Maciek Dobrowolski - Skazany Nr 0035 - Legia Warszawa
Plus500
Maciek Dobrowolski - Skazany Nr 0035

Maciek Dobrowolski - Skazany Nr 0035

Przed Wami 35. odcinek kultowego cyklu pt. „Skazani na Legię”, który niegdyś ukazywał się na łamach Tygodnika Kibiców „Nasza Legia”, a w nim gość absolutnie wyjątkowy. Bo i okazja ku temu wyjątkowa, gdyż właśnie dziś mija rok od wznowienia naszego cyklu na łamach Legia.com. Tym razem Maciek Dobrowolski wziął na przesłuchanie... Maćka, dla którego Legia jest całym życiem. Zobaczcie zresztą sami. Zapraszamy!

Autor: Maciek Dobrowolski; Video: Tomasz Sejbuk

Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka, Archiwum MD

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Maciek Dobrowolski; Video: Tomasz Sejbuk

Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka, Archiwum MD

Zdjęcie

Warszawski Ursynów...

Jak sięgnąć pamięcią do czasów małolackich, nastawienie starszych warszawiaków do Ursynowa, było mniej więcej takie, jakie prezentował „Balcerek” z serialu „Alernatywy 4” – generalnie „wiocha” i sypialnia Warszawy. Jednak dla nas, dzieciaków którzy się tam wychowywali, to był raj na ziemi... Nieograniczone przestrzenie, pokryte placami budowy kolejnych bloków, szkół czy metra, stanowiły idealną przestrzeń do „wojen”, gry w piłkę, „kwadraty”, kapsle, do wyścigów „kolarskich” i wszystkiego, o czym mogły marzyć w tamtych latach dzieciaki. Nie było tej wszechobecnej dziś niemal na każdym kroku poprawności, zakazów, nakazów, obostrzeń. Nie było też komputerów i telefonów komórkowych. Dlatego czas dzielący ostatni szkolny dzwonek do późnego zmroku, z krótką przerwą na obiad, spędzało się na podwórku z rówieśnikami. Na którymś etapie pojawiła się Legia, ale spokojnie, nie napiszę, że mój pierwszy mecz to Częstochowa '80 ;) Tak naprawdę nie wiem co spowodowało, że zapragnąłem pójść na mecz. Być może widok starszych kolegów w szalikach? Być może przepełnione autobusy „grozy”? Być może kilkuminutowe migawki telewizyjne w „Dzienniku Telewizyjnym”, a być może wszystkiego po trochu, albo jeszcze coś innego.

Zdjęcie

Tak czy inaczej tata, który początkowo nie był kibicem, nie miał innego wyjścia, jak wreszcie dać się zaciągnąć na stadion. To było w 1989 roku, ale naprawdę nie miał żadnego znaczenia fakt, że Legia grała z Górnikiem. Gdyby grała z ROW-em Rybnik, albo Pomezanią Malbork, tak samo szedłbym z wypiekami na twarzy i szybciej bijącym sercem. Pamiętam wszystko od „deski do deski”, jak... deski ławek na których stałem, ale opis tego mógłby zająć dużo więcej miejsca niż ma to sens opisywać. Dlatego ograniczę się do odnotowania najmniej istotnej dla mnie wówczas kwestii, czyli wyniku - 3:2 dla Legii i jednej z bramek z rzutu karnego Darka Dziekanowskiego. Jedynej rzeczy, której wtedy żałowałem, to tego, że film w aparacie fotograficznym miał tylko 36 klatek, bo gdyby miał więcej, tobym pstryknął więcej takich samych zdjęć z których po wywołaniu tylko ja miałem radochę. Być może tata przez kilka lat od tego wydarzenia „pluł sobie w brodę”, której zresztą nie miał, ale chcąc nie chcąc stał się wtedy, za moją sprawą, „skazanym na Legię”... Dziś jestem mu tak samo wdzięczny, tak samo jak pewnie on moim starszym kolegom, z którymi po jakimś czasie zacząłem jeździć zdejmując z niego ten obowiązek... A Ursynów? Ursynów ma się dobrze!

