Artur Boruc: Ja się dopiero witam
Do Legii przyjechał na fotelu ustawionym na pace żuka. Przez lata fotel zamienił się w tron, a Król Artur uzyskał status legendy w przynajmniej dwóch miastach. Droga do niego była jednak długa, kręta i ostatecznie chyba nigdy nie dotarła na szczyt, bo sam przyznaje, że mógł osiągnąć dużo więcej. Artur Boruc odzywa się bardzo rzadko, ale dziś przemówił. Ta rozmowa to spowiedź przed jego ostatnim meczem. To podsumowanie całej kariery. To rozliczenie się z przeszłością i uzyskanie odpowiedzi na pytania, które jeszcze nigdy nie były zadane. Zapraszamy na nasz ostatni wywiad z Królem. Królem, który – choć to jego boiskowy epilog – dopiero się z Wami wita.
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Archiwum NL
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Archiwum NL
Do Legii przyjechał na fotelu ustawionym na pace żuka. Przez lata fotel zamienił się w tron, a Król Artur uzyskał status legendy w przynajmniej dwóch miastach. Droga do niego była jednak długa, kręta i ostatecznie chyba nigdy nie dotarła na szczyt, bo sam przyznaje, że mógł osiągnąć dużo więcej. Artur Boruc odzywa się bardzo rzadko, ale dziś przemówił. Ta rozmowa to spowiedź przed jego ostatnim meczem. To podsumowanie całej kariery. To rozliczenie się z przeszłością i uzyskanie odpowiedzi na pytania, które jeszcze nigdy nie były zadane. Zapraszamy na nasz ostatni wywiad z Królem. Królem, który – choć to jego boiskowy epilog – dopiero się z Wami wita.
- Jeśli powiem, że trudno wyobrazić sobie lepszy mecz na Twoje pożegnanie, to chyba nie skłamię.
- Dokładnie tak, bardzo trafne stwierdzenie. Ostatnie spotkanie w karierze rozegram w barwach Legii przeciwko Celtikowi, któremu też w jakiś sposób kibicuję – to klub bardzo mi bliski, gdzie spędziłem świetne lata. Taki mecz jest bardzo fajną inicjatywą ze strony Legii, naprawdę dobrym zwieńczeniem tej mojej przygody. Może jeszcze od siebie wbiję małą szpilkę – szkoda, że to dopiero pierwsze pożegnanie piłkarza na tak wzniosłym poziomie. W każdym razie ja z tego meczu bardzo się cieszę i cieszę się również na myśl, że być może taki event zapoczątkuje kolejne, a imprezy pożegnalne w takim stylu będą nam wszystkim towarzyszyć częściej.
- Przez lata powtarzałeś rodzinie „jeszcze tylko roczek”. Co się stało, że ten roczek był Twoim ostatnim?
- Zderzenie z rzeczywistością, tą naszą, polską. I chyba ogólnie z tym co dzieje się w polskiej piłce, w której nie jest jeszcze tak różowo, jak mogłoby się wydawać. Nasza liga jest piękną bańką, ale wewnątrz wygląda zupełnie inaczej. Do tego doszły – nie ukrywajmy – moje lata i stan zdrowia, który nie pozwoliłby mi reprezentować barw Legii Warszawa na odpowiednim poziomie. Stąd więc wzięła się moja decyzja i… może na tym poprzestanę.
- Umówmy się – jeśli pracujesz w pięknym butiku i przy okazji w kiosku ruchu, to trochę inaczej pracuje się w tym kiosku.
- Przemknęło ci przez myśl, że może warto było skończyć o roczek wcześniej ze złotym medalem na szyi? Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieprzyjemnie, ale jeden z najlepszych bramkarzy w historii klubu kończy karierę w najgorszym sezonie.
- Staram się patrzeć na to wszystko pozytywnie – biorąc pod uwagę jego pierwszą część uważam, że to był bardzo fajny sezon. Każdy z nas chciał wystąpić w pucharach, czy to na trybunach czy na boisku. Do Legii przychodziłem z myślą, że w tych pucharach zagram. Nie udało się za pierwszym podejściem, ale ja bardzo tego pragnąłem i stąd decyzja o kolejnym roku. Naprawdę czuję radość, że mimo niesamowitego rollercoastera miałem szczęście w tym sezonie uczestniczyć.
- Bardziej się cieszysz, że zagrałeś w Europie, czy bardziej jednak czujesz niedosyt? Ostatecznie skończyło się przecież na jednym meczu ze Spartakiem.
- Tropem tych słów spełniłem swoje marzenie, ale wiadomo, że chciałbym w Europie zagrać trochę dłużej. Zdrowie nie pozwoliło mi na więcej, ja sam bardzo bałem się zderzenia z lekarzami i diagnozą tego co się ze mną dzieje, bo dolegliwości odczuwałem coraz bardziej. To był chyba jeden z pierwszych momentów, kiedy przestraszyłem się tego, co może wydarzyć się w moim życiu w przyszłości. Zacząłem przykładać trochę mniej uwagi do piłki nożnej, a trochę więcej do zdrowia i przez to nie do końca mogłem kontynuować ten sezon tak jak chciałem.
