Historia: Kalendarium Legii (1 kwietnia) - Z Feyenoordem przy Ł3 o finał Pucharu Europy
Codziennie na Legia.com - w Kalendarium Legii - przypominać Wam będziemy istotne wydarzenia ze 104-letniej historii klubu z Łazienkowskiej przypadające na dany dzień. W kolejnym odcinku o jednym z najważniejszych meczów Legii w historii - półfinałowym starciu z Feyenoordem Rotterdam przy Łazienkowskiej.
Autor: Wiktor Bołba, Janusz Partyka
- Udostępnij
Autor: Wiktor Bołba, Janusz Partyka
1 kwietnia mija 50 lat od chwili, kiedy Legia Warszawa – awansując do półfinału rozgrywek o Puchar Mistrzów Klubowych Europy - zdobyła rozgłos i chwałę na świecie, a w kraju przydomek „Eksportowej drużyny”. W walce o finał XV edycji tych rozgrywek legioniści ulegli Feyenoordowi Rotterdam, późniejszemu triumfatorowi turnieju i zdobywcy Klubowego Pucharu Świata.
Sukces Legii w rozgrywkach o Puchar Europy Mistrzów Klubowych edycji 1969/1970 przerósł oczekiwania nawet największych optymistów. Awansując do półfinału tych rozgrywek piłkarze z Warszawy znaleźli się w elicie czterech najlepszych piłkarskich drużyn Europy, obok takich potęg, jak: zdobywca trofeum z 1967 roku Celtic Glasgow, mistrz Anglii Leeds United, czy mistrz Holandii Feyenoord Rotterdam. W wyniku losowania na drodze legionistów stanął słynny Feyenoord Rotterdam. Rywal Legii, jeden z najstarszych klubów Holandii, powstał w 1908 roku pod nazwą „Wilhelmina”, cztery lata później przyjmując nazwę Feyenoord. Nazwa ta oznacza dzielnicę portowego miasta Rotterdam, leżącą na lewym brzegu Mozy. W piłkarskim światku po raz pierwszy głośno zrobiło się o Feyenoordzie w 1924 roku, gdy po raz pierwszy sięgnął po prymat w Holandii. Później, choć niewiele ustępował Ajaksowi Amsterdam, przez długie lata był „w cieniu” swojego najgroźniejszego rywala. Mając wielkie możliwości finansowe, pod koniec lat 60-tych klub z Rotterdamu pozyskał kilku sławnych - krajowych i zagranicznych - piłkarzy, co zaowocowało dubletem (mistrzostwo i puchar) w 1969 roku.
Zawodnicy Feyenoordu, preferując bardzo nowoczesny jak na tamte czasy tzw. „totalny” styl gry, w drodze do półfinału pokonali między innymi zdobywcę Klubowego Pucharu Świata i Pucharu Mistrzów Klubowych Europy, słynny AC Milan. Gwiazdami drużyny z Rotterdamu byli: bramkarz Eddy Treytel, obrońca Rinus Israel, rozgrywający Wim Jansem, a także Austriak Frank Hasil czy szwedzki napastnik Ove Kindvall. Grą Feyenoordu kierował najwybitniejszy piłkarz w historii klubu, będący jednocześnie kapitanem drużyny, Wim van Hanegem. Od 1967 roku trenerem Feyenoordu pozostawał słynny austriacki trener Ernst Happel. Jako ciekawostkę warto podać fakt, że Happel, zanim został trenerem Feyenoordu, prowadził drużynę zaprzyjaźnionego dziś z fanami Legii FC Den Haag. O tym, jak poważnie kierownictwo Feyenoordu traktowało konfrontację z Legią, świadczy wcześniejsza wizyta (25 marca 1970) Happela na ligowym meczu Legii z Zagłębiem w Sosnowcu (0:0).
„Legia nie odkryła kart przed wysłannikiem Feijenoordu” - pisano w „Przeglądzie Sportowym”. W dalszej części relacji z meczu odnotowano: „Goście wykonali w tym meczu plan minimum, z jakim przyjechali do Sosnowca. Nie pokazali na pewno gry, na jaką ich stać, a tym samym nie ułatwili zadania wysłannikom Feijenoordu, którzy filmowali cały mecz i skrzętnie notowali swoje uwagi” - pisano w PS. Po meczu Legii w Sosnowcu zapytano trenera Holendrów o opinię na temat gry jego przeciwnika w półfinale o Puchar Europy.
