Niepokorny (Cz. 1)
Jacek Kazimierski był jednym z najlepszych bramkarzy lat 80. ubiegłego wieku w Polsce. I jest jedynym w historii Legii, który uczestniczył w dwóch finałowych turniejach mistrzostw świata – w Hiszpanii '82 i Meksyku '86. Z Półwyspu Iberyjskieggo wrócił z medalem za zdobycie trzeciego miejsca. Dziś pierwsza część archiwalnej rozmowy Wiktora Bołby, która ukazała się w „Naszej Legii” w styczniu 2012 roku.
Autor: Wiktor Bołba, JP
- Udostępnij
Autor: Wiktor Bołba, JP
Legia.com: - Podobno dość długo nie mogłeś się zdecydować na wybór odpowiedniej dla Ciebie dyscypliny? Były i piłka ręczna, i judo, i lekkoatletyka...
Jacek Kazimierski: - Trenowałem kolarstwo, judo, ale głównie piłkę ręczną. Zdecydowanie szczypiorniak górował nad wszystkimi innymi dyscyplinami i namawiano mnie, bym ją kontynuował. Podobno byłem niezły, grałem u pana Trocia ze Skry Warszawa, który był znaną postacią w świecie piłki ręcznej i namawiał mnie, bym nie rezygnował. Chociaż w sekcji judo także byli za tym, bym poświęcił się tej dyscyplinie. Byłem sprawny, gibki i miałem predyspozycje do tego sportu. Ale mnie zawsze ciagnęło do piłki nożnej. W wieku 14 lat ostatecznie postanowiłem, że w piłkę ręczną mogę grać przy okazji, a moją docelową dyscypliną będzie futbol. I tak już zostało.
- A jak trafiłeś do piłkarskiej Agrykoli, w której na początku grałeś... w ataku?
- Tak jak większość chłopców – ze szkolnego boiska. Spośród rówieśników uganiających się za piłką, wypatrzył mnie trener Jerzy Rudzik i namówił, abym przyszedł do klubu na trening. Zgodziłem się i przez ponad rok grałem – strzelając w dodatku sporo bramek – w ataku drużyny młodzików Agrykoli.
- Generalnie byłem sprawny, stanie na rękach, czy jakieś fikołki, nie stanowiły dla mnie problemu. Potrafiłem też zrobić salto do tyłu, więc sprawnościowo byłem przygotowany i nie musiałem tracić czasu na rozwój sprawności fizycznej.
- Za sprawą trenera Mirosława Jabłońskiego zostałeś jednak bramkarzem.
- Zgadza się. Przypadek zrządził, że na jednym z treningów... stanąłem w bramce. Szło mi na tyle dobrze, że Mirek stwierdził, iż mam predyspozycje do gry między słupkami, po czym zdecydował, że będę bramkarzem.
- Czy już wtedy miałeś specjalistyczny trening bramkarski?
- Zdecydowanie tak. Trener Jabłoński był szkoleniowcem młodego pokolenia, który ogromną uwagę zwracał na specjalistyczny trening bramkarski. To jemu zawdzięczam okres młodzieńczego wprowadzenia, które było bardzo ważne. To był czas, kiedy eliminowałem złe nawyki i zrozumialem co trzeba robić w bramce.
- Pewnie pomogło Ci też to, że uprawiałeś wiele sportów?
- Generalnie byłem sprawny, stanie na rękach, czy jakieś fikołki, nie stanowiły dla mnie problemu. Potrafiłem też zrobić salto do tyłu, więc sprawnościowo byłem przygotowany i nie musiałem tracić czasu na rozwój sprawności fizycznej.
- Grając już jako bramkarz miałeś jednak chwilę załamania. Kiedy podczas meczu z Bzurą Chodaków puściłeś pięć goli, chciałeś... uciekać z bramki.
- To nie tak, że chciałem uciekać z bramki. Wtedy dostałem kolanem w głowę, byłem zamroczony i nie bardzo wiedziałem co działo się na boisku. Pamiętam, że byłem na tyle nieświadomy, że po meczu nie wiedziałem nawet jaki był jego wynik.
- Wybrałem lepszy wyjazd, bo w Paryżu mogłem kupić markowe dżinsy (śmiech). Było tak, że jeden i drugi trener mówił – pojedź z nami. Musiałem więc kogoś wybrać i kogoś odstawić.
- Z zespołem Agrykoli odnotowałeś sukcesy w drużynach młodzieżowych, co zaowocowało powołaniem do kadry juniorów.
