Artur Boruc: Wróciłem po to, żeby grać z Legią w Europie
W 2002 roku, jako nieopierzony młokos, zdobywał z Legią pierwszy tytuł mistrza Polski. Po 19 latach powtórzył ten wyczyn jako 41-letni w pełni dojrzały mężczyzna i bramkarz, który w międzyczasie zdążył być jednym z najlepszych piłkarzy na swojej pozycji w Europie. Do Warszawy wrócił, jak sam twierdzi z wygnania, z jasno sprecyzowanym zamiarem - zagrać z Legią w europejskich pucharach. Zapraszamy na wędrówkę przez piłkarską karierę Artura Boruca.
Autor: Janusz Partyka
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka, Archiwum NL
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka, Archiwum NL
W 2002 roku, jako nieopierzony młokos, zdobywał z Legią pierwszy tytuł mistrza Polski. Po 19 latach powtórzył ten wyczyn jako 41-letni w pełni dojrzały mężczyzna i bramkarz, który w międzyczasie zdążył być jednym z najlepszych piłkarzy na swojej pozycji w Europie. Do Warszawy wrócił, jak sam twierdzi z wygnania, z jasno sprecyzowanym zamiarem - zagrać z Legią w europejskich pucharach. Zapraszamy na wędrówkę przez piłkarską karierę Artura Boruca.
- Kilkanaście dni temu przedłużyłeś kontrakt z Legią, choć nie było to takie oczywiste. Mówiło się o Twoim wyjeździe do Los Angeles. Co ostatecznie zdecydowało o tym, że - ku uciesze wszystkich związanych z Legią - postanowiłeś zostać królem w Warszawie, a nie kingiem w Ameryce?
- Na kinga w Ameryce jeszcze przyjdzie czas. A jeśli chodzi o Legię, to przede wszystkim szansa na grę w Europie. Czuję, że mam jeszcze w sobie te parę miesięcy i trochę charakteru, żeby pociągnąć i w jakiś sposób sprostać przede wszystkim swoim oczekiwaniom, bo jakie są oczekiwania klubu i kibiców wiemy wszyscy. Mam nadzieję, że i ja przyłożę cegiełkę do awansu Legii do europejskich pucharów.
- Kiedy prawie dwa lata temu siedziałeś wśród fanów Legii na trybunach Ibrox Stadium i dopingowałeś drużynę w meczu z Rangersami w Lidze Europy UEFA, choć przez chwilę pomyślałeś, że dwa lata później będziesz z Legią walczył o tę Europę już na boisku?
- Szczerze mówiąc wówczas jakoś zupełnie się w niej nie widziałem. Chociaż ja w zasadzie od lat byłem w kontakcie z włodarzami Legii. Gdzieś z tyłu głowy siedziała myśl, że chciałbym kiedyś wrócić na Łazienkowską. Mam jednak wrażenie że jakoś nigdy to nie było na tyle realne, żeby się ziściło. Chęci może i były, ale gdzieś to się zawsze rozjeżdżało. Zazwyczaj tak jest, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Z drugiej strony ja zawsze o tym marzyłem.
- Co więc spowodowało, że dziś tu jesteś?
- Nie chcę, żeby to jakoś głupio zabrzmiało. To, że Legia zawsze była moim marzeniem, było jasne, ale przy okazji przydarzyło się jeszcze parę innych splotów okoliczności. Także moja żona zaczęła rozwijać się w kierunku, w którym Polska była jej bardzo po drodze. Dobrze, aby także moje dzieci poznały trochę lepiej kraj, bo jednak całe dotychczasowe życie spędziło za granicą. To wszystko chyba złożyło się na to, że wylądowałem w końcu w Warszawie. Poważnie do sprawy podeszli także włodarze klubu. No i jestem.
- Dawno przestałem przejmować się tym, co o mnie mówią i piszą. Znam doskonale siebie, wiem na co mnie stać i to jest jedynym wyznacznikiem mojego postępowania.
- Kiedy latem zeszłego roku wracałeś do Warszawy, można było usłyszeć głosy po co Legii Boruc? Usta krytykom zamknąłeś jednak bardzo szybko, będąc jednym z filarów mistrzowskiej drużyny. Ty chyba w ogóle nie przejmujesz się co o Tobie mówią i piszą. Kiedyś trener Dowhań wspomniał, że gry dzwonił do Ciebie po derbach Glasgow i zapytał, jak się grało przy 60 tysiącach wrogo nastawionych kibiców, Ty nawet nie wiedziałeś, że tylu ich było na trybunach, interesowała Cię tylko piłka. Jaki masz sposób na to, żeby zająć głowę tylko tym, co jest ważne dla Ciebie, a nie dla innych?