Zdjęcie

„Kto został mistrzem...”
W 1993 roku PZPN chciał mnie zniechęcić do Legii... Dzień, w którym Legia grała mecz z Wisłą w Krakowie pamiętam tak, jakby to było wczoraj. W tamtą niedzielę jadąc na giełdę komputerową, która odbywała się w szkole przy ulicy Grzybowskiej, zobaczyłem kibiców Legii idących pod Pałac Kultury. Doskonale wiedziałem czemu tam idą i przepełniała mnie zazdrość. Ten mecz na żywo można było obejrzeć tylko w Krakowie, drugą opcją było radio. Tak więc słuchając raportów z kilku boisk mogłem sobie jedynie wyobrażać, jaką radość mieli tam legioniści - po każdej z sześciu goli, które strzeliła Legia. Mistrz Polski po 21 latach wrócił do Warszawy. Najpierw była feta, radość i świętowanie, a później słowa wypowiadane przez Ryszarda Kuleszę, że „cała Polska widziała...”. Wówczas nie wyobrażałem sobie jak można odebrać tytuł i rozstrzygać o wynikach przy „zielonym stoliku”, ale ku radości prawie całej piłkarskiej Polski tak się stało. To było najgorsze przeżycie związane z Legią i prawdopodobnie dlatego rok później, po bramce Adama Fedoruka w meczu z Górnikiem, straciłem głos krzycząc ze wszystkimi: „kto, został mistrzem, Kulesza, kto został mistrzem...?! Tamte legijne lata miały swój niepowtarzalny klimat.

Zdjęcie

Chyba każdy fanatyk miał w przeszłości jakiegoś ulubionego piłkarza - ja miałem dwóch. Pierwszy z tamtych lat wymyślił fryzurę na „Rataja”, prawdopodobnie od tego, że nazywał się Krzysztof Ratajczyk. Poza fryzurą charakteryzował się tym, że jak miał odebrać przeciwnikowi piłkę, to było wiadomo, że albo będzie czerwona i przeciwnik ze złamaną nogą, albo tylko żółta, bo dokładnie nie wceluje. Oczywiście trochę przesadzam, ale mniej więcej tak to wyglądało. Był nieustępliwym i twardym piłkarzem, dziś takich brakuje, a do włosów piłkarze używają litrów żelu. Ratajczyka nigdy nie poznałem. Poznałem za to drugiego „ulubionego”. Cenię go przede wszystkim za to jakim jest człowiekiem i za to, że jest prawdziwym legionistą. Chociaż swoją karierę zakończy prawdopodobnie w Bournemouth, to Artur Boruc - bo o nim mówię - ma Legię w sercu. Dlaczego w ogóle wspomniałem o piłkarzach? Dlatego, bo tak naprawdę od początku zawsze bardziej zafascynowany byłem... kibicami, a tych piłkarzy jak na 30 lat bycia z Legią trochę mało się uzbierało. Kibiców, którzy mi imponowali nie będę tu wyliczał, bo głupio jakoś mówić o ludziach, którzy nigdy swojej miłości do klubu nie mierzyli poziomem rozgłosu. Dodatkowo są w większości przypadków moimi dobrymi kolegami i do końca z Legią.

