy roznieść każdy zespół ligi” – wyjaśniał na łamach swojej książki Janusz Wójcik.
18 października 1995 roku. Drużyny Legii i Blackburn Rovers wychodzą na murawę Stadionu Wojska Polskiego przy ulicy Łazienkowskiej. Legioniści zwyciężyli Anglików 1:0, po bramce zdobytej przez Jerzego Podbrożnego w 26. minucie spotkania. W rewanżu padł wynik 0:0. Ostatecznie podopieczni Pawła Janasa awansowali do ćwierćfinału Ligi Mistrzów.
Podczas gdy po zwycięstwie 6:0 w Krakowie piłkarze i kibice Legii oddawali się mistrzowskim szaleństwom, w gmachu PZPN-u rozpoczęła się wielka intryga. Wówczas to działacz związkowy Ryszard Kulesza, sugerując oszustwo Legii, krzyknął: „Cała Polska widziała!” i wspólnie ze statystującymi mu działaczami z prowincji rozpoczął walkę o odebranie tytułu Legii. W swojej zapalczywości poszli na całość i nie zważając na brak jakichkolwiek dowodów winy Legii, pozbawili ją tytułu mistrza Polski AD 1993. „Psy szczekają, karawana idzie dalej” – tak lapidarnie można określić ciąg wydarzeń związanych z odebraniem tytułu Legii przez PZPN. Pomimo tego, że działacze Legii zwracali się do Związku o anulowanie tej kary, on pozostawał nieugięty. Pochodną decyzji władz piłkarskiej centrali było wykluczenie Legii z rozgrywek pucharowych, co przyniosło ogromne straty finansowe. Pomimo wszelkich przeciwności zawodnicy Legii nie rozpaczali nad swoim losem, tylko poprzez postawę na boisku pragnęli udowodnić swoim oponentom jaką wyrządzono im krzywdę. Do 17, ostatniej kolejki rundy jesiennej sezonu 1993/1994, piłkarze Legii ponieśli tylko jedną porażkę – z Lechem Poznań (1:2). Ostatnim akcentem rundy był mecz rozegrany 21 listopada w Zabrzu z Górnikiem (1:2). Warto przypomnieć, że po tym meczu „Wójt” odszedł z Legii wybierając się do dalekich Emiratów Arabskich.
Po wyjściu z grupy „wojskowi” trafili na Panathinaikos Ateny. Po remisie przy Ł3 0:0 (na zdjęciu z lewej Pisz próbuje pokonać Józefa Wandzika, z prawej Ryszard Staniek).
W Warszawie jakoś nie płakano po tej decyzji. „U Wójcika normą było, że po treningu zaczynało się omawianie dnia, który minął, a kończyło omawianiem dnia, który nastąpi. Zawsze przy tym znalazła się jakaś butelka. Jednym to pasowało, innym nie. Jedni pili więcej, inni mniej. Ja wypiłem jednego drinka albo i nie. Z reguły byłem dostarczycielem kolejnych butelek. Te alkoholowe nasiadówki były moim poważnym zmartwieniem, przez co chodziłem totalnie niewyspany” – opowiadał o pracy w Legii z „Wójtem” kierownik drużyny Bogusław Łobacz. W Legii schedę po Wójciku objął jego dotychczasowy asystent Paweł Janas. Początek miał trudny, a to za sprawą kolegi ze wspólnych występów w Legii, a następnie podopiecznego – Dariusza Dziekanowskiego, który na pierwszym zimowym zgrupowaniu pod wodzą Janasa zawieruszył się ze Szczęsnym gdzieś na dyskotece. Szczęsnemu się upiekło, natomiast „Dziekan” musiał się spakować i opuścić zgrupowanie oraz Legię w ogóle.