- Europa zaczęła się pięknie, ale sezon kończymy fatalnie. Byłeś w szatni, teraz z niej wychodzisz, masz różne perspektywy. Co się zatem stało, że zaczęliśmy tak dobrze, a skończyliśmy tak źle?
- Przyznam się, że nawet z perspektywy czasu nie mam pojęcia co się stało. Można tylko domniemywać. Wydaje mi się, że osiągnięcie celu, którym przez tyle lat była gra w Europie sprawiło, że ze wszystkich zeszło powietrze. Sądzę, że było trochę takiego myślenia na zasadzie: coś pokazaliśmy i nie musimy udowadniać już niczego w ekstraklasie. Nie wiem, pewnie każdy z osobna przeżywał to inaczej, ale ja miałem wrażenie, że jakiś cel został osiągnięty i przez to nie można było skupić się na tym, co ma miejsce w lidze. Umówmy się – jeśli pracujesz w pięknym butiku i przy okazji w kiosku ruchu, to trochę inaczej pracuje się w tym kiosku.
- Długo się nad tym zastanawiałem, ale jednak nie da się nauczyć tego czym jest Legia w kilka tygodni. Trzeba trochę z nią przeżyć.
- Do tej pracy w kiosku próbowałeś zmotywować resztę pracowników. Nawet nas przed jesiennym meczem z Jagiellonią poprosiłeś, żebyśmy przygotowali materiał wideo pokazujący czym jest Warszawa i czym jest Legia. Pytanie na ile to podziałało i drugie pytanie – czy w pewnym momencie po prostu nie stwierdziłeś, że nic się nie da zrobić?
- Wtedy myślałem o doraźnym efekcie i na tym się skupiałem, bo seria, którą mieliśmy była – że tak powiem – bardzo kiepska. Długo się nad tym zastanawiałem, ale jednak nie da się nauczyć tego czym jest Legia w kilka tygodni. Trzeba trochę z nią przeżyć.
- Często powtarzasz, że niczego w życiu nie żałujesz. A gdybym zapytał o mecz z Wartą i tę słynną już sytuację?
- Dlaczego miałbym żałować, powiedz mi.
- Bo tak naprawdę wtedy skończyła się Twoja kariera boiskowa.
- Zakończyła się tak jak moje dotychczasowe działania, czy to boiskowe czy nie. Może nie do końca na moich zasadach, ale z lekkim przytupem.
- To trochę alegoria całej Twojej kariery. Zawsze starałeś się żyć jak chcesz?
- Jak chcę, dokładnie. To dobre sformułowanie.
- Często powtarzałeś też, że życie to impreza. Traktowałeś je tak od początku, czy raczej zacząłeś patrzeć w ten sposób pod wpływem pewnych doświadczeń?
- Tak, zresztą dosyć długo do tego dochodziłem. Moi rodzice bardzo wcześnie zmarli i pewnie przez to też starałem się z tego życia wyciągnąć jak najwięcej. Ciągle z niego czerpię i mam nadzieję, że zostanie takie fajne jak jest. Lubię żyć, lubię czerpać z każdej możliwości, którą mam. Tyle.
- Myślę, że pewnie już nie zaufam ani mediom, ani tak do końca ludziom.
- Ta, dzięki której trafiłeś do Legii, jest dosyć nietypowa.
- Rzeczywiście, na podpisanie kontraktu przyjechałem na pace żuka. Siedziałem na przywiązanym do niej fotelu, a paka oczywiście była zamknięta, bo to było niedozwolone. Jechałem tak z Siedlec jakieś dwie godziny, może nie w zupełnych ciemnościach, ale miałem tam raczej mało rzeczy do rozrywki. Zostałem wyrzucony pod bramą przy starej Żylecie i razem z wujkiem poszedłem podpisać kontrakt.
- Droga z fotelu na pace na królewski tron była długa. Pytanie tylko, czy była trudna, bo sam powtarzasz, że nie lubiłeś się w życiu męczyć i tytanem pracy raczej nigdy nie byłeś.
- Ja nie do końca wiem czy to jest fotel królewski, ale ta droga najbardziej wyboista była w Warszawie. Mówię o okresie, w jakim trenerem był Dragomir Okuka, u którego zadebiutowałem i rozegrałem kilka meczów. W każdym razie nie pałał miłością do młodych bramkarzy, co zresztą jestem w stanie zrozumieć. Ale jakoś postawiłem sobie za punkt honoru, że będę trenował bardzo długo i bardzo ciężko, żeby ostatecznie do tej bramki trafić. Nieszczęście Radostina Stanewa było moim szczęściem i od tego wszystko się zaczęło. Później już było trochę lżej, chciałem też udowodnić coś sobie przez pryzmat tego, że jeśli ludzie mnie nie lubią, to jest to dla mnie bardzo motywujące. Bardzo lubię udowadniać innym, że się mylą i na początku chciałem udowodnić – właściwie chyba wszystkim – że mogę pograć sobie w dobrym klubie i na dobrym poziomie.