„Trudno mi coś stwierdzić o możliwościach Legii na podstawie tylko tego meczu. Jeśli jest to jednak wszystko, na co stać tę drużynę, wówczas jestem spokojny o wynik meczu półfinałowego. W formie zademonstrowanej w Sosnowcu Legia nie ma z nami szans” - przyznał trener Feyenoordu Ernst Happel.
Ekipa gości przyleciała do Warszawy dwa dni przed meczem - 30 marca 1970 roku. Na specjalny samolot z działaczami i piłkarzami Feyenoordu na lotnisku Okęcie czekała delegacja Legii, której przewodził wiceprezes klubu płk. Edward Potorejko. Obecni byli także przedstawiciele ambasady holenderskiej i spora grupa młodych kibiców Legii. Nie zabrakło też dziennikarzy, którzy musieli coś „skrobnąć” o przylocie ekipy z Rotterdamu. Z chwilą wylądowania samolotu w holu lotniska nastąpiło ożywienie. Po wylądowaniu samolotu zawodnicy Feyenoordu pojedynczo przechodzili przez furtkę - królestwo celników. Panowie w zielonych mundurach odstępując od swoich służbowych czynności podsuwali im... do podpisu karteczki. Dla wielu z nich autograf Wima van Hanegema czy Ove Kindvalla pozostał najcenniejszą pamiątką. Po oficjalnym powitaniu prezesa Feyenoordu A. Couwenberga przez delegata Legii płk. Potorejko, w holu pojawili się piłkarze. Momentalnie wokół nich zrobiło się tłoczno. Młodzi chłopcy ze łzami w oczach prosili dziennikarzy o kartki, marząc o autografie któregoś z Holendrów – była to jedyna okazja. „Bohaterowie chwili”, jak na zawodowców przystało, ze stoickim spokojem spełniali prośby młodych kibiców Legii. Niektórzy ze szczęśliwców opuszczali lotnisko wyposażeni w pamiątki klubowe Feyenoordu: proporczyki, znaczki i zdjęcia. To byli szczęśliwcy, którzy budzili zazdrość pozostałych. Chociaż jest to oczywiste, że przy takich okazjach młodzi kibice próbują zdobyć autografy piłkarskich gwiazd, to jednak dla ówczesnych funkcjonariuszy MSW takie zachowanie wydawało się niezbyt zrozumiałe. Dziś, po tylu latach, dowiadujemy się, że od pierwszych chwil pobytu w Polsce ekipą Feyenoordu dyskretnie „opiekowali” się funkcjonariusze SB.
„Zgromadzeni na lotnisku młodzi chłopcy nagabywali przybyłych zawodników o autografy. Jednakże w związku z tym, na lotnisku nie stwierdzono żadnych incydentów. Należy zaznaczyć, że tego typu zachowanie młodzieży, piłkarze z Holandii przyjmowali za normalne” - pisał w swoim meldunku jeden z wywiadowców. Zadowolonym z gorącego przyjęcia na lotnisku piłkarzom Feyenoordu, humory nieco popsuła deszczowa pogoda. „U nas zaczęła się już wiosna, a w Polsce jeszcze trwa zima. To fatalne!” - mówili.
Goście z Holandii wprost z lotniska wyruszyli klubowym autokarem Legii na Stadion Wojska Polskiego. Tam, widząc bajoro zamiast boiska, na którym za dwa dni mieli rozegrać mecz, miny zrzedły im jeszcze bardziej. Uspokoiły ich nieco zapewnienia gospodarzy obiektu, że zrobią wszystko, by mecz odbył się w jak najlepszych warunkach. Ze stadionu ekipa Feyenoordu - klubowym Sanosem - wyruszyła do Nieporętu. Goście, rezygnując z oferowanego im przez Legię pobytu w warszawskim Grand Hotelu, wybrali położone w oddali od wielkomiejskiego zgiełku kwatery ośrodka „Wisła”. Co ciekawe, kluby autokar, który był na tyle „komfortowy”, że piłkarze Feyenoordu po podróży do Nieporętu... nie chcieli później nim jeździć. Wobec takiego obrotu sprawy - chcąc uniknąć blamażu - działacze Legii wypożyczyli dla Holendrów autokar z Orbisu. Należy wspomnieć, że od dłuższego czasu na parkingu samochodowym Ministerstwa Obrony Narodowej stał... nowy Leyland, przyznany klubowi (no, ale nie miał go kto odebrać...).