By myśleć o sukcesach trener Janas musiał najpierw dogadać się z zawodnikami, a to nie było łatwe, ponieważ aż z dziewięcioma grał jeszcze jako zawodnik. To że dużo osiągnął jako piłkarz, budowało jednak jego autorytet na tyle, że ostatecznie potrafił znakomicie dogadać się z zespołem. Efektem tego było zdobycie tytułu mistrza Polski w sezonie 1993/1994, po dramatycznym meczu z Górnikiem Zabrze (1:1) przy Łazienkowskiej (bramka Adama Fedoruka). Na szczęście tym razem nikomu z PZPN nie przyszło do głowy, by ponownie podważać sukces warszawiaków. Końcowym akordem sezonu 1993/1994 na Łazienkowskiej, był finał o Puchar Polski, w którym Legia pokonała ŁKS 2:0 (po bramkach Wojciecha Kowalczyka i Jerzego Podbrożnego), zdobywając tym samym podwójną koronę. Przypieczętowaniem hegemonii Legii było zdobycie w Płocku Superpucharu, w meczu w którym legioniści strzelili ŁKS-owi aż sześć bramek. Jedyną rysą na wizerunku wspaniałej drużyny Janasa, było pierwsze podejście do rozgrywek Champions League. Niestety, piłkarze z Łazienkowskiej zebrali tęgie lanie (0:1 i 0:4) od chorwackiej drużyny Hajduk Split. Jednym z bardziej znaczących minusów tej porażki, było odejście z drużyny Wojciecha Kowalczyka do Betisu Sevilla.
W rewanżu legioniści ulegli Grekom 0:3 i odpadli z rozgrywek.
Na szczęście Paweł Janas oraz działacze Legii potrafili z tej przegranej wyciągnąć odpowiednie wnioski. Na tyle skutecznie, że piłkarze z „eLką” na piersi po raz kolejny niepodzielnie rządzili na krajowych boiskach. Nie mając sobie równych zdobyli dublet również w sezonie 1994/1995. Zdobywając tytuł mistrzowski, piłkarze Legii zgarnęli pulę pięciu miliardów starych złotych. A za zwycięstwo w meczu z Rakowem Częstochowa (31 maja), pieczętującym tytuł, mieli 300 milionów złotych do podziału, chociaż działacze broniącego się przed spadkiem Rakowa próbowali... dogadać się z pewną mistrzostwa Legią proponując podwojenie stawki, czyli 600 milionów. Ale źle trafili i usłyszeli: „Co wy nam tu proponujecie?! Szesnaście tysięcy ludzi czeka na trybunach na mistrza, a wy wciskacie nam jakieś głupoty”. Zabrali więc swoją czarną teczkę i odeszli niepyszni. W finale o Puchar Polski na Stadionie Wojska Polskiego legioniści wygrali z GKS-em Katowice 2:0, po bramkach Leszka Pisza (26. min.) i Jerzego Podbrożnego (90. min.).
W tym czasie nastąpiła najwspanialsza era w 95-letniej historii piłkarskiej drużyny Legii. Ponownie przystąpiono do gier o Champions League. Wtedy już nie powtórzono błędów sprzed roku. Drużyna do konfrontacji z mistrzem Szwecji, IFK Goeteborg, została przygotowana maksymalnie. W środowy wieczór, 9 sierpnia 1995 roku, Stadion Wojska Polskiego przypominał najlepsze chwile. Legia zagrała na miarę czołowych drużyn Europy. Pokonując mistrza Szwecji 1:0 (po bramce Jerzego Podbrożnego) Legia wykonała krok w kierunku elitarnego salonu europejskiej piłki, jakim było zakwalifikowanie się do fazy grupowej Ligi Mistrzów. „Dla Europy to niewielki krok, dla polskiego futbolu natomiast ogromny. Po raz pierwszy w kilkuletniej historii eliminacji do Ligi Mistrzów, polska drużyna nie przegrała meczu. (...) Zwycięstwo nad silnymi Szwedami ma dużą wagę. Na rewanż do Goeteborga nie pojadą jako ’chłopcy do bicia’” – pisano w warszawskiej popołudniówce „Express Wieczorny”.
„Spodziewałem się szturmu gospodarzy, a tymczasem legioniści wcale nie zamierzali się kurczowo bronić” – pisał w relacji z rewanżowego meczu korespondent „PS”, który rozegrano 23 sierpnia 1995 roku w Goeteborgu na stadionie Gamla Ullevi. Pomimo tego, że mecz toczył się na obiekcie IFK przy komplecie (ponad 11 tysięcy) publiczności, to doping miała tylko jedna drużyna. Była nią Legia. To co zaprezentowali licznie przybyli do Goeteborga kibice Legii, było całkowitym zaskoczeniem dla miejscowych. Do poziomu fanów dostosowali się także piłkarze, pokonując bardziej utytułowanego rywala 2:1 po bramkach zdobytych przez Leszka Pisza i Jacka Bednarza. Awans Legii do Champions League stał się faktem!