- Kiedykolwiek w ogóle przejmowałeś się zdaniem innych?
- Był taki okres. Okres trochę mniej przyjemny w moim życiu, kiedy polscy – i nie tylko polscy – paparazzi zaczęli robić sobie jaja z niego i tego, co się wokół mnie działo. To rzeczywiście było duszące, bardzo tego nie lubiłem i mam wrażenie, że wtedy wycofałem się ze sfery publicznej. Zdarza mi się gdzieś pojawić, ale robię to naprawdę bardzo rzadko. Myślę, że pewnie już nie zaufam ani mediom, ani tak do końca ludziom.
- Jeśli coś uważam za największy sukces, to sposób, w jaki radziłem sobie z życiem.
- Często zawodziłeś się na ludziach?
- Dosyć często, tak.
- Ciągle uczyłeś się bycia Arturem Borucem. Mówiąc o początkach kariery w Legii wspominałeś, że był okres, w którym Ci – cytuję – „odpaliło”. To był jedyny raz, czy tych razów było więcej?
- Tak, wtedy jak najbardziej mi odpaliło. Pochodzę z dosyć biednej rodziny i po pierwszych zarobionych pieniądzach sytuacja, w której mogłem sobie na więcej pozwolić, w jakimś sensie mnie skręciła. A czy to był pierwszy raz? Pewnie nie, na pewno nie, bo często działam bardzo impulsywnie i różnie może być to odbierane. Każdy sukces na pewno w jakiś sposób prowokuje w nas inne spojrzenie na świat, w którym jesteśmy. Czy to na piłkę, czy na życie.
- A kiedy po raz pierwszy pomyślałeś, że rzeczywiście odniosłeś sukces?
- Wiesz, ja chyba bardziej cieszę się z sukcesów osób, z którymi jestem. Przyjemniej patrzy mi się na sukcesy żony niż na to, co fajnego mi się przydarza. Oczywiście cieszyłem się również swoimi osiągnięciami, dobrymi meczami i tak dalej, jednak wiedziałem, że to wszystko jest taką bańką. Potem mocniej dążyłem do tego, żeby moje życie prywatne było poukładane bardziej niż miało to miejsce wcześniej. I jeśli coś uważam za największy sukces, to sposób, w jaki radziłem sobie z życiem.
- Skoro jesteś wobec siebie tak wymagający, to zapytam może inaczej: kiedy po raz pierwszy byłeś z siebie dumny?
- Nie wiem, chyba nie miałem takiego momentu. Od tego są ludzie, którzy ewentualnie mogliby coś takiego na mój temat stwierdzić. Tak jak już wspominałem – moi rodzice bardzo wcześnie zmarli i nie miał mi kto tego powiedzieć, przez co też nie do końca mogłem takiej rzeczy doznać. Pewnie dlatego czułem się jak się czuję.
- Holy Goalie to pokłosie trochę innych moich występków, tak mi się przynajmniej wydaje. Aż tak dosłownie bym tego nie brał.
- Skoro w Twoim życiu szybko zabrakło osób, które kształtują nas jako ludzi, jak kręta była droga wyznaczania sobie zasad przez Ciebie?
- Oczywiście, że była kręta. To bardzo długi proces, ja do dziś nie wiem czy poradziłem sobie z tym wszystkim. Jednak współpraca czy to z psychologami sportowymi, czy też innymi osobami, które mi w życiu pomogły, była bardzo wskazana w tamtym czasie. Pewnie do dziś miałbym z nimi o czym rozmawiać. Tak sobie myślę, że być może ten proces wyznaczania zasad u mnie jeszcze trwa?
- Opisując ten okres mówiłeś: „ogólnie, to nie ma co się za wysoko wzbijać”. Nie tak dawno napisałeś też: „czasami lepiej być szczęśliwym niż mieć rację”. Nie warto jest wychodzić przed szereg?
- Jeśli masz taką potrzebę czemu nie, ja nie będę rzucał tutaj jakichś dziwnych haseł, bo mi też czasem zdarzyło się gdzieś polecieć, czy to dosłownie, czy w przenośni. Z perspektywy czasu zawsze można wyciągnąć z takich chwil jakieś pozytywy, ale w tych momentach musisz zdawać sobie sprawę z tego co robić. Jeśli lubisz żyć na piedestale i dobrze się z tym czujesz, to śmiało.
- Celtic to był Twój prime życia po swojemu i robienia tego co chcesz? Jeżeli chodzi o sytuacje – nazwijmy to ładnie – kontrowersyjne, to chyba tam było ich stosunkowo najwięcej.