- To był okres, kiedy z Agrykolą jeźdźiliśmy na szereg turniejów międzynarodowych, podczas których graliśmy z takimi młodzieżowymi zespołami, jak Ajax Amsterdam, Paris St. Germain, St. Etienne czy inne, których nazwy były znaczące. Odnosiliśmy sukcesy, wygrywając te turnieje gromadziliśmy trofea. Nasza gra nie mogła zostać niezauważona, stąd powołania do drużyn reprezentacyjnych różnych kategorii wiekowych.
- Dla wielu młodych chłopaków kopiących piłkę występ w koszulce z białym orłem pozostawał nieosiągalnym marzeniem. Ty jednak nie miałeś ciśnienia na reprezentację. Znam przypadek, że będąc powołanym do reprezentacji Polski juniorów na mecz z Węgrami nie stawiłeś się, wybierając z Agrykolą wyjazd do Paryża.
- Wybrałem lepszy wyjazd, bo w Paryżu mogłem kupić markowe dżinsy (śmiech). Było tak, że jeden i drugi trener mówił – pojedź z nami. Musiałem więc kogoś wybrać i kogoś odstawić. Rozumiem, że wyjazd z reprezentacją powinien być priorytetem, ale ten Paryż mi pasował. Tam w turniejach dwukrotnie zdobywałem tytuły najlepszego bramkarza. Skojarzenia miałem bardzo miłe, stąd ten wybór.
- O Twoim przejściu z Agrykoli do Legii mówi się, że miało symboliczny charakter i Legia nie zapłaciła za Ciebie nawet złotówki. Wiem jednak, że było inaczej. Prawda jest taka, że jeden z dyrektorów ówczesnej Agrykoli był przez rok na fikcyjnym etacie w Legii pobierając pieniądze, które były zapłatą za Ciebie. Czy kiedykolwiek ta prawda do Ciebie dotarła?
- Miałem wówczas 18 lat, kto by mnie wtajemniczał w takie sprawy? Zresztą mnie pieniądze nie interesowały, liczyła się kariera i to, że trafiłem do wymarzonej Legii. Ale jak było tak jak mówisz, to wniosek z tego jest taki, że kręcili nieźle.
- Oczywiście, że nie dawałem sobie w kaszę dmuchać. Lubię być skromnym, nie wyróżniającym się człowiekiem, ale nie lubię też, gdy ktoś próbuje skakać mi po głowie, dlatego zdarzały się momenty, że dochodziło do niesnasek ze starszymi.
- W Legii początkowo trenowałeś w grupie trenera Ignacego Ordona.
- Na początku przychodziłem na dwa treningi w tygodniu, potem były już trzy. Tak mnie trenerzy Ignacy Ordon i Jan Pieszko powoli wprowadzali do zespołu, żebym mógł wejść w drużynę seniorską. Byłem wtedy w wieku juniora, a szykowano mnie do treningów z pierwszą drużyną Legii.
- Jakie wrażenie wywarła na Tobie bezpośrednia styczność z gwiazdami, które wcześniej znałeś z trybun stadionu czy ekranu telewizora?
- Potrafiłem zaadoptować się w grupie i zostałem akceptowany przez starszych zawodników, takich jak: Kazio Deyna, Leszek Ćmikiewicz czy inni z najwyższej półki, którzy grali w reprezentacji. Wiadomo, że zetknięcie z takimi ludźmi, i to w tak młodym wieku, było trochę stresujące, więc nie obyło się bez tremy. Ale wierzyłem w siebie i dużo pracowałem, nie chcąc niczego przegapić, marząc, że być może kiedyś zostanę jednym z podstawowych graczy Legii.
- Gdy trafiłeś do pierwszej drużyny Legii nie wolno Ci się było nawet przebierać w jednej szatni z drużyną. Przyznasz chyba, że nie był to za mądry zwyczaj?
- Ale tak było. Przebierałem się w pokoju trenera Andrzeja Strejlaua, który wprowadził mnie do pierwszej drużyny. Mnie to nie przeszkadzało, taka była na Legii tradycja i już.
- Słyszałem, że gdy nieco okrzepłeś – będąc jeszcze juniorem – nie pozwalałeś starszym sobą dyrygować. W środowisku piłkarskim krążyły opowieści o Twoich starciach z niektórymi gwiazdami Legii?