Okazja do rewanżu z PAO nadarzyła się już w następnym sezonie. 24 września 1996 roku legioniści w dramatycznym meczu pokonali przy Łazienkowskiej ekipę z Aten 2:0 i awansowali do II rundy rozgrywek o Puchar UEFA (w pierwszym meczu Legia przegrała 2:4).
Natomiast dzień 23 sierpnia 1995 roku, po wsze czasy został zapisany złotymi zgłoskami w historii klubu i całej polskiej piłki nożnej. „Cieszę się ogromnie ze zwycięstwa. Chłopcy wznieśli się na najwyższy poziom. Pisz nie wszedł od początku, bowiem liczyłem się z tym, że w pierwszych minutach będzie ostra walka i szykowałem go na rozstrzygające minuty gry. Mój plan powiódł się w stu procentach, ponieważ to gol Leszka dał nam pewność awansu” – powiedział po meczu trener Legii Paweł Janas. „Trener uważał, że nie nadaję się do wojny na boisku. Może rzeczywiście, bo wolę grać w piłkę niż wojować. A chociaż jestem piłkarzem wojskowej Legii – mam zaledwie kategorię E” – żartował po meczu jego bohater Leszek Pisz.
Wydawało się, że po awansie Legii do Ligi Mistrzów podczas pierwszego meczu na Stadionie Wojska Polskiego zjawią się tłumy. Nic bardziej mylnego. Chociaż 27 sierpnia do Warszawy przyjechał odwieczny rywal „wojskowych” Górnik Zabrze, na trybunach zjawiło się tylko około ośmiu tysięcy widzów. Mecz był słaby (zwycięstwo Legii 1:0), co podkreślało „Życie Warszawy” pisząc w tytule: „Bohaterowie są zmęczeni”. „Życzę sobie w grupie Ligi Mistrzów Realu Madryt, Juventusu Turyn i może Rosenborga” – mówił przed losowaniem grup właściciel Legii Janusz Romanowski. Życzenia szefa Legii sprawdziły się połowicznie. Zamiast „Królewskich” i „Juve”, los przydzielił Legii mistrzów Anglii Blackburn Rovers i Rosji Spartaka Moskwa, a także... wymarzony przez Romanowskiego Rosenborg Trondheim.
Właśnie w środę, 13 września 1995 roku, w debiucie w Lidze Mistrzów na Łazienkowskiej Legia podejmowała mistrza Norwegii. Zanim doszło do meczu Paweł Janas musiał zmierzyć się z pewnymi problemami natury personalnej. Chodziło o słynne... zatrucie bananem Jerzego Podbrożnego i oczekującego na pozwolenie gry w Legii – niemal do rozpoczęcia meczu – Cezarego Kucharskiego. Ostatecznie Podbrożny nie zagrał – oglądał mecz w telewizji w wojskowym szpitalu przy ulicy Szaserów, „Kucharz” zaś wyszedł na boisko w drugiej połowie. „Dramatyczna, wspaniała, warszawska premiera Ligi Mistrzów, oczekiwana tak długo, przyniosła piłkarzom Legii wymarzone pierwsze zwycięstwo – 3:1 w meczu z mistrzem Norwegii Rosenborgiem Trondheim” – pisał wielkimi literami „PS”.
Decydującego gola w ostatniej minucie spotkania strzelił Cezary Kucharski (cieszy się Marcin Mięciel).
„Tego jeszcze w historii warszawskiej Legii nie było” – informowało „Życie Warszawy”, nawiązując do bojkotu przez kibiców meczu Legia – Amica Wronki, z 23 września 1995 roku. Powodem było podniesienie cen biletów i zniesienie ulgowych wejściówek przez działaczy Legii. Według nieoficjalnych źródeł w ten sposób szukano pieniędzy na premie dla piłkarzy, którzy zażądali ogromnych poborów za awans i zwycięstwo w Lidze Mistrzów. Decyzją o „drenażu” kibicowskich kieszeni działacze Legii narazili się na niechęć fanów. Noszony dotąd na rękach i uważany za „dobrego wujka” dobrodziej Legii Janusz Romanowski przestał pojawiać się przy Łazienkowskiej.