- Ale to przez to, że media wtedy bardzo mocno uczestniczyły w moim życiu. W tamtym czasie zrobił się boom na paparazzich, to oczywiście funkcjonuje do dziś, ale wówczas takie zjawisko się zaczynało.
- W którym momencie poczułeś, że naprawdę jesteś Holy Goalie? Kiedy ktoś śpiewa o Tobie, że jesteś święty, to musi robić wrażenie.
- Ale to jest pokłosie trochę innych moich występków, tak mi się przynajmniej wydaje. Aż tak dosłownie bym tego nie brał.
- Czyli to kwestia tego, że Twoje występy nie ograniczały się tylko do kwestii piłkarskich.
- To się zawsze w jakiś sposób łączyło. Nie będę ukrywał, że często bardziej byłem kibicem niż piłkarzem i tak zostało do dziś. Poprzez to, że mam bardzo fajną pracę, całkiem dobrze płatną, jakoś się dało z tym żyć (śmiech).
- Może w ten sposób: gdybym żył tak jak profesjonalni piłkarze, pewnie osiągnąłbym dużo więcej.
- Nadal są sytuacje, które nawet po latach kwitujesz słowem „pomidor”, czy z perspektywy czasu jesteś w stanie opowiedzieć dokładniej o tym, co działo się te dziesięć, piętnaście lat temu?
- Pewnie mógłbym, ale nie wiem czy rzeczy, które miały miejsce tak dawno, mogą kogoś jeszcze interesować (śmiech).
- Ostatnio Aiden McGeady wypowiadał się na Twój temat, więc pytanie czy Ty nie chciałbyś odnieść się do historii z szatni Celtiku czy innych klubów, które reprezentowałeś.
- Nie ma sensu, nie chcę robić chłopakowi przykrości.
- To skupmy się na przykrościach związanych z Tobą. Przyznałeś niedawno, że nie kończyłeś kariery tak długo, bo miałeś poczucie, że mogłeś osiągnąć dużo więcej. Pytanie: jak dużo?
- Stąd ten pomidor, tak? Może w ten sposób: gdybym żył tak jak profesjonalni piłkarze, pewnie osiągnąłbym dużo więcej.
- Okej, a wracając do pytania, które zadałem Ci wcześniej: żałujesz tego w jakikolwiek sposób?
- Absolutnie nie. Przeżyłem swoje piłkarskie i prywatne życie na swoich zasadach. Myślę, że to jest dla mnie najważniejsze i to chyba najistotniejsza pointa tego, co się w moim życiu wydarzyło.
- Tak, były oferty, coś tam się działo, był Milan, był swojego czasu Tottenham, jeśli mówimy o czasie mojej gry w Celtiku.
- W czasie Twojego prime’u pojawiały się oferty z naprawdę dużych klubów?
- Pojawiały, tylko widzisz, problem był taki, że wtedy odłączyłem się od mojego polskiego menadżera i zostałem swoim własnym. Nie był to najlepszy wybór (śmiech). Tak, były oferty, coś tam się działo, był Milan, był swojego czasu Tottenham, jeśli mówimy o czasie mojej gry w Celtiku. Ostatecznie wylądowałem w Fiorentinie, ale to też było po tym, gdy związałem się ze Struanem Marshallem, który jest bardzo dobrym agentem. Na pewno lepszym niż ja.
- Jakimi kategoriami myślałeś, będąc swoim własnym menadżerem? Podejrzewam, że kiedy dostaje się ofertę z Milanu czy Tottenhamu, to przynajmniej się ją rozważa.
- Mnie ci ludzie po prostu wkur… do tego momentu, naprawdę irytowało samo ich podejście do życia. Do dziś pewnie większość z nich tak ma, w ten sam sposób traktują swoich podopiecznych. Nie lubię tego i dlatego pewnie nie miałem żadnego agenta. Ja do swojego dodatkowego zawodu, który wykonywałem będąc piłkarzem, podchodziłem bardzo luźno.
- Czy jest w ogóle ktoś, kogo słuchasz?
- Odpowiem w ten sposób: staram się być bardzo profesjonalny w tym co robię. Jeśli jestem piłkarzem, słucham się swoich trenerów, przełożonych – jak najbardziej. Boisko to jest coś zupełnie innego. Jeśli chodzi o moje życie to… lubię podpowiedzi. Lubię, gdy ludzie widzą we mnie coś, czego ja nie dostrzegam i mi o tym mówią. Na pewno moja żona posiada takie cechy (śmiech).
- Mówisz w kontekście negatywnym czy pozytywnym?
- I w tym i w tym, chętnie posłucham o jednym i drugim. Wiadomo, że te problematyczne historie są troszeczkę trudniejsze do wysłuchania, ale to też się jak najbardziej przydaje.
- Zdziwisz się, ale potrafię się popłakać... na jakiejś fajnej reklamie.
- A propos tych trudnych rzeczy – po meczu z Niemcami na mistrzostwach świata po prostu się popłakałeś. Co się musi stać, żebyś się rozpłakał?