- Dawno przestałem przejmować się tym, co o mnie mówią i piszą. Znam doskonale siebie, wiem na co mnie stać i to jest jedynym wyznacznikiem mojego postępowania. Wiem, kiedy popełniłem błąd i kiedy go nie popełniłem, potrafię sobie z tym radzić. Nie ma dramatu. Wiedziałem przede wszystkim, że wracam do Polski, gdzie mentalność ludzi jest zupełnie inna. Jesteśmy bardzo roszczeniowi, przy czym nie robiąc czasami nic samemu. Spodziewałem się więc tego, że nie będzie łatwo. Mam ponad 40 lat. Rzadko zdarzały się takie powroty, w tak dużym klubie, jakim jest Legia. A może i wcale. To też w jakiś sposób mnie motywowało, było to dla mnie wyzwanie. Rzeczywiście, martwiło mnie trochę, że mam tyle lat. Sposób w jaki pracowałem w poprzednich latach był także zupełnie inny. Plusem było też to, że w klubie wciąż jest trener Krzysztof Dowhań, który trzyma pieczę nad tym, jak wyglądają bramkarze i całkiem przyjemnie mu to wychodzi. To także był powód, dla którego tutaj przyszedłem.
- Cały czas byłeś w kontakcie z trenerem Dowhaniem?
- Kiedy zaczęło się robić poważniej to tak. Odbyliśmy kilka rozmów telefonicznych.
To Twój drugi tytuł mistrza Polski z Legią i piąte mistrzostwo w ogóle. Powiedziałeś, że każde smakuje podobnie. Rzeczywiście masz takie same odczucia jak choćby 19 lat temu?
- Nie, absolutnie. To jest zdecydowanie bardziej świadome. W 2002 roku byłem małolatem, który zupełnie nie doceniał tego co miał. Tak mi się przynajmniej wydaje. To jest o tyle smaczniejsze, że zdobywam je w wieku w którym jestem. Okazuję się, że to wcale nie musi przeszkadzać, a często wręcz pomaga. W końcu to doświadczenie z wiekiem zbieramy. Nie chcę tu znowu rzucać jakimiś wyświechtanymi powiedzeniami, bo już pewnie ktoś to mówił, ale bramkarz z wiekiem nabiera niezbędnego doświadczenia. Wróciłem tu po to, żeby grać z Legią w Europie. Wiedziałem, że prędzej czy później zdobędziemy to mistrzostwo. Choć miałem wrażenie, że będzie to nieco wcześniej.
- Dzięki nastawieniu możesz zrobić naprawdę dużo więcej. Nie ukrywam, że duże wsparcie miałem też w psychologii sportowej, w ludziach z którymi współpracowałem. W Legii również jest psycholog, który bardzo fajnie się sprawdza.
- Jak to w ogóle jest, kiedy zdobywa się tytuł po raz drugi po 19 latach? Czy wobec tego nie czujesz się już stary?
- Czuję, oczywiście. Ale ja lubię o tym rozmawiać, bo to rzeczywiście daje perspektywę temu, że wiek to tylko liczba. To kwestia podejścia i głowy. Dzięki nastawieniu możesz zrobić naprawdę dużo więcej. Nie ukrywam, że duże wsparcie miałem też w psychologii sportowej, w ludziach z którymi współpracowałem. W Legii również jest psycholog, który bardzo fajnie się sprawdza.
- Jaki był najtrudniejszy moment w tym sezonie dla Ciebie i dla Was? Czy w ogóle taki był?
- Szczerze, to myślałem, że zdobędziemy to mistrzostwo dużo wcześniej. Liczyłem na marzec, a musieliśmy czekać aż do końca kwietnia. Nieźle punktowała Pogoń, dlatego trwało to tak długo. Dla mnie najtrudniejszym momentem było chyba zgrupowanie w Dubaju - pierwszy od dłuższego czasu obóz przygotowawczy w trakcie sezonu. Odzwyczaiłem się od tego. Jak wyjeżdżaliśmy gdzieś z poprzednimi klubami, to bardziej - że się tak wyrażę - zabawowo niż sportowo. I tego się troszkę obawiałem, ale dużo pracowaliśmy nad formą i później były tego efekty.
- Jak więc - jako drugi kapitan zespołu - oceniasz ligowy sezon w wykonaniu Legii i swoim?
- Kapitan jest jeden. Artur sprawdza się bardzo dobrze w tej roli. Ja tu jestem ewentualnie od pomagania, jeśli oczywiście będzie taka potrzeba. A jak oceniam sezon? Bardzo w porządku.
- Trzeba przede wszystkim dawać z siebie wszystko na treningu i w meczu. Ludzie zaczną cię brać na poważnie wtedy, kiedy zobaczą, że jesteś poważnym zawodnikiem.