Piłkarze Legii ostatnie dni poprzedzające mecz z Feyenoordem spędzili - jak zwykle w takich przypadkach bywało - w podwarszawskim ośrodku „Pod Dębami” (codziennie przyjeżdżali jednak trenować przy ulicy Łazienkowskiej). W drużynie panował bojowy duch, a zawodnicy Wojskowych, nie zrażając się klasą rywali, obiecywali znacznie lepszą grę, niż miało to miejsce w spotkaniach ligowych. Szczególnie intensywnie do pracy przykładał się Kazimierz Deyna, którego ligowa forma pozostawiała wiele do życzenia. „Kaka” obiecywał, że w środę zagra tak, by wszyscy byli zadowoleni. W czasie, kiedy piłkarze obydwu drużyn w pocie czoła przygotowywali się do czekającego ich spotkania, kibice gorączkowo poszukiwali kart wstępu. Ostatnie bilety w przedsprzedaży oferowały kasy Orbisu, SPATiF-u i te na stadionie Legii. Kto nie zdążył, zmuszony był przepłacić u niezawodnych w takich chwilach warszawskich „koników”.
Za drużyną z Rotterdamu przyjechało do Warszawy kilkuset holenderskich kibiców. Zrozumiałe więc, że w kraju rządzonym przez komunistów, tak niecodzienni goście wywołali ogromne zainteresowanie funkcjonariuszy bezpieki. Według tajniaków resortu najbardziej niepożądane były wszelkie kontakty Holendrów z kręcącym się wokół nich „elementem wszelkiej maści”. W związku z tym Komenda Śródmiejska Milicji Obywatelskiej otrzymała telefonogram z zaleceniem zabezpieczenia przez tajnych wywiadowców miejsc pobytu kibiców Feyenoordu, ze szczególnym uwzględnieniem hoteli: „Warszawa”, „Grand” i „Dom Chłopa”, celem ograniczenia możliwości przestępczego działania grup cinkciarzy, złodziei, chuliganów, jak również ewentualnym napływem kobiet „lekkich obyczajów”. W porozumieniu z PIH, plan działań operacyjnych obejmował maksymalną kontrolę zakładów gastronomicznych w rejonie Śródmieścia, celem ograniczenia możliwości działań personelu tych placówek na szkodę holenderskich konsumentów. Ponadto operacyjne służby milicji i Komendy Dzielnicowe w Warszawie miały prowadzić rozpoznanie i przekazywać informacje w przypadku, gdyby któryś z kibiców Feyenoordu wykazywał wyjątkowe zainteresowanie sytuacją polityczno-gospodarczą PRL-u. W obawie, by jakikolwiek incydent związany z kibicami Feyenoordu nie został „rozdmuchany” przez przedstawicieli „tendencyjnych”: Eurowizji, BBC czy RWE, rozkazano przekazywać informacje do grupy operacyjnej o zamiarach przestępczych wobec Holendrów, nawiązywaniu podejrzanych kontaktów z obcokrajowcami przez rodzimy element przestępczy oraz próbach nielegalnych transakcji dewizowych i handlowych. W związku z najważniejszym meczem w ówczesnej historii polskiej piłki nożnej, gorączkowe przygotowania czyniły także służby miejskie, podlegające Prezydium Rady Narodowej m. st. Warszawy. Dla bezpieczeństwa kibiców ograniczono ruch kołowy na ulicy Łazienkowskiej. Na parking dla samochodów osobowych wyznaczono tereny w okolicy sali gimnastycznej Legii przy ulicy 29-listopada.
1 kwietnia 1970 roku miejsce na stadionie Wojska Polskiego dla wielu stało się marzeniem ściętej głowy. Z różnych miast Polski w okolicę stadionu Legii ściągały autokary z wycieczkami na wielki mecz. Z powodu braku miejsc parkingowych pod Torwarem, kolejne autokary kierowano na ulicę Fabryczną. Półfinał rozgrywek o Puchar Europy wywołał coś w rodzaju zbiorowego opętania. Mechanizmem napędzającym publikę była wiara w zwycięstwo i wizja gry Legii w finale o Puchar Europy, na co czekała cała Polska. Biada temu, kto wówczas ośmieliłby się myśleć inaczej!