Na szczęście wykazując wiele rozwagi dyrektor Artur Mazurek doszedł z kibicami do porozumienia i konflikt zażegnano. 27 września 1995 roku w Moskwie Legia toczyła swój drugi mecz w ramach rozgrywek LM z jednym z faworytów grupy Spartakiem Moskwa. Kilogramy złota i futra dla żon – to była rosyjska norma dla przychylnego sędziowania. I właśnie tak było. Rzut karny z kapelusza i 1:0 dla gospodarzy. Potem było 2:0 i gol Marka Jóźwiaka na 1:2, dający nadzieję na remis. „Powiadają, że wiara czyni cuda. Zapewne tak bywa, ale nie na Łużnikach. Tam, jak się naocznie przekonaliśmy, gospodarzom pomagają nie tylko ściany. Bywa, że arbiter weźmie ’fałszywy gwizdek’ i nieszczęście gotowe” – podsumował wydarzenia z Moskwy „PS”.
Cezary Kucharski.
„Rewanżem za Manchester” uważano powszechnie warszawskie spotkanie Legii z mistrzem Anglii Blackburn, do którego doszło 18 października 1995 roku. Zespół z super-drogimi napastnikami – Chrisem Suttonem i Allanem Shearerem (ich wartość to wówczas ponad 8 mln. funtów), nie dał rady „wojskowym”, przegrywając 0:1 (bramka Podbrożnego). A mogło być więcej, tylko że gospodarze nie wykorzystali kilku okazji do zmiany wyniku. Przed meczem rewanżowym w Blackburn, 1 listopada 1995 roku, lokalny dziennik „Lancashire Evening Telegraph” spotkanie Rovers z Legią nazwał „meczem ostatniej szansy”. Chociaż Anglicy „gryźli trawę”, to jednak remis 0:0 na boisku rywala był wielkim sukcesem Legii. „To ogromny krok Legii na drodze do ćwierćfinału Champions League” – chwalił legionistów „PS”. „Brawo Legia!” – pisano dalej. „Legia jest tuż tuż upragnionego awansu do ćwierćfinałów. Najważniejszy będzie teraz mecz z Rosenborgiem w Trondheim (22 listopada). Mistrzowi Polski potrzebny jest jeden punkt” – informował „PS”. Niestety, pewni siebie legioniści w Trondheim kompletnie zawiedli, przegrywając z najsłabszą drużyną w grupie aż 0:4. W ostatnim meczu grupowym rozgrywek Ligi Mistrzów, podczas siarczystego mrozu jaki 6 grudnia 1995 roku skuł Warszawę, opatuleni legioniści nie sprostali przywykłym do gry w takich warunkach Rosjanom. Przegrali 0:1 i aby awansować musieli kibicować Anglikom, których zwycięstwo z Rosenborgiem dawało Legii awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. I tak też się stało!
3 sierpnia 1997 roku. Legia z Superpucharem Polski po zwycięskim meczu z Widzewem Łódź (2:1) w Warszawie. Jedną z bramek zdobył nowy nabytek zespołu Kenneth Zeigbo, który od razu stał się ulubieńcem warszawskich kibiców. Autorem drugiego gola był Tomasz Sokołowski.