- Zdziwisz się, ale potrafię się popłakać... na jakiejś fajnej reklamie. Jeśli dana sytuacja, czy to w domu, czy po prostu w twoim otoczeniu, wpływa na to jak się czujesz i widzisz coś szczególnego, to takie wzruszenie zwyczajnie się zdarza. Z tymi reklamami może nieco przesadziłem, ale drzemie we mnie bardzo dużo serca i dlatego też łatwo jest mi uronić łzy.
- To mnie akurat nie dziwi, bo chyba jesteś osobą, która w środku jest zupełnie inna niż na zewnątrz. Celowo tworzysz wokół siebie grubą fasadę?
- Ja mówiłem już wcześniej, że mam naprawdę duże trudności z zaufaniem ludziom. Nie mam problemu, by otworzyć się przy osobach, które znam od lat. Myślę, że na poziomie bardzo dobrych kumpli czy przyjaciół – mam ich co prawda niewielu – ale jestem zupełnie… może nie zupełnie, ale inny. Potrafię zaufać, potrafię podzielić się historiami z mojego życia, których nie pokazuję na co dzień.
- Posłużyłeś się kiedyś porównaniem do kaczki, która majestatycznie sunie po tafli jeziora, ale pod spodem bardzo szybko przebiera nóżkami. Cały czas szybko nimi przebierasz?
- Kwestia sytuacji, naprawdę. Teraz trochę wolniej, bo jednak obecnie mam mały kłopot ze swoją świadomością. Czy jestem na wakacjach, czy zakończyłem już zupełnie karierę – nie mogę jeszcze objąć tego głową. Będę miał trochę czasu, żeby do tego dojść.
- Skoro sam nie wiesz jeszcze w jakim punkcie jesteś, to czy od Twojego zejścia z boiska przeciwko Warcie Poznań odbywały się już jakiekolwiek poważne rozmowy?
- Z trenerem zamieniłem dwa zdania o meczu z Wartą i to zostawmy. Rozmów jako takich nie było, pojawiły się chwilę przed zakończeniem sezonu i była to raczej krótka konwersacja jeśli chodzi o moją ewentualną karierę piłkarską. Rozmowa z dyrektorem sportowym zawsze jest owocna.
- Jestem zwykły. To co dzieje się w piłce, to bańka. Kariera kończy się w wieku trzydziestu pięciu, w moim przypadku czterdziestu dwóch lat, co swoją drogą uważam za szaleństwo, bo nigdy nie spodziewałbym się, że będę grał tak długo.
- Lubisz rozmawiać z ludźmi, czy raczej Cię to męczy?
- To bardzo ogólne pytanie, zależy z kim rozmawiasz i o czym.
- Ty się chyba zawsze najlepiej czułeś wśród zwykłych ludzi.
- Tak, bo ja jestem zwykły. To co dzieje się w piłce, to bańka. Kariera kończy się w wieku trzydziestu pięciu, w moim przypadku czterdziestu dwóch lat, co swoją drogą uważam za szaleństwo, bo nigdy nie spodziewałbym się, że będę grał tak długo. Życie piłkarza to bańka, bardzo ciężko jest – albo wręcz nie ma takiej możliwości – dotknąć jego codziennego oblicza. Jeżeli jesteś świadomy tego, co dzieje się wokół ciebie, to jak najbardziej trochę więcej o tym myślisz. Jednak sam fakt, że wychodzisz na boisko, trochę lepiej zarabiasz, nie masz normalnego trybu pracy, bo trenujesz po trzy, cztery godziny dziennie plus wyjazdy na mecze w tygodniu… mam wrażenie, że to wszystko w jakiś sposób oddziałuje na pryzmat, przez który patrzymy na życie.
- Kiedy albo w ogóle czy zauważyłeś, że peszysz ludzi?
- Naprawdę?
- Naprawdę. Nie dostrzegałeś tego wcześniej?
- Widzę, że ludzie czasami milkną, ale nie wiem czym do końca jest to spowodowane. Osoby, które odbierają mnie w sposób, w jaki znają mnie z obrazka mogą się speszyć, ale zgoła odmiennie jest z tymi, którzy znają mnie osobiście.
- Łatwo się z Tobą dogadać?
- Nie wiem. Ja bardzo lubię obserwować, lubię też słuchać, bardzo rzadko mówię. To też kwestia tego, jak zachowują się inni ludzie, myślę że odpowiedź na to pytanie uzależniona jest właśnie od tego.
- Kiedyś nie dobrał słów odpowiednio i poczęstował mnie takim swoim „śmiesznym” cytatem. Nie wytrzymałem, wstałem na nogi i zacząłem do niego biec.
- Jak każdy – z jednymi masz dobry kontakt, z innymi nie. Trenerowi Smudzie ostatnio pożyczyłeś nawet sto lat. W aferze związanej z Twoim rozbratem z kadrą masz sobie coś do zarzucenia?