- Oczywiście, że nie dawałem sobie w kaszę dmuchać. Lubię być skromnym, nie wyróżniającym się człowiekiem, ale nie lubię też, gdy ktoś próbuje skakać mi po głowie, dlatego zdarzały się momenty, że dochodziło do niesnasek ze starszymi. Upominali mnie czasami, jak trochę się rozpędzałem, ale to było dobre. Teraz, będąc trenerem, lubię chłopaków, którzy mają swój charakter, ale nie lubię, jak zaczynają przesadzać.
- Na dobre usiadłem na ławce i zacząłem jeździć z Legią na mecze. Tak było do czasu, gdy Krzysiek Sobieski złamał rękę. Wówczas siłą rzeczy musiałem stanąć w bramce i tak już zostało.
- Jak z Twojej prespektywy wyglądał konflikt Kazimierza Deyny z Lesławem Ćmikiewiczem?
- Przyglądałem się i nie wierzyłem własnym oczom, że dwóch ludzi, którzy tak dobrze grali w reprezentacji, tak dobrze ze sobą współpracowali na boisku, nie mogli się pogodzić poza nim. Byłem tym zszokowany, ale w późniejszym etapie kariery doszedłem do wniosku, że życie osobiste nie może przekładać się na pracę na boisku.
- Jak Kazimierz Deyna odnosił się do Ciebie? Przecież mając zaledwie 18 lat byłeś najmłodszym zawodnikiem ówczesnej Legii?
- Kazio generalnie był małomówny. Trudno było do niego dotrzeć. Miał w drużynie grupę swoich ludzi i tylko z nimi rozmawiał. No, może rozmawiał to za dużo powiedziane, bo on prawie wcale się nie odzywał. Jeżeli już, to półsłówkami: chodź, masz, daj, weź... Poza tym milczał, bardziej się nam przyglądał niż z nami był. W swoim żywiole był na boisku i tam „mówił” bardzo dużo. To, co potrafił zrobić z piłką ocierało się o geniusz, budząc nieskrywany zachwyt.
- Chociaż Legia miała wówczas dwóch bardzo dobrych bramkarzy – Piotra Mowlika, srebrnego medalistę olimpijskiego z Montrealu '76 i Krzysztofa Sobieskiego – to jednak bardzo szybko wskoczyleś do pierwszego składu.
- Pomógł mi trochę los. Równie dobrze mogłem siedzieć na ławce nawet do 23 roku życia i nie miałbym do nikogo pretensji. Tak się złożyło, że Piotrek Mowlik borykał się z zadawnioną kontuzją i siłą rzeczy musiałem usiąść na ławce rezerwowych. Gdy już byłem na ławce Piotrek zdecydował, że odejdzie z Warszawy do Poznania, ponieważ tam były jego korzenie, tam miał rodzinę, no i Lech oferował większą kasę. Wtedy na dobre usiadłem na ławce i zacząłem jeździć z Legią na mecze. Tak było do czasu, gdy Krzysiek Sobieski złamał rękę. Wówczas siłą rzeczy musiałem stanąć w bramce i tak już zostało.
- Gdy trener Andrzej Strejlau sadzał Cię na ławce, kazał jednak, byś w ramach nauki uważnie przygladał się grze Sobieskiego.
- Tak, miałem się uczyć i przyznaję, że podglądanie Krzyśka to był dla mnie rodzaj bramkarskiego uniwersytetu. Imponował mi ogromnym spokojem, ustawieniem, może nie był super rewelacyjnym bramkarzem, ale miał cechy, które pomogły mi w dalszej karierze. Nie był to facet o znakomitych warunkach fizycznych, a pomimo tego potrafił grać na bardzo wysokim poziomie. Poza tym Krzysiek bardzo dużo mi pomagał.
- Głupie bramki zdarza się puścić każdemu bramkarzowi. Jednak ogromne znaczenie ma to, w jakich okolicznościach padają takie gole.
- Pamiętasz swój pierwszy mecz ligowy w barwach Legii?
- Nie zapomnę tego nigdy. To było 26 sierpnia 1978 roku w Sosnowcu, miałem wtedy 19 lat. Krzysiek Sobieski doznał złamania ręki i musiał opuścić boisko. Trener Andrzej Strejlau zwrócił się do mnie – rozbieraj się! Zajęło mi to chwilę i już byłem na boisku. To była dla mnie bajka. Przesiąknięty miłością do Legii nagle bronię jej barw w meczu ligowym, mając za partnerów legendy polskiej piłki – Kazika Deynę i Lesława Ćmikiewicza. Poza tym w tamtej drużynie grali tacy mistrzowie jak reprezentanci Polski: Marek Kusto, Tadeusz Nowak, Stanisław Sobczyński czy Adam Topolski. Ogólnie debiut miałem udany, nie puściłem gola, wygraliśmy z Zagłębiem Sosnowiec 1:0 po bramce Włodka Smolarka.