Legia na szczeblu ćwierćfinałów Champions League w sezonie 1995/1996 trafiła na mistrza Grecji – Panathinaikos Ateny. Mecz rozgrywany 6 marca 1996 roku miał być ozdobą inauguracji piłkarskiej wiosny w Warszawie. Jednak za sprawą pogody stało się inaczej. Natarcie zimy na kilka dni przed meczem spowodowało, że murawa boiska została skuta grubą warstwą lodu. By doprowadzić boisko do stanu używalności, pół tysiąca żołnierzy skuwało taflę lodu pokrywającą boisko. Zabiegi te jednak nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. W takiej sytuacji zdecydowano się na sól, która zrobiła swoje. Chociaż na Legii „stawano na głowie”, by mecz odbył się w Warszawie, to przybyli do stolicy Grecy cały czas wyrażali swoje niezadowolenie krzycząc: „Jak można tak przygotować boisko do Ligi Mistrzów? Żądamy przełożenia terminu!”. Arbiter i obserwator z ramienia UEFA nie posłuchali rozgorączkowanych Greków i 6 marca o godzinie 20 rozpoczęto najważniejszy w historii Legii mecz. Niestety, o spotkaniu ćwierćfinałowym Ligi Mistrzów Legia – Panathinaikos Ateny można powiedzieć tak: jakie boisko – taka gra. O dziwo w bardzo trudnych warunkach goście radzili sobie nie gorzej niż piłkarze Legii i ostatecznie zremisowali 0:0. Niestety, wszystko co dobre z reguły szybko się kończy. Ateński rewanż, rozegrany 20 marca 1996 roku, boleśnie uzmysłowił wszystkim, że w wielkiej piłce nie liczy się tylko strona sportowa. „Biedna” Legia nie pasowała do elity, na co również zwrócił uwagę rosyjski sędzia wyrzucając z boiska w pierwszych minutach gry legionistę Marcina Jałochę, tym samym ułatwiając zadanie Grekom, którzy wygrali 3:0 przerywając Legii sen o europejskiej potędze.
Cezary Kucharski odbiera z rąk założyciela, wydawcy i Redaktora naczelnego Naszej Legii Wiesława Gilera puchar dla najlepszego piłkarza Legii w sezonie.
W kraju „wojskowi” nadal nie mieli sobie równych, mając po czterech kolejkach rundy wiosennej kapitalny bilans – cztery mecze, cztery wygrane, bramki 13:0. Według opinii wszystkich legioniści narzucając swój styl gry rywalom pokazywali im miejsce w szyku. Zmierzającym po kolejny tytuł legionistom po piętach deptał Widzew, który po 26 kolejkach miał 26 gier bez porażki. „Koniec wielkiej Legii” – na trzy kolejki przed zakończeniem sezonu głosił tytuł „Super Ekspressu”, po porażce Legii w meczu na szczycie z Widzewem (22 maja). Kiedy zawodnik Widzewa Piotr Szarpak w 82. minucie meczu strzelił gola na wagę mistrzostwa Polski (na 2:1 dla rywali), na Stadionie Legii przy ulicy Łazienkowskiej zapadła cisza. „W oczach kibiców Legii pojawiły się łzy. Na ich oczach skończył się rozdział polskiej piłki, pod nazwą ’Wielka Legia’, a rodzi się – być może nowy – ’Wielki Widzew’” – pisał „SE”.
Po porażce z Widzewem i utracie prymatu w kraju rzeczywiście prysł mit „Wielkiej Legii”. Klubowi działacze z „dobrodziejem” Januszem Romanowskim na czele bardzo szybko roztrwonili kapitał zdobyty w Lidze Mistrzów, przez co Legia wracała do szarej, smutnej rzeczywistości. Do pracy w PZPN-ie, obejmując kadrę olimpijską, odszedł trener Paweł Janas. Drużyna praktycznie przestała istnieć. Odeszli: Leszek Pisz, Tomasz Wieszczycki, Zbigniew Mandziejewicz, Radosław Michalski, Maciej Szczęsny, Jerzy Podbrożny, Marek Jóźwiak, Krzysztof Ratajczyk i Grzegorz Lewandowski. Z kolei Ryszard Staniek już nie był tym zawodnikiem, który stanowił o grze zespołu. Bardziej przypominał gościa żywcem wyciętego z folderu dla koneserów dużego jasnego, schabowego i kapusty, niż zawodowego piłkarza. Przysadzisty piłkarz nawet nie ukrywał, że lubi zjeść, a przy tym łyknąć kufel piwa. Niewiele lepiej prowadził się powracający do Legii Dariusz Czykier, dla którego normą było wypicie czegoś mocniejszego po treningu. „Łza się w oku kręci. Rok temu Legia szykowała się do podboju Europy, teraz, po pokonaniu Jenuesse Esch (3:0 i 4:2), przyjdzie jej walczyć o awans do pierwszej rundy rozgrywek o Puchar UEFA” – ubolewał nad losem podupadającej Legii „PS”. Po wyeliminowaniu drużyny amatorów z Luksemburga kolejnym rywalem Legii w europejskich rozgrywkach była fińska drużyna Haka Valkeakoski. „Świeża krew” Legii znów dała radę (3:0 i 1:1), awansując do kolejnej rundy.
