Inaki Astiz: Kreowaliśmy wiele sytuacji i utrzymywaliśmy się przy piłce. O to nam chodziło
Asystent trenera Kosty Runjaicia, Inaki Astiz, odpowiedział na kilka pytań po zakończeniu meczu kontrolnego z GKS-em Katowice.
Autor: Mateusz Okraszewski
- Udostępnij
Autor: Mateusz Okraszewski
Asystent trenera Kosty Runjaicia, Inaki Astiz, odpowiedział na pytania dziennikarzy po zakończeniu meczu kontrolnego ze Stalą Rzeszów.
- Jesteśmy zadowoleni nie tylko z tego sparingu, ale też ostatnich kilku tygodni. Wszystko wyszło po naszej myśli. Cały czas ciężko pracujemy i od poniedziałku rozpoczynamy mikrocykl przed rywalizacją z Ruchem Chorzów.
- To była dobra jednostka. Stal chciała grać w piłkę, co pozwoliło nam zrealizować inne założenia. Bardzo podobała nam się energia, którą pokazaliśmy w drugiej połowie. W pierwszej części gry, zwłaszcza na początku, trochę tego brakowało. Zdobyliśmy ładne gole, wykreowaliśmy sobie wiele sytuacji. Tak miało to wyglądać.
- Każdy piłkarz wie, co robił dobrze, a co źle. Nasi zawodnicy mają dużą świadomość tego, nad czym pracować i w jakich elementach gry wymagamy od nich jeszcze więcej.
Asystent trenera Inaki Astiz skomentował zremisowany mecz kontrolny z Səbail FK.
Inaki Astiz: - Spodziewaliśmy się, że mecz pod naszą kontrolą, będziemy mieli większe posiadanie piłki, gra będzie się toczyć na połowie rywala. Sytuacji stworzyliśmy dużo. Oprócz bramek, które strzeliliśmy, mieliśmy więcej okazji.
- Pierwszy mecz na obozie czasem gra się niekomfortowo, dostosowujemy się do warunków. Wiemy nad czym mamy pracować.
- Nie chcę wiele mówić o pracy sędziego. Przy pierwszej bramce na pewno popełnił błąd, sam nas przeprosił. Karny… chyba tylko sędzia widział… W lidze są kamery, VAR, do takich błędów nie dojdzie. Gramy, żeby zdobywać bramki, nie na wszystko mamy wpływ.
- Indywidualnie nie chcę nikogo chwalić. Każdy z zawodników wie, jak zagrał. Jak byłem piłkarzem, miałem świadomość co zrobiłem dobrze, a co powinienem poprawić. Bramki powinny dodać pewności siebie, w tym przypadku Maćkowi Rosołkowi.
- Przede wszystkim zmieniły mi się w życiu priorytety, bo po prostu chcę, żeby Lunie niczego nie brakowało. Chciałbym zapewnić jej bezpieczeństwo i szczęście, ona jest dla mnie absolutnie najważniejsza i to ona ma być zadowolona.
- Mała lepiej radzi sobie z polskim czy hiszpańskim?
- Od początku mówiłem do niej po hiszpańsku, żona po polsku. Na początku strasznie jej się to mieszało, ale teraz doszła już do takiej wprawy, że potrafi przy stole potrafi rozmawiać ze mną po hiszpańsku, a za moment przełącza się na polski, zagadując mamę i dziadków. Zdarza jej się co prawda mylić i niekiedy bywa, że zaczyna zdanie w jednym języku, a kończy w drugim (śmiech).
- Ojcostwo bardzo Cię zmieniło?
- Myślę, że jako człowieka nie, choć na pewno otworzyłem oczy na niektóre sprawy. Przede wszystkim zmieniły mi się w życiu priorytety, bo po prostu chcę, żeby Lunie niczego nie brakowało. Chciałbym zapewnić jej bezpieczeństwo i szczęście, ona jest dla mnie absolutnie najważniejsza i to ona ma być zadowolona. Reszta spraw stała się po prostu mniej ważna.
- Czyli z bykami byś już nie pobiegał?
- Nie, odkąd założyłem rodzinę to nie ma takiej opcji. Kiedy nie jesteś odpowiedzialny sam za siebie, ale też za innych, to nagle zmienia ci się optyka. Za gonitwami nie tęsknię, w życiu bym się teraz na takie coś nie wybrał. Kiedyś to było fajne, ale teraz mam żonę, mam córkę. Nie warto.