Chociaż 1 kwietnia 1970 roku panowało w Warszawie przenikliwe zimno i siąpił deszcz, na około dwie godziny od rozpoczęcia meczu przed stadionem Legii kłębił się tłum, napierający na wąskie gardła bramek. Tych, którzy byli najbliżej bramek tłum wciskał w metalowe barierki. Niektórym brakowało oddechu, ale nikt nie rezygnował. Zewsząd było słychać przekleństwa. Do godziny 17. wzdłuż ulicy Łazienkowskiej jeździły zatłoczone do granic możliwości trolejbusy linii 52 i 53, oraz autobusy komunikacji miejskiej linii 107. „Trajlusie” i autobusy - to były prawdziwe „bomby”. Na każdym przystanku znajdującym się na trasie do ulicy Łazienkowskiej, słychać było wrzaskliwe protesty tych, którzy chcieli wysiadać... a byli ulokowani w środku pojazdów. Niestety, okazję do opuszczenia środków komunikacji miejskiej mieli dopiero po dojechaniu do przystanku docelowego - ulica Łazienkowska. Na godzinę przed meczem w okolicy stadionu można było usłyszeć głośne skandowanie: „Fee-eye-noord, Fee-eye-noord!”. To była śpiewna demonstracja obecności w Warszawie kilkusetosobowej grupy kibiców z Holandii. Ludzie, widząc poubieranych w oryginalne cylindry w czerwone i białe pasy, przystrojonych szalikami w tych samych kolorach i klubowymi flagami w rękach, przewracali oczami. Wówczas to po raz pierwszy Polacy mogli się przekonać, w jaki sposób potrafią być związani ze swoim klubem kibice. Przyjezdni zaprezentowali coś, co u nas było zupełnie nieznane. Oprócz tego, że wszyscy mieli na sobie czerwono-białe akcenty klubowe: cylindry, szaliki czy czapeczki z fantazyjnymi pomponami, to również zaopatrzeni byli w różnego rodzaju trąbki, piszczałki i transparenty. Kłębiący się przed stadionem tłum warszawiaków patrzył na kolorową grupę jak na przybyszów z kosmosu. Holenderscy kibice, gdy zorientowali się, że wzbudzają zainteresowanie coraz liczniejszej gromadki miejscowych, obdarowywali gapiów klubowymi suwenirami: znaczkami, kotylionami i zdjęciami drużyny.
Ich wizyta w Warszawie była przełomową chwilą, zmieniającą styl kibicowania na Legii. Miej więcej w tym samym czasie, kiedy kibice Feyenoordu nawiązywali bliższy kontakt z kibicami Legii, przed stadion zajechał autokar z zawodnikami Wojskowych. Legioniści, jadąc ulicą Łazienkowską, zza szyb widzieli sunące w stronę stadionowych bram przybyłe wycieczki. Prawdopodobnie mało kto z dzisiejszych czytelników NL zdaje sobie sprawę, że z okazji półfinałowego spotkania Legia - Feyenoord, ukazał się w sprzedaży pierwszy numer klubowej gazety „Nasza Legia”. Licząca osiem stron gazeta Wojskowego Klubu Sportowego Legia, została wydana w około dwutysięcznym nakładzie, a cena za egzemplarz wynosiła 1 zł. Pierwsze wydanie „Naszej Legii”, obok materiałów z historii klubu, zawierało obszerne dane o drużynach Legii i Feyenoordu. Na pierwszej stronie, tuż pod tytułową winietą, kilka zdań do czytelników skreślił ówczesny prezes klubu gen. dyw. Zygmunt Huszcza. Zachęcając do lektury NL pisał: „Oddajemy niniejszy miesięcznik do rąk członków i sympatyków Wojskowego Klubu Sportowego 'LEGIA'. Pragniemy utrwalić na łamach, uchwyconą na gorąco, garść informacji o życiu klubu - o wysiłku i nadziejach zawodników, o problemach rozwiązywanych na co dzień przez trenerów i działaczy, o naszych sukcesach i niepowodzeniach, które nieuchronnie towarzyszą każdej prawdziwie sportowej walce. (...) Uważamy, że gazeta spełni swoje zadanie, jeśli zainteresuje sprawami klubu nie tylko jego zaprzysięgłych kibiców, ale także tych, którzy na trybuny Legii przychodzą z okazji wyjątkowych wydarzeń sportowych, jeśli zdobędzie dla WKS Legia nowych członków i nowych zawodników, którzy rozsławiają polski i wojskowy sport” - czytamy na pierwszej stronie nieco podniszczonych, pożółkłych kart klubowej gazety.