- Koniec lat 70., to początek Twojej znakomitej passy. W 1978 roku z drużyną reprezentacji Polski juniorów zdobyłeś brązowy medal w turnieju UEFA, będącym odpowiednikiem dzisiejszych mistrzostw Europy.
- To nie był dla mnie udany turniej. Nie byłem z siebie zadowolony. Pamiętam, że zaliczyłem wpadkę w pierwszym meczu z Hiszpanią. Na szczęście awansowaliśmy z grupy i później broniłem na spółkę z Jurkiem Stawarzem. Chociaż zdobyliśmy brązowy medal, to nie uważam tego za swój wielki sukces.
- W następnym roku byłeś czwarty na świecie. Na mistrzostwach świata do lat 20 w Japonii grałeś przeciwko Diego Maradonie i po powrocie na stałe wskoczyłeś do bramki Legii. Jak uważasz, czy nie był to przełomowy rok w Twojej karierze?
- Turniej w Japonii bardzo nam się udał. Były tam zespoły z najwyższej półki. Przecież Maradona, Diaz i spółka grali w najlepszych zespołach świata. Po tym turnieju Diego tak poszedł w górę, że w niedługim czasie okrzyknięto go najlepszym piłkarzem globu.
- Ty też miałeś opinię jednego z największych talentów bramkarskich. Mówiono o Tobie – silny, odważny, o bardzo dobrych warunkach fizycznych, dobrze grający na przedpolu. Ma jednak momenty dekoncentracji i czasem puszcza głupie bramki...
- Głupie bramki zdarza się puścić każdemu bramkarzowi. Jednak ogromne znaczenie ma to, w jakich okolicznościach padają takie gole. Wystarczy, że wpadnie w nieodpowiednim momencie, szczególnie podczas transmisji telewizyjnej, kiedy przed odbiornikami zasiadają miliony widzów i wtedy wszyscy o nim mówią. Powstają setki komentarzy po których uciera się opinia o bramkarzu. Gdy takiego samego gola przepuści bramkarz w ważnym meczu, jednak bez obecności kamer, nie będzie już takiego oddźwięku. Uważam, że średnia puszczonych głupich bramek dla wszystkich bramkarzy jest podobna. Różnica polega na tym, że niektóre gole się widzi, a innych nie. My w Legii byliśmy widoczni, ponieważ większość naszych meczów była transmitowana przez telewizję, stąd taka opinia.
- Jeśli ktoś potrafi grać w piłkę, to świętowanie ma małe znaczenie, zawsze da sobie na boisku radę. Jak ktoś zaś grać nie potrafi, a świętuje, to już jest gorzej.
- W 1980 roku, po zdobyciu Pucharu Polski, mieliście wielką szansę powalczyć o mistrzostwo. Jednak przez zbytnie świętowanie i odprężenie szansa została zmarnowana.
- Jeśli ktoś potrafi grać w piłkę, to świętowanie ma małe znaczenie, zawsze da sobie na boisku radę. Jak ktoś zaś grać nie potrafi, a świętuje, to już jest gorzej. Wracając do tematu, być może w drużynie nastąpiło rozprężenie. Pomyśleliśmy sobie – puchar jest, to mistrzostwo jakoś dopchniemy. Trochę się przeliczyliśmy i wyszło jak wyszło...
- Wasz ówczesny trener Lucjan Brychczy, zapytany o taki stan rzeczy powiedział, że nie tworzyliście kolektywu. Nie walczyliście ogladając się jeden na drugiego. Byliście nieobliczalni, potrafiliście wygrać z najlepszymi i przegrać z A-klasowym zespołem.