Zdjęcie

Flagowi, „Nasza Legia” i AMT...
Tak więc nie byłem w Częstochowie... i na pierwszy wyjazd pojechałem dopiero w 1997 roku. Legia grała z GKS-em Katowice w finale Pucharu Polski w Łodzi. W domu powiedziałem, że jadę na działkę do znajomych i razem z dwoma kolegami zaliczyliśmy pierwszy wyjazd. Co do samego wyjazdu, to oczywiście było wszystko to o czym wspominają kibice przy okazji opisów swoich debiutów. Podobnie jak w przypadku pierwszego meczu w Warszawie, wynik zszedł na plan dalszy, ale Legia wygrała 2:0 i zdobyła główne trofeum. Jednak jak się okazało, ważniejsze dla moich dalszych kibicowskich losów było zdarzenie z drogi na mecz. Pamiętam, że jadąc zatrzymaliśmy się w miejscowości Brzeziny i tam poznaliśmy chłopaków z Grochowa, którzy wtedy machali flagami na trybunie Krytej. Od słowa do słowa dogadaliśmy się, że na kolejnym meczu w Warszawie do nich podbijemy. Znajomość z ekipą z Grochowa była dla mnie o tyle przełomowa, że od kolejnych meczów tworzyliśmy razem doping na zadaszonej części starego stadionu. Wkręciłem się na dobre. Obecność na meczach w Warszawie była normą, natomiast wyjazdy też nabierały regularności. Z czasem doszło do tego, że już nie zastanawiałem się czy jechać, tylko jak to zrobić i z kim. Kończąc ten kronikarski spis wydarzeń, wspomnę jeszcze dwa przełomowe wydarzenia. Pierwsze to poznanie Roberta, Wiktora i „Kowala”, za namową których trafiłem do „Naszej Legii”, czyli pierwszej kibicowskiej klubowej gazety. Natomiast drugie spotkanie miało charakter bardziej spektakularny - było to poznanie chłopaków, którzy tak jak ja pochodzili z Ursynowa i stworzyli grupę AMT... Te dwa zbiegi okoliczności sprawiły, że w temacie znalezienia sobie innej pasji niż Legia, było „pozamiatane”...

Zdjęcie

Przerwa
Tak się potoczyło moje życie, że na 40 miesięcy pozbawiono mnie czynnego uczestniczenia w kibicowaniu. Bynajmniej jednak nie oznaczało to odseparowania od Legii. Paradoksalnie, będąc po „tamtej stronie” jeszcze bardziej odczuwałem, ile dla mnie znaczą ludzie tworzący nasz klub. Oczywiście bolało oglądanie ważnych meczów w telewizji, na ekranie niewiele większym od tego, jakie mają laptopy. Bolało świętowanie mistrzostwa filiżanką herbaty i w samotności przeżywanie sukcesów i porażek. Jednak nie do odtworzenia są chwile takie jak ta, kiedy słyszałem skandowanie z trybun skierowane bezpośrednio do mnie, czy widok flagi z napisem #UwolnićMaćka. Nie do opisania są miny strażników więziennych w różnych miastach, których obowiązkiem było przekazywanie poczty, w tym każdej z blisko pięciu tysięcy kartek, jakie napłynęły do aresztów. Nic nie przybliży odczucia, który towarzyszył słysząc wybuchy petard i „odwiedzin” pod murami aresztu. No i nic nie zmieni faktu, że przez cały ten szum, jaki powstał wokół mojej sprawy, postanowiono mnie w końcu wypuścić – za co do końca życia będę wdzięczny. To wszystko też jeszcze dobitniej uświadomiło mi, że są wartości niezmienne i takie, których nie da się policzyć i określić żadną miarą. Tak jak dzień w którym mnie wypuszczano zapamiętam do końca życia, tak samo niewyobrażalnej radości i szczęścia, kiedy mogłem wreszcie pojawić się po raz pierwszy na nowo przy Łazienkowskiej czy na wyjeździe.