- Brzmisz jak osoba z pewnym bagażem doświadczeń. Kiedy na siebie patrzysz to stwierdzasz: tak, jestem już starym piłkarzem?
- Gram w piłkę już długo, to fakt, ale raczej nie ma to wpływu na to jak zachowuję się w szatni w stosunku do młodszych. Gadam z nimi zupełnie na równi, w drużynie każdego traktuję tak, jakby był z mojego rocznika. Dopiero potem, gdy w domu siadam w fotelu, rzeczywiście się nad tym zastanawiam i myślę sobie: „Kurde, przecież ten chłopak ma siedemnaście lat, tak naprawdę mógłby być moim synem”. Nigdy sobie jednak nie pozwoliłem na to, by do młodszego zwracać się z pozycji kogoś wyżej. W szatni jesteśmy równi i tacy sami.
- - Większość czasu gotowała Dominika, ale kilka razy – nie za dużo (śmiech) – coś tam przyrządziłem. Robiłem rzeczy z ciecierzycą, soczewicą, piekłem też sobie czerwone mięso, bo tego akurat żona nie lubi.
- Miałeś trochę czasu na to siedzenie w fotelu. Jak przeżyłeś te dwa miesiące?
- Powiem szczerze, że nie było łatwo, ale gdybym nie miał córki, to byłoby jeszcze trudniej. Przez to, że ciągle byłem z małą i zajmowałem się nią, czas leciał mi bardzo szybko. Myślę, że dobrze wykorzystałem go jako ojciec, w ogóle z żoną nie zmarnowaliśmy tych dwóch miesięcy jako rodzice. Na początku myślałem, że będzie bardzo trudno zajmować się dzieckiem 24 godziny na dobę, ale było zupełnie odwrotnie. Dużo ją przez ten czas nauczyliśmy, czytaliśmy książki, oglądaliśmy bajki, tańczyliśmy, pokazywaliśmy jej jak dbać o roślinki, które Dominika hoduje na balkonie. Chcieliśmy, by czuła się potrzebna, by miała takie poczucie, że rzeczywiście jest w naszej rodzinie ważną osobą, która może robić dużo rzeczy. Sporo też spacerowaliśmy, mam to szczęście, że obok mieszkania mamy park z jeziorkiem, który przez cały czas był pusty, więc nie narażając ani siebie ani innych, często tam chadzaliśmy. To był naprawdę dobry czas dla całej naszej rodziny. Myślę, że gdybyśmy siedzieli z żoną wyłącznie we dwoje, to nie byłoby tak fajnie.
- Pies też chyba dbał o atmosferę. Widziałem go na każdej Waszej rodzinnej fotografii.
- To prawda, uwielbialiśmy go i był pełnoprawnym członkiem naszej rodziny, ale niestety teraz jest u teściów. Kiedy wróciliśmy z Cypru i lecieliśmy do Hiszpanii, musieliśmy oddać im psa tak, by nie podróżował z nami samolotem. Wróciliśmy, przyjeżdżamy do nich, a rodzice Dominiki mówią: „Sorry, już nie macie psa”. Tak się z nim zżyli, że nie chcieli nam go oddać, a że mają dom z ogrodem – a więc warunki lepsze niż mieszkanie w bloku – to ostatecznie się zgodziliśmy. Był u nich jeszcze jeden pies, oba zwierzęta bardzo się polubiły i stwierdziliśmy, że szkoda będzie je rozdzielać. Bibi jest teraz w dobrych rękach.
- Przez kwarantannę sporo osób odkryło w sobie zdolności kucharskie. Jako, że Twoja żona zajmuje się gotowaniem zawodowo, Ty też postanowiłeś pójść w tę stronę?
- Większość czasu gotowała Dominika, ale kilka razy – nie za dużo (śmiech) – coś tam przyrządziłem. Robiłem rzeczy z ciecierzycą, soczewicą, piekłem też sobie czerwone mięso, bo tego akurat żona nie lubi. Ale muszę powiedzieć, że jakoś od miesiąca sam przygotowuję śniadania – dziewczyny bardzo chwalą sobie moją owsiankę (śmiech).
- Jak Cię znam, to pewnie Netflixem też nie pogardziłeś. Podejrzewam, że „Jazda o życie” już przestudiowana.