Wprawdzie kierownictwo Legii robiło co mogło, by zapewnić wszystkim posiadającym ważny bilet obejrzenie półfinałowego meczu w jak najlepszych warunkach, to jednak nie ustrzegło się błędów. Jakimś cudem w obiegu znalazło się... o kilka tysięcy więcej kart wstępu, niż były w stanie pomieścić trybuny stadionu Wojska Polskiego. Efekt tego był taki, że na pół godziny przed rozpoczęciem spotkania stadion wypełniony był po brzegi, a kibice nadal napierali na bramki wejściowe. Atmosfera wielkiego spotkania przerosła wyobraźnię organizatorów. Milicjanci i żołnierze WSW, w obliczu panującego ścisku na trybunach, bezradnie rozkładali ręce, ponieważ nie mieli gdzie kierować napływających kibiców, posiadaczy kart wstępu. Wobec takiej sytuacji wielu ludzi zamiast siedzieć wygodnie na ławkach w swoich sektorach, musiało zadowolić się siedząc na schodach lub stojąc gdzieś z boku. W momencie gdy pierwsi zawodnicy wyszli z tunelu pod strugi padającego deszczu, na wypełnionym po brzegi stadionie powstał zgiełk. Proszę sobie wyobrazić, jak wielce zaskoczeni owym wybuchem entuzjazmu kibiców Legii byli zawodnicy Feyenoordu, którzy ubrani w zielono-białe stroje (wyjazdowy komplet) wybiegali na boisko. Na pierwszy rzut oka - w zielonych koszulkach z białymi rękawami - wyglądali jak legioniści. Dopiero gdy uważni obserwatorzy zauważyli, że nie są to piłkarze Legii, gości przywitał ogłuszający gwizd. Wśród takiego tłumu palce do ust – by wydobyć złowieszczy gwizd - bez oporów wsadzali nawet starsi kibice. Po kilku chwilach nastąpiło kolejne ożywienie trybun - tym razem bez pudła. Na plac gry wybiegli legioniści ubrani w białe koszulki i czarne spodenki. Pierwsza odsłona warszawskiego spektaklu nie należała niestety do piłkarzy. Uwagę większości skupił nieustannie padający deszcz, zamieniający boisko w błotnistą maź. Widowisko ucierpiało przez kapryśną pogodę. Kto nie miał parasola, był mokry jak piłkarze.
Kibice Legii to jednak naród wytrwały, nie przestraszyli się więc ulewy. Gdy zaczęła się gra, trybuny stadionu Legii zatrzęsły się od rytmicznego: „Legia, Legia!”, a nad głowami kibiców zaczęły powiewać narodowe biało-czerwone chorągwie... wypożyczane przy okazjach meczów od dozorców. Taki właśnie był wówczas styl kibicowania na Legii. Czegoś jednak brakowało. Dopiero przyodziani w czerwono-białe barwy Feyenoordu holenderscy kibice, uzmysłowili warszawiakom, że podczas meczu klubowej drużyny kibic powinien demonstrować barwy klubowe, a nie narodowe. Przykład podziałał i od tego czasu narodził się w Warszawie zorganizowany ruch kibicowski. Wzorem kibiców Feyenoordu sympatycy Legii własnym sumptem robili szaliki, flagi, czapeczki i swetry w legijnych kolorach - wszystko w domowych warunkach.