Jacek Zieliński.
„Cudowna Legia!!!” – krzyczał wielki tytuł w „PS” po zwycięstwie 2:0 w rewanżowym meczu Legii z Panathinaikosem. Chociaż bilans meczów Legii z Grekami nie nastrajał optymistycznie (w marcu w ćwierćfinale LM było 0:0 i 0:3, później w rozgrywkach o Puchar UEFA, 11 września w Atenach, było 2:4) to jednak Legia, która straciła dziewięciu podstawowych piłkarzy przeszła wszelkie oczekiwania, eliminując słynne „Koniczynki”. Bohaterem Warszawy został Cezary Kucharski, strzelec (w 90. minucie!) decydującej o awansie bramki. Po golu „Kucharza” na stadionie wybuchła euforia. Grecy byli załamani. „Byliśmy już prawie w niebie, a skończyliśmy w piekle” – mówił na konferencji prasowej argentyński trener Panathinaikosu Juan Ramon Rocha.
Mecz z Panathinaikosem oprócz sportowego miał także inne znaczenie – piłkarze walczyli o egzystencję klubu. Pokonanie Greków przekonało do inwestycji w biedną, rozgrabioną przez Romanowskiego Legię potężny wówczas koncern Daewoo. Szkoda, że zaledwie trzy tygodnie po zwycięstwie z Panathinaikosem (15 października 1996 roku), legioniści zaledwie zremisowali w Warszawie z tureckim Besikstasem 1:1, co stawiało ich w nadzwyczaj niekorzystnej sytuacji przed rewanżem na gorącym terenie w Turcji. „Nie czekamy na ścięcie” – zapowiadał na łamach „PS” zastępujący trenera Władysława Stachurskiego Mirosław Jabłoński. Niestety, tym razem Legii się nie udało i chociaż „wojskowi” dzielnie walczyli przegrali w Stambule z Besikstasem 1:2 i odpadli z rozgrywek Pucharu UEFA.
W lutym 1997 roku doszło do bezprecedensowego wydarzenia w historii klubu. Po zawiązaniu przez koncern Deawoo-FSO, Pol-Mot i CWKS Legia Sportowej Spółki Akcyjnej, drużyna piłkarska Legii odseparowała się całkowicie od wojska. Po latach okaże się, że było to dobre posunięcie, ponieważ pozostałe sekcje pozostające w gestii wojska kolejno przestawały istnieć. Wiosną 1997 roku wobec choroby serca trenera Władysława Stachurskiego pierwszą drużynę oficjalnie (ponieważ dotychczas prowadził Legię w zastępstwie) powierzono trenerowi Mirosławowi Jabłońskiemu. Chociaż popularny „Jabłko” praktycznie cały sezon grał... 12 zawodnikami, to skazana przed sezonem na porażkę Legia nieoczekiwanie wraz z Widzewem tworzyła duet najsilniejszych drużyn w kraju. Dlatego bezpośrednia konfrontacja tych drużyn miała wyjaśnić sprawę mistrzostwa. Zainteresowanie tym meczem przerosło wszelkie oczekiwania. Obrońcy tytułu mistrza Polski, podobnie jak w poprzednim sezonie, przyjeżdżali do Warszawy rozegrać z Legią spotkanie, którego stawką był tytuł mistrzowski.