- Absolutnie nie. Tak, wypiłem kilka win – tutaj słowo wyjaśnienia – wina serwowane w samolotach są dużo mniejsze, więc „kilka” oznacza jakieś trzy kieliszki. Lot był dziesięciogodzinny, stąd wydaje mi się, że nie było w tym wszystkim tragedii, tym bardziej, że następny dzień miałem wolny. Wracałem do swojego klubu gdzie nie miałem treningu, więc nikogo nie powinno to interesować. Ta afera była trochę pokłosiem tego, co działo się w Legii Warszawa gdy byliśmy w niej razem.
- Mógłbyś opowiedzieć o tym trochę szerzej? Nie dogadywaliście się od najdawniejszych czasów.
- Tak, trenerzy zwykle nie lubią młodych bramkarzy, bardzo rzadko zdarza się, że jest inaczej i Franciszek Smuda był tego przykładem. Poza tym on ogólnie nie przepadał za młodymi zawodnikami i często lubił im dorzucić do pieca swoim bardzo ciętym humorkiem. Kiedyś nie dobrał słów odpowiednio i poczęstował mnie takim swoim „śmiesznym” cytatem. Nie wytrzymałem, wstałem na nogi i zacząłem do niego biec. Chciałem… nie wiem co chciałem, szczerze mówiąc. Całe szczęście złapał mnie trener Jacek Kazimierski i skończyło się na przytuleniu. Takim bardzo fajnym przytulasie od trenera Kazimierskiego.
- Czyli zawsze lubiłeś zareagować impulsywnie, co jest o tyle zastanawiające, że poza piłką jesteś raczej spokojny. Z czego wynika ta różnica i czy masz czasem takie myśli: tym razem chyba przesadziłem.
- Nie wydaje mi się. To znaczy… (śmiech). Oglądając te bardziej kontrowersyjne sytuacje często o nich myślę, zastanawiam się czy zrobiłem dobrze czy nie. Jednak często po prostu dostajesz impuls i nie możesz go zatrzymać, więc ja miałem tak, że zupełnie się nie hamowałem. Jeśli jesteś ambitną osobą i chcesz coś osiągnąć, to pasja, która towarzyszy twojemu piłkarskiemu czy zawodowemu życiu, na pewno pomaga. Myślę, że nie ma co się powstrzymywać.
- To, co działo się w Glasgow, nie było ani życiem piłkarza, ani czymś co – choć przez chwilę fajne – dawało większego kopa.
- W świecie piłki masz więcej dobrych czy złych relacji?
- Nie wiem, nie mam pojęcia.
- A biorąc pod uwagę tylko trenerów?
- Bardzo lubimy się z trenerem Pochettino czy trenerem Strachanem, ze wszystkimi trenerami bramkarzy. Nigdy nie było pomiędzy nami jakiejś zadry, ja w ogóle jestem bardzo otwartym człowiekiem. Często to ludzie, którzy mają problem ze mną, kończą jak kończą.
- Groźnie to zabrzmiało. Wyjazd do Florencji trochę Cię zmienił, był pierwszą ostrzegawczą lampką?
- Ta lampka zapaliła się, kiedy jeszcze byłem w Celtiku, bo hulaszcze życie, które prowadziłem, służyło mi tylko do pewnego czasu. Zauważyłem zmiany w sobie, do przemyśleń skłoniły mnie też niezbyt fajne momenty w kadrze. Końcówka w Szkocji należała do trudnych, ciężko mi się tam grało. To zbiegło się też z moim życiem prywatnym, gdzie również nie było różowo. Myślałem o tym, żeby coś zmienić i bardzo do tego dążyłem, stąd też chociażby nowy agent. Miałem jeszcze propozycję z Celtiku od mojego kolegi, Neila Lennona, który został tam wtedy trenerem. Mogłem zostać, przedłużyć kontrakt na kilka lat, być kapitanem. Wiedziałem jednak, że to będzie łączyło się z pewną stagnacją i czułem ogromną potrzebę zmiany. Chwila, w której się znalazłem, nie była kolorowa, do tego doszły też pozasportowe sytuacje, gdzie było mi wstyd tak życiowo. Problemy z alkoholem i tak dalej.
- W takim razie co Ci dała Florencja?
- Fajny ogląd na to, co było, na to, co się stało i możliwość spojrzenia na swoje życie trochę z perspektywy. Pokazała mi, że może czas się trochę ocknąć i coś ze sobą zrobić, bo to, co działo się w Glasgow, nie było ani życiem piłkarza, ani czymś co – choć przez chwilę fajne – dawało większego kopa.
- Ostatecznie trafiłem do Southampton, które – przyznam się – było trochę wyżebrane przez mojego agenta. Ja też musiałem spuścić nieco z tonu po tych moich buńczucznych myślach przy odchodzeniu z Fiorentiny, bo sądziłem, że skończę w jakimś naprawdę mocnym klubie.