Piłkarze Legii od pierwszych minut gry przeważali, ale obrona holenderska była bardzo skuteczna. Tym razem w wykonaniu Wojskowych zawiodła mądrość taktyczna, ponieważ grając na grząskim, pokrytym kałużami boisku, legioniści prowadzili małą grę, niepotrzebnie wdając się w męczące dryblingi. Brak było w grze Legii dalekich przerzutów i błyskawicznych wyjść na pozycje strzeleckie. Do rzadkości należały podania na 20 metr od bramki, do posiadającego fantastyczny strzał z dystansu Kazimierza Deyny. Chociaż zawodnicy Legii grali zbyt wolno i uporczywie atakowali przedpole Feyenoordu środkiem pola - co bardzo odpowiadało Holendrom - to mimo to potrafili stworzyć kilka dogodnych sytuacji do strzelenia gola. W dalszej części meczu zawodnicy Feyenoordu opanowali środek boiska i nie pozwolili gospodarzom na konstruowanie groźniejszych ataków. Gra gości wyglądała tak, jakby wszystko było zaplanowane punkt po punkcie, i wszystko się zgadzało, jak w kajeciku wzorowego ucznia. Niemniej, tuż przed przerwą, Jan Pieszko zmarnował szansę na zdobycie bramki. W przerwie meczu (z okazji 1 kwietnia) spiker zrobił wszystkim zgromadzonym na trybunach primaaprilisowy żart, ogłaszając, że po meczu w pawilonie pływalni Legii będą przyjmowane zapisy na wycieczkę do Amsterdamu i mecz wyjazdowy Feyenoordu z Legią. Koszt wycieczki miał wynosić 150 złotych. Ciekawe, czy kogoś udało mu się nabrać, zważywszy, że w czasach peerelu i „żelaznej kurtyny” z wyjazdami na Zachód było kiepsko. Wówczas z Polski zagranicę jeździli tylko nieliczni. Wracając do meczu, po zmianie stron jeszcze dwukrotnie zawodnicy Legii wzburzyli swoich kibiców, kiedy to najpierw Lucjan Brychczy, a później Jan Małkiewicz nie wykorzystali swoich „setek”.
„Dwukrotnie byliśmy bliscy wygranej” - powiedział po meczu dziennikarzowi „Przeglądu Sportowego” kapitan Legii Lucjan Brychczy. „Raz mnie nie wyszedł strzał, drugi raz nie powiodło się Małkiewiczowi. Ja miałem do wyboru: albo strzelić natychmiast lewą nogą, albo stracić piłkę, bo Holender już na mnie 'siedział'. Wybrałem strzał, ale nie zdołałem śliskiej piłki opanować jak trzeba” - mówił „Kici”.
Deszcz w dalszym ciągu padał, zmieniając boisko w pełne kałuż grzęzawisko. Nie ułatwiało to gry, stąd niewykorzystane sytuacje napastników Wojskowych. „Na suchym boisku i Brychczy i Małkiewicz wykorzystaliby je z lepszym skutkiem” - pisano w PS.
Z chwilą, gdy człowiek przesuwający wskazówkę zegara zatrzymał ją na 45. minucie drugiej połowy (przypomnę młodym kibicom, że wówczas był zegar z mechanizmem ręcznym), wśród licznie przybyłych kibiców holenderskich oraz piłkarzy zapanowała radość. Bezbramkowy remis był dla nich sukcesem. Piłkarze Legii nie wykorzystali wielkiej szansy. Na miękkich, uginających się od zmęczenia nogach, smutni schodzili do szatni. W czwartkowym wydaniu PS, z 2 kwietnia 1970 roku, na pierwszej stronie uwagę przyciągał tytuł: „Nie wszystko stracone - mówią legioniści”, poniżej zaś widniało zdjęcie ilustrujące kiks Małkiewicza, który będąc sam na sam z bramkarzem Eddy Treytelem, z około pięciu metrów posłał piłkę wprost w jego ręce. Na drugi dzień pod budkami z piwem i w kawiarniach całej Warszawy mieszkańcy stolicy rozprawiali o meczu, kibicach Feyenoordu, straconej szansie i sytuacjach Brychczego oraz Małkiewicza.
1 kwietnia 1970 r., 1/2 finału o PEMK
Legia Warszawa – Feyenoord Rotterdam 0:0
Legia: Grotyński – Stachurski, Z. Blaut, Zygmunt, Trzaskowski – Brychczy, Deyna, B. Blaut, Żmijewski – Pieszko (46' Małkiewicz), Gadocha
Feyenoord: Treytel – Haak, Israel, Lasseroms, Van Duivenbode – Hasil (46' Geels), Jansen, Van Hanegem, Wery – Kindvall, Moulin
Sędziował: Francesco Francescon (Włochy)
Widzów: 28.000
***
Z kolei 1 kwietnia 1995 roku odbyła się pierwsza kodowana transmisja telewizyjna meczu Legii w stacji Canal Plus. W spotkaniu Wojskowych z GKS Katowice (1:0) Radosław Michalski zdobył zwycięską bramkę już w drugiej minucie spotkania, co obejrzeli wszyscy telewidzowie, bowiem pierwsze kilka minut meczu zawsze było w tamtych czasach niekodowane.
Autor
Wiktor Bołba, Janusz Partyka