18 czerwca 1997 roku był dniem, którym żyła cała Polska. Cała Warszawa, wszyscy kibice „czerwono-biało-zielonych” byli pewni zwycięstwa Legii, która zaczęła ten mecz w bardzo szybkim tempie. Już w 12. minucie po strzale głową Cezarego Kucharskiego legioniści prowadzili 1:0. Początek drugiej połowy to jakby żywcem przeniesiony scenariusz z pierwszych minut meczu. Po 12 minutach gry Sylwester Czereszewski podwyższył na 2:0. Wtedy z tysięcy gardeł zgromadzonych na stadionie wydobyło się potężne: „Mistrzem Polski jest Legia!”. Dla kibiców z Warszawy było już przesądzone, kto zdobędzie mistrzostwo Polski. „Śmiem twierdzić, że przełomowym momentem tego meczu była... kontuzja sędziego” – przekonywał zdecydowanie Marcin Mięciel. To co działo się później ciężko pojąć. Legia w zaledwie pięć minut straciła trzy bramki i dorobek całego sezonu. Kiedy sędzia odgwizdał koniec meczu, po trybunach Stadionu Wojska Polskiego przeszedł jęk zawodu. Wyrwał się ze wszystkich piersi zrozpaczonych warszawskich kibiców. 18 czerwca 1997 roku piłkarska Warszawa okryła się żałobą. Kibice, gdy nieco ochłonęli, zaczęli mówić tylko o jednym – sprzedanym meczu. „W całym życiu nie słyszałem większej głupoty niż twierdzenie, że sprzedaliśmy mistrzostwo Widzewowi” – rozwiewał podejrzenia Mięciel. Zaledwie 11 dni później, 29 czerwca 1997 roku, piłkarze Legii za porażkę z Widzewem zrehabilitowali się zdobywając Puchar Polski. Po pamiętnym 2:3 z Widzewem, okazja do rewanżu nadarzyła się już dwa miesiące później. 3 sierpnia 1997 roku w spotkaniu o Superpuchar pałająca żądzą rewanżu Legia pokonała Widzew 2:1. Dodatkową ciekawość wszystkich kibiców Legii wzbudzał występ nowego nabytku Legii, czarnoskórego zawodnika pochodzącego z Nigerii Kennetha Zeigbo. Skoro mowa o transferach to należy przypomnieć, że wiele uwagi kibiców skupiła na sobie osoba nowego prezesa Legii Marka Pietruszki. Natomiast Zeigbo w meczu z Widzewem pokazał, że potrafi zatańczyć z piłką jak nikt inny na naszych ligowych boiskach, wobec czego z miejsca stał się ulubieńcem warszawskich fanów. Rzadko kiedy się zdarza, by drużynę, która awansowała do kolejnej rundy rozgrywek w europejskich pucharach... żegnały gwizdy i wyzwiska. Tak było po meczu Legii z amatorami z Irlandii Północnej Glenavonem Lurgan (4:0). Legia, chociaż wykazała swoją wyższość nad słabiutkim Glenavon, grała na tak żenującym poziomie, że kibice częściej ziewali niż bili brawo, stąd końcowy wyraz dezaprobaty.
Po wyeliminowaniu przez Legię amatorów z Irlandii w kolejnej rundzie „wojskowym” los wyznaczył za przeciwnika profesjonalny zespół z włoskiej Serie A – Vicenzę Calcio. Był to rywal z wyższej półki, dlatego piłkarze Legii nie potrafili mu sprostać, przegrywając 18 września 1997 roku w Vicenzie 0:1 i remisując w Warszawie 1:1 (po bramce Jacka Kacprzaka). 6 czerwca 1998 roku w Poznaniu miał się odbyć mecz Lecha z Legią, który dla obydwu drużyn miał szczególne znaczenie. „Kolejorz” był poważnym kandydatem do spadku, Legia zaś walczyła o udział w rozgrywkach o Puchar UEFA. Zwycięstwo Legii dawało działaczom klubu i kibicom radość z wywalczenia możliwości konfrontacji z czołowymi drużynami Europy. Zanim jednak piłkarze zdążyli kopnąć piłkę, „dobrze poinformowani” puścili w obieg wiadomość, że Lech robił pod Legię podchody. Kiedy w dosyć prosty sposób legioniści pozwolili strzelić sobie dwa gole, nie wszyscy to zdzierżyli. Kibice Legii, którzy wówczas byli na stadionie w Poznaniu, woleli na to nie patrzeć i... opuścili stadion. Nie zdążyli jeszcze wyjść za jego bramy, gdy spotkało ich kolejne upokorzenie – 3:0 dla Lecha. Epilog tego spotkania miał swoje miejsce... na warszawskiej Agrykoli. Ostatecznie zajmując w sezonie 1997/1998 piąte miejsce w ekstraklasie, legioniści nie zakwalifikowali się do rozgrywek pucharowych.