- Coś w tym było. Być może byliśmy tak pewni siebie, że siłą rzeczy lekceważyliśmy słabsze drużyny? Nie mieliśmy takiego nawyku jaki charakteryzuje Niemców, którzy do każdego meczu podchodzą bardzo poważnie. To jest nawyk. Jak wciskanie sprzegła w samochodzie. Dziś w lidze nie ma takich różnic pomiędzy zespołami. Kiedyś były dwa, trzy dobre zespoły, które od reszty dzieliła przepaść. Może dlatego dochodziło do lekceważenia i myśli, że na pewno z nimi wygramy. Jak człowiek się nastawił, że będzie grał na pięćdziesiąt procent, to grał na pięćdziesiąt. W takiej sytuacji wystarczył zwykły przypadek, po którym padł gol i z zamierzonego zwycięstwa wychodziła porażka. Pamiętam taki mecz z Zawiszą Bydgoszcz, kiedy w Legii grał jeszcze Kazik Deyna. Pomimo tego, że była to gra do jednej bramki, przegraliśmy 0:1. W bramce Zawiszy stał Andrzej Brończyk, który wybijając wprost nieprawdopodobne piłki zaliczył świetny występ. Do dziś nie widziałem, żeby bramkarz tak bronił w meczu.
- Może niektórzy nie mieli zamiaru „oddawać życia” za Legię, ponieważ wiedzieli, że po odbyciu służby wojskowej i odbębnieniu dwóch lat przy Łazienkowskiej, powrócą do swoich macierzystych klubów?
- Każdy dobry piłkarz lubi grać w piłkę. Obojętnie gdzie by grał - w Legii, Arce czy Polonii. Nie wydaje mi się, żeby wychodząc na boisko kalkulował w ten sposób, że za dwa lata odejdę, to sobie odpuszczę. Jak ktoś lubi grać w piłkę, to nawet do głowy mu nie przyjdzie taka myśl. To byłoby bez sensu. Weźmy takiego Mirka Okońskiego. Przecież przychodząc do Legii wiedział, że za dwa lata koniecznie będą go chcieli w Lechu i grał świetnie. To co miał najlepszego dawał dla Legii, a z takim dryblingiem jak miał „Mundek”, do dziś nie pojawił się żaden zawodnik na naszych boiskach.
- Nie byłem flejtuchem i mając zmysł estetyki dbałem o to, by dobrze wyglądać. Zawsze starałem się grać w czystych, dopasowanych strojach, będących najnowszymi modelami Adidasa, które zabezpieczano mi przy rozliczeniach za zawodników wyjeżdżających za granicę.
- Gdy przeszedł do Lecha Poznań nie miałeś do niego fartu, ponieważ często strzelał Ci gole.
- Był bardzo dobry. Nie strzelał mi byle kto, tylko taki zawodnik jak Okoński, a on naprawdę był wyjatkowym piłkarzem jeżeli chodzi o umiejętności.
- O tym, że niektóre mecze Legii były ułożone miały świadczyć wasze zarobki. Na przykład w lidze płacono od 10. do 12. tysiecy złotych za wygrany mecz, a wy dostawaliście 4. tys. za wygraną u siebie i 6. tys. na wyjeździe. To rodziło zadrażnienia i pokusę?
- Bez przesady, nie było takiego handlu meczami. Z tego co pamiętam to nie układaliśmy meczów. To co dostawaliśmy to też były na tyle dobre pieniądze, że nie musieliśmy sprzedawać czy kupować meczów.
- Pomimo tego, że drużynę ciągle wzmacniano, to do zdobycia mistrzostwa Polski zawsze czegoś brakowało.
- Bardzo ciężko odpowiedzieć mi na to stwierdzenie. Czasami na takie rzeczy nie ma racjonalnego wytłumaczenia. Nie wiem, być może trenerzy nie potrafili odpowiednio zestawić posiadanego kapitału ludzkiego?
- Bardzo dbałeś o wygląd. Twój nienaganny bramkarski strój przeszedł do historii. Czy dużo czasu zajmowało Ci przygotowanie odpowiedniego zestawu na mecz?
- Nie byłem flejtuchem i mając zmysł estetyki dbałem o to, by dobrze wyglądać. Zawsze starałem się grać w czystych, dopasowanych strojach, będących najnowszymi modelami Adidasa, które zabezpieczano mi przy rozliczeniach za zawodników wyjeżdżających za granicę.
- Wielu bramkarzy Legii miało jakieś przesądy. Na przykład Szymkowiakowi najlepiej grało się w starym swetrze, Fołtyn miał swoją kolorową czapeczkę. A Ty miałeś jakiś przesąd?
- Nie miałem kompletnie żadnych. Nie modliłem się w bramce, nie całowałem słupków... Jak chciałem się pomodlić, to szedłem do kościoła i tam się modliłem.
Część druga w środę, 29 kwietnia, o godz. 15:00 na Legia.com.
Wywiad ukazał się w "Naszej Legii" w styczniu 2012 roku.
Autor
Wiktor Bołba, JP