- Tego jeszcze nie oglądałem, bo – jak wspominałem – cały dzień zajmowałem się córką i byłem tak zmęczony, że często chodziłem spać o 21:00 czy 21:30, więc średnio miałem ochotę zaczynać coś nowego. Skończyłem za to parę oglądanych wcześniej seriali, bardzo polecam „Homeland” i „Prodigal Son”, bardzo podobało mi się też „Last dance” o Michaelu Jordanie. „Jazdę o życie” bardzo polecał mi Vako, więc na pewno zobaczę, ale jeszcze nie zacząłem oglądać.
- Zamierzam pracować jak do tej pory, cały czas chcę by trener mógł na mnie liczyć. Po sezonie chcę mieć poczucie, że zrobiłem wszystko co mogłem by pomóc zespołowi. Najpierw drużyna, potem ja.
- Pytałem, bo widzę, że Formułą 1 interesowałeś się od dawna.
- I to od tak dawna, że nawet nie mam pojęcia kiedy to zdjęcie zostało zrobione! (śmiech). Obok mnie jest mój kuzyn, Ruben, ale nie pamiętam dokładnie gdzie wtedy byliśmy. Chociaż jak teraz na to patrzę, to najprawdopodobniej były wyścigi motocyklowe w Barcelonie, a bolid był tylko elementem wystawy. Co do F1 to kiedyś bardzo lubiłem ją oglądać, to było w czasach świetności Fernando Alonso – z kuzynem co tydzień siedzieliśmy przed telewizorem. To właśnie z nim i trzema kumplami pojechaliśmy wtedy do Barcelony na Moto GP i trafiliśmy na kosmiczny wyścig. Valentino Rossi ścigał się wtedy z Jorge Lorenzo, walczyli ze sobą przez cały wyścig, na finałowym okrążeniu wyprzedzali się po kilka razy i ostatecznie – niestety – dosłownie na ostatnim zakręcie na prowadzenie wyszedł Rossi, ostatecznie wygrywając Grand Prix. Takiej walki i takich emocji za często w tym sporcie się nie ogląda, to było coś niesamowitego.
- Teraz nawet do treningów wprowadziliście elementy motoryzacji.
- Trochę tak, bo na zajęcia już przebrani wychodzimy prosto z samochodów. Na rozgrzewce zachowujemy odległość, mamy ćwiczenia, w których da się zachować dystans, bo skupialiśmy się głównie na długich podaniach. Dopiero na ostatniej części treningu mamy ze sobą bliższy kontakt, no ale tego nie unikniesz, gdy jest gierka. Wiemy jednak, że nic nam nie zagraża – w końcu nie bez przyczyny mieliśmy robione te wszystkie badania. Jeśli grasz, kontakt będzie zawsze, inaczej po prostu się nie da. Prewencja jest ważna, obostrzenia też, ale poza boiskiem. Nie podajemy sobie rąk, chodzimy w masce, trzymamy dystans od innych. Na ulicy to ma sens, ale w trakcie meczu nikt przecież nie będzie odpuszczał krycia, bo może akurat się zarazić (śmiech).
- Podobno strzelec pierwszego gola w gierce dostał prezent od trenera Marka Saganowskiego.
- Każdy się cieszył na myśl o treningu, trenerzy widać też, bo „Sagan” rzeczywiście przygotował taką nagrodę. Ja trzymam się za daleko od bramki, także o to już musisz pytać Thomasa (śmiech). Dostał chyba jakeś słodkości, niech ma, tą bramką zasłużył.
- Kończy się pewnie najdziwniejszy okres w Twojej karierze, w trakcie którego sporo można było porozmyślać. Masz już sprecyzowane plany na przyszłość?
- Nie ukrywam, że chciałbym jeszcze trochę pograć. Życie oczywiście wszystko weryfikuje i zobaczymy jak rozwinie się sytuacja, ale póki co skupiam się na tym co mamy. Za trzy tygodnie gramy pierwszy mecz o stawkę i to jest absolutnie najważniejsze, na decyzje dotyczące tego co później będzie jeszcze czas. Zamierzam pracować jak do tej pory, cały czas chcę by trener mógł na mnie liczyć. Po sezonie chcę mieć poczucie, że zrobiłem wszystko co mogłem by pomóc zespołowi. Najpierw drużyna, potem ja.
Autor
Mateusz Okraszewski