W kolejnym sezonie grająca pod wodzą trenera Stefana Białasa Legia, zajmując premiowane trzecie miejsce w lidze, zakwalifikowała się do rozgrywek o Puchar UEFA. Niestety, trenerowi Białasowi nie było dane poprowadzić Legii w tych rozgrywkach. „Absolutnie nie można tak traktować ludzi, ale działacze Legii i Daewoo już niejednokrotnie pokazywali, że nie bardzo wiedzą jak powinni się zachowywać” – komentował zaskakującą decyzję zarządu „PS”. Decyzją zarządu, tymczasowo – na wyjazd drużyny do USA – pierwszym trenerem został Jacek Kazimierski, a docelowo postawiono na Dariusza Kubickiego. Legia trafiając w rundzie przedwstępnej na słabą drużynę z Macedonii – Vardar Skopje, łatwo przeskoczyła pierwszą przeszkodę wygrywając w dwumeczu 4:0 i 5:0. Kolejnym pucharowym rywalem w pierwszej rundzie tych rozgrywek był – 16 września 1999 roku – zespół z Cypru – Anorthosis Famagusta. Egzotyczny rywal pokusił się nawet o zwycięstwo pokonując Legię 1:0. Jednak gdyby legioniści wykorzystali wszystkie swoje sytuacje, wynik meczu byłby na tyle wysoki, że jeszcze przed rewanżem gwarantowałby awans do następnej rundy. W rewanżu było nieco lepiej i po bramkach Mięciela i Czereszewskiego Legia wygrała 2:0. Cztery dni wcześniej, 26 września 1999 roku, na meczu Legii z Groclinem (5:0) kilka tysięcy kibiców zjawiło się przy ulicy Łazienkowskiej tylko w jednym celu – wszyscy chcieli zobaczyć debiut w roli trenera Legii Franciszka Smudy. Smudę przyjęto niczym cesarza – publiczność zgotowała mu owację na stojąco.
W drugiej rundzie europejskich rozgrywek los wyznaczył za przeciwnika Legii drużynę z Włoch – Udinese Calcio. Podstawy do optymizmu przed dwumeczem z Włochami dawało legionistom wysokie zwycięstwo nad Stomilem Olsztyn (4:0). Jednak piłkarze i kibice Udinese nie dopuszczali do siebie myśli o porażce. I mieli rację – wygrali 1:0. Była to pierwsza porażka Legii pod wodzą trenera Smudy. W rewanżu, 4 listopada 1999 roku, na Łazienkowskiej padł remis 1:1, co w dwumeczu dawało awans piłkarzom Udinese. „Brawa dla zwycięzców, ale również brawa dla Legii. Plamy z pewnością nie dali...” – pisała „Nasza Legia” po meczu rewanżowym w Warszawie. Niestety, po kilku miesiącach pobytu w Legii Franciszka Smudy, co bardziej chłodno myślący kibice zaczęli mieć obawy odnośnie polityki transferowej „Franza”. Nad Łazienkowską warszawskie wróble ćwierkały, że Smuda ściągając do Legii Tomasza Łapińskiego, Marka Citkę, Pawła Wojtalę i Rafała Siadaczkę, wyczyszcza długi przyjaciela z Widzewa Andrzeja Grajewskiego. „Era Franka” oznaczała na Legii erę wiary, bezgranicznego poparcia i... braku oczekiwanych sukcesów. Jeszcze pod wodzą trenera Smudy piłkarze Legii zdołali (18 listopada 2000 roku) rozegrać na Stadionie Wojska Polskiego ostatni mecz ligowy w XX wieku. Legia wygrała spotkanie 3:0, po bramkach Mięciela, Jarzębowskiego i Giuliano. Brazylijczyk zdobywając trzecią bramkę został strzelcem ostatniego gola w XX wieku przy ulicy Łazienkowskiej. „Ogromnie się cieszę, że dzięki temu na trwałe zapiszę się w historii Legii” – mówił po meczu szczęśliwy i dumny Brazylijczyk.