Zdjęcie

Prawda czasu i prawda ekranu 
Pamiętam jak pracując w „Naszej Legii” pojechałem razem z kolegą Januszem na mecz do Elbląga. Olimpia grała bardzo ważny mecz. Nie stałem wtedy na trybunie z kibicami, tylko za bramką, na którą atakowała Olimpia. Od początku „dziwnie pachniało”, ale długo utrzymywał się wynik 0:0. Kiedy mecz zbliżał się ku końcowi, co przy takim rozstrzygnięciu oznaczało kłopoty gospodarzy, zaczęły się „dziać cyrki”. Piłkarze z Elbląga wjeżdżali w bramkę rywali tak, jakby grali nie z profesjonalistami, a kolegami z mojej grupy. Bramkarz gości po strzałach rzucał się w każdą z możliwych stron, ale zawsze nie w tę, w którą leciała piłka. Wtedy na dobre uświadomiłem sobie, że my, kibice, mamy swoje życie, a piłkarze swoje. Że te dwa światy, chociaż zależne od siebie, nigdy nie będą takie same, a priorytety zupełnie inne. Było wiele takich meczów i spektakularnych zwycięstw, które zapamiętam do końca życia. Tak samo jak porażek, które bolały i które zawsze będą boleć. Niemniej niezależnie od wyników, Legia to dla mnie te same twarze kolegów, które widzę tu od zawsze.
Pisząc „Skazanych”, zarówno wcześniej do gazety „NL” jak i teraz do Legia.com, spotykam się z tym, że kibice nie wiedząc które z wydarzeń opowiedzieć, mówią: „weź opisz ten wyjazd, sam wiesz jak było...”. Teraz rozumiem, co mieli i mają na myśli. Bardzo ciężko jest w kilku fragmentach opisać historie, zdarzenia, które dotyczą tylu lat życia. Ciężko jest wybrać i streścić coś, co stanowi nierozłączny element twojego–naszego istnienia. Na przestrzeni lat nazbierało się tego tyle, że niejeden z nas mógłby napisać oddzielną książkę.

Zdjęcie

Praktycznie każde legijne spotkanie, to temat do wspomnień i śmiechów. Jak mam opisać w kilku zdaniach wyprawy do Tbilisi, Islandii czy do innych krajów? Bo jak opisać wyjazd do Krakowa i nerwy największe w życiu - po bramce na 1:1 Stanko Svitlicy, która dawała praktycznie tytuł mistrzowski... A jak takie zwyczajne-szare do Radzionkowa, Bełchatowa czy Kielc? Pomimo, że w niektórych miejscach jesteśmy „enty” raz, to zawsze dzieje się coś takiego, czego nie spotyka się w szarym, codziennym życiu. Bądźmy szczerzy, gdyby wszyscy kochający Legię kierowali się pięknem piłki nożnej, to nie jeździliby na drugi koniec świata na mecze z zespołami, których zawodnicy piłkę nożną traktują jako przerywnik w kelnerowaniu lub rozwożeniu poczty. Gdyby czekali na efektowne „przewrotki” i podania krzyżowo-diagonalne, nie jechaliby przykładowo w środę, późną jesienią, do Głogowa, na mecz rozgrywany o 20.30 z opcją dogrywki i rzutów karnych, mając w perspektywie powrót nad ranem i cały dzień pracy. Wystarczyłoby wykupić jakiś abonament telewizji pokazujących światową piłkę na najwyższym poziomie i toby wystarczyło. Jednak nam właśnie nie chodzi o piękno tej piłki, tylko miłość do klubu i przygód z tym związanych. Oczywiście każdy się cieszy widząc niestandardowe zagrania i piękne gole strzelane przez ukochaną drużynę, ale umówmy się – nie dlatego jesteśmy Legionistami. Nigdy w życiu nie zamieniłbym Legii na najlepsze kluby świata. Naprawdę uważam, że Legia to najwspanialsza sprawa, jaka mnie w życiu spotkała i podpisuję się pod cytatem jednej ze starszych opraw: „każdego dnia dziękuję Bogu, że jestem Legionistą”. Dzisiaj trudno byłoby odnaleźć piękno życia bez Legii. Jestem skazany na Legię i to jedyne do czego się przyznaję. Do całej reszty się nie przyznaję i odmawiam składania wyjaśnień.

Zdjęcie z galerii nr 1
1 / 56
Udostępnij

Autor

Maciek Dobrowolski; Video: Tomasz Sejbuk

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.