- „Miałem momenty w swoim życiu, gdzie rzeczywiście trochę popracowałem i dało to jakieś efekty” – bardzo ciekawe zdanie jak na profesjonalnego piłkarza. We Włoszech rzeczywiście popracowałeś?
- Jak najbardziej. Odchodząc z Celtiku ważyłem około stu pięciu, czy nawet stu dziesięciu kilogramów, więc musiałem zbić potężne ilości tłuszczu. Trzeba było naprawdę popracować, pomogło słońce i włoska etyka pracy. Florencja to też nie był dla mnie oczywisty wybór, bo myślałem bardziej o Anglii, było też zainteresowanie z Hiszpanii. Moja żona mocno naciskała wtedy jednak na słoneczko.
- Pamiętam, kiedy wszyscy zastanawiali się, do jakiego topowego klubu odejdziesz. Gdy żegnałeś się z Glasgow miałeś poczucie, że idziesz nie do końca tam gdzie chciałeś?
- Włochy wydawały się być fajnym kierunkiem – może właśnie przez to, że nigdy nie myślałem, że będę grał tam w piłkę? Miałem w głowie coś takiego: „we Włoszech fajnie się żyje”. Dlatego też ostatecznie tam skończyłem.
- Piękno życia to Włochy, ale piękno futbolu to w twoim przypadku zawsze chyba jednak były Wyspy.
- Tam jest zupełnie inna kultura piłki nożnej, myślę, że tego we Włoszech mi brakowało. Jeśli chodzi o sam futbol było nudno, trybuny miały konflikt z włodarzami klubów, bo w tamtym czasie wprowadzono w kraju jakieś karty kibica, na które oni nie chcieli się zgodzić. Stadiony były stosunkowo puste, więc okres spędzony w tym kraju był dla mnie trochę… może nie nudny – bo staram się sobie to moje życie urozmaicać w różny sposób – ale bardzo ciągnęło mnie na Wyspy i naprawdę chciałem tam pojechać. Miałem nawet epizod, w trakcie którego prawie podpisałem kontrakt z Queens Park Rangers, byłem dogadany z menadżerem, ale oni dzień przed parafowaniem umowy sprowadzili Julio Cesara. Tak po prostu, bez żadnej informacji. Następnego dnia pojawiłem się na treningu, a tam nikogo nie ma – wyjechali nagle na jakieś zgrupowanie. Trochę średnia sprawa, ale mimo wszystko nadal chciałem grać na Wyspach. Przez moment trenowałem w Evertonie, gdzie trafiłem, bo po prostu nie miałem z kim ćwiczyć. Dwa tygodnie miałem zajęcia razem z Jankiem Muchą, żeby zwyczajnie utrzymać formę. Ostatecznie trafiłem do Southampton, które – przyznam się – było trochę wyżebrane przez mojego agenta. Ja też musiałem spuścić nieco z tonu po tych moich buńczucznych myślach przy odchodzeniu z Fiorentiny, bo sądziłem, że skończę w jakimś naprawdę mocnym klubie. Nie wiem czy innym nie pasowały moje żądania finansowe, czy to jakim byłem człowiekiem. Miałem też oferty z Rosji, ale tam z wiadomych przyczyn nie chciałem jechać.
- Sara bardzo wzbraniała się przed Warszawą, bo jeśli już do niej przyjeżdżałem, to zawsze byłem kojarzony z mocnym melanżem, czy ciekawymi przygodami.
- Koniec końców gdzie czujesz się najlepiej?
- Chyba jednak w Warszawie.
- Czyli tutaj planujesz zostać?
- Nie, nie. W Warszawie czuję się fajnie, bo po prostu dobrze ją znam, mam dużo znajomych i zawsze jest się do kogo odezwać. Myślę jednak, że w Polsce docelowo nie będę mieszkał, myślimy z żoną o Stanach Zjednoczonych. Jakaś słoneczna Kalifornia, żeby przez trzysta kilkadziesiąt dni w roku mieć ciepło i piękną pogodę.
- Temat Ameryki przejawiał się już wcześniej, zanim w ogóle wróciłeś do Legii. Rozmowy z żoną na temat przeprowadzki do Warszawy były łatwe?
- Nie były, absolutnie. Sara bardzo wzbraniała się przed Warszawą, bo jeśli już do niej przyjeżdżałem, to zawsze byłem kojarzony z mocnym melanżem, czy ciekawymi przygodami. Dlatego też stroniła od tego żeby tu wracać, jednak na miejscu otworzyła firmę i chcąc nie chcąc musiała przyjechać do miasta. To połączyło się z dobrym okresem, bo zadzwoniła do mnie Legia. Rozmawialiśmy wtedy z Radkiem Kucharskim, myślę, że bardzo dużym bodźcem do tego żeby wrócić, był trener Dowhań. Każdy o nim mówi dobrze, nikt go tak naprawdę nie docenia. A to świetny fachowiec i był jedną z niewielu przyczyn, dla których wróciłem do Legii.
- Wróciłeś, zdobyłeś mistrzostwo, zagrałeś w Europie, ale końcówka była jaka była. Masz jakąś zadrę z tego powodu?
- Nie, absolutnie. Bardzo się cieszę z powrotu.
- Kupcie książkę, przeczytacie i zobaczycie. Ale jeszcze nie reklamujmy, bo skoro dwa rozdziały zajęły mi trzy lata, to może to trochę potrwać.
- Patrząc na całość kariery, byłbyś w stanie wymienić najlepszą jedenastkę z jaką kiedykolwiek grałeś?
- Nie, może się do tego przygotuję, co? Nie pamiętam z kim grałem, wiek robi swoje.
- To może w tych przygotowaniach pomoże Ci pisanie książki. Który to już rok, trzeci?
- Strasznie mozolna historia, naprawdę. Kiedyś po alkoholu usiadłem sobie przy komputerze i zacząłem fantazjować, że będę ją pisał. Napisałem chyba ze dwa rozdziały i stwierdziłem, że to bardzo czasochłonne. Pisywałem w momencie pobytu w Bournemouth, kiedy latałem sobie na mecze, siedziałem na ławce albo nie i miałem momenty dla siebie. Jednak od tamtej pory powstało może kilka zdań.
- Planujesz do tego wrócić?
- Jak najbardziej tak, za chwilę będę miał dużo więcej czasu.
- To dobrze, bo sądzę, że książka będzie całkiem poczytna.
- Będzie piękna tragikomedia.
- Który rozdział poświęcony czemu będzie najobszerniejszy?
- Nie wiem, kupcie książkę, przeczytacie i zobaczycie. Ale jeszcze nie reklamujmy, bo skoro dwa rozdziały zajęły mi trzy lata, to może to trochę potrwać.
- Znajdziemy tam trochę porad pod tytułem: jak chcesz coś zrobić, to to k… zrób?
- Tak powinno wyglądać życie każdego człowieka. Jeśli masz na coś ochotę, to po prostu to zrób, potem zobaczysz, czy było to fajne czy nie. Ale przecież jakoś musisz się przekonać.
- Ja naprawdę przez najbliższe kilka miesięcy będę stronił od piłki. Chcę żyć poza nią, chcę w końcu usiąść gdzieś na krawężniku i napić się piwa.
- Powoli zbliżamy się do końca, do końca zbliża się też Twoja kariera. Po ponad 25 latach nie będzie już treningów, wyjazdów na mecze…
- …nie masz k… pojęcia jak ja się cieszę (śmiech). Wiesz co, ja naprawdę przez najbliższe kilka miesięcy będę stronił od piłki. Chcę żyć poza nią, chcę w końcu usiąść gdzieś na krawężniku i napić się piwa. Kiedyś nie mając takiej możliwości wspominałem o tym, że wyobrażam sobie siebie spacerującego po plaży w Malibu czy gdzieś tam. Mam nadzieję, że tak za chwilę będzie. Życie jest na tyle piękne, że możemy zrobić z nim cokolwiek chcemy. I ja mam taki zamiar.
- Okej, ale te bajeczne wakacje będą musiały się kiedyś skończyć. Pewnego dnia wstaniesz z łóżka i pomyślisz, że musisz coś zrobić. Pytanie właśnie co.
- Właśnie nie wiem, trochę szukam siebie. Nie do końca potrafię określić co chciałbym w życiu robić. Poza tym, że grałem w piłkę, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Hobby wiadomo, każdy ma, ale to często nie są rzeczy, którymi możemy się zająć na poważnie. Bez wątpienia chciałbym wejść w coś, co będzie mnie trochę jarało, a nie posłuży tylko zarabianiu pieniędzy. Ja już tego nie potrzebuję – mam nadzieję – choć w miarę jedzenia apetyt rośnie (śmiech).
- Miło będzie mi żegnać się na trawie, ale ja jestem bardziej kibicem niż piłkarzem, zawsze się tak czułem.
- Pojawiła się jakaś oferta pracy w piłce?
- Wczoraj przeczytałem, że Boruc w skautingu. Nie wiem gdzie mógłbym być skautem, chyba w warszawskich barach i skautować, w którym miejscu jest lepsze piwo. Nie, w piłce nie chciałbym się znowu znaleźć.
- Życzę, żebyś się odnalazł gdziekolwiek to będzie. I dziękuję za mnóstwo radości, którą na przestrzeni lat dostarczałeś mi i wszystkim tym, którzy przeczytają tę rozmowę.
- To ja dziękuję. Powinienem teraz coś powiedzieć?
- Jeśli tylko masz ochotę.
- Na pożegnania przyjdzie czas. Nic mądrego teraz nie wymyślę, ale kiedyś na trybunach mówiłem, że teraz dopiero zaczynam swoją przygodę z piłką nożną. Miło będzie mi żegnać się na trawie, ale ja jestem bardziej kibicem niż piłkarzem, zawsze się tak czułem. Więc ja się dopiero witam.
Autor
Jakub Jeleński