- Jaka jest dzisiejsza szatnia Legii? Robicie sobie jakieś dowcipy, czy wszyscy są skupieni tylko na robocie?
- W szatni Legii nie ma jakiegoś sztucznego zadęcia, nie ma też dziwnych podziałów, które zawsze mnie wkur… Przyznam, że byłem trochę zaskoczony tym, jak wygląda szatnia Legii w sensie mentalnym. Może tylko drobnym kłopotem jest to, że jest… bardzo prywatnie. Do treningu zaczęliśmy przebierać się w swoich pokojach w LTC, a nie we wspólnym gronie w szatni. To dla mnie nowość. Na pewno utrudnia to ewentualne żarty, ale wydaje mi się, że jest bardzo fajnie.
- Kiedy grałeś poprzednio przy Łazienkowskiej, szatnia Legii była mniej międzynarodowa jak dziś. Ale Ty szybko się w niej odnalazłeś. Jakie jest lekarstwo na to, by złapać ze wszystkimi dobry kontakt?
- Lekarstwo? Nie przejmować się tym, jak cię kto odbiera. Trzeba przede wszystkim dawać z siebie wszystko na treningu i w meczu. Ludzie zaczną cię brać na poważnie wtedy, kiedy zobaczą, że jesteś poważnym zawodnikiem.
- Na treningach zachowujesz się często tak, jak podczas meczu o stawkę. Ciężko Ci jest się pogodzić z niektórymi sytuacjami. Ktoś kiedyś powiedział, że każdy trening powinno się traktować jak mecz o punkty. To lata doświadczeń?
- Nigdy nie mogę łatwo pogodzić się ze stratą bramki, często nawet podczas treningu. Mam to już we krwi. Z czasem zmieniłem swoje podejście. Zresztą wiesz dobrze o tym, że nigdy nie byłem tytanem pracy. Nie chciałbym wyjść na jakiegoś hipokrytę, ale trening jest najważniejszą częścią przygotowań do meczu i basta. Ale wiem też, że nie wszyscy są zawodnikami stricte treningowymi. Często jest tak, że są osoby takie jak na przykład ja, które mimo tego, że stwarzają fantastyczne pozory, to jednak najważniejszy dla nich jest mecz (śmiech).
- Boli mnie, jak widzę brak ambicji czy charakteru na boisku. Wiem, że nie jesteśmy idealni i każdy z nas popełnia błędy, ale jeśli nie chcesz tego błędu odrobić, czy nie dajesz z siebie wszystkiego, to jest to bardzo irytujące.
- Czyli ta dobra forma w meczach to dla Ciebie pstryknięcie palcem? Samo doświadczenie to chyba mało.
- Oczywiście, że tak, ale to doświadczenie jednak pomaga. Znam swoje ciało na tyle, że wiem na co mogę sobie pozwolić a na co nie, kiedy na treningu mogę się rzucić, a kiedy nie.
- Czujesz w jakimś sensie odpowiedzialność za drużynę? Rozmawiacie ze sobą, wytykacie swoje błędy?
- Każdy z piłkarzy zdaje sobie sprawę z tego, kiedy popełnia indywidualny błąd. Nie ma więc co ich wytykać.
- Ale w czasie meczu zdarzyło Ci się parę razy „pogonić” swoich obrońców (śmiech).
- To nie chodzi o błędy. Bardziej mnie boli, jak widzę brak ambicji czy charakteru na boisku. Wiem, że nie jesteśmy idealni i każdy z nas popełnia błędy, ale jeśli nie chcesz tego błędu odrobić, czy nie dajesz z siebie wszystkiego, to jest to bardzo irytujące.
- Życie uczy nas tego, żeby czasami pochylić czoło i z pokorą czekać na swoją szansę. (...) Każdy pracuje nad swoim warsztatem i swoją formą.
- Trenujesz na co dzień z młodymi bramkarzami, jak Czarek Miszta, Kacper Tobiasz czy Maciej Kikolski. Widzisz w którymś z nich siebie? Jest jedna rada, którą byś dał tym młodym chłopakom na starcie?
- Nie wiem czy mogę o tym tak oficjalnie mówić (śmiech). Nie ma chyba takiego fajnego sformułowania, które pasowałoby do wszystkich.
- A może cierpliwość?
- Ale czy ja byłem znów taki cierpliwy? Szczerze mówiąc chyba nigdy.
- Na swój debiut w pierwszej drużynie Legii czekałeś dwa lata…
- Tak, ale życie uczy nas tego, żeby czasami pochylić czoło i z pokorą czekać na swoją szansę. Jeśli chodzi o chłopaków, to każdy z nich jest zupełnie inny. Każdy pracuje nad swoim warsztatem i swoją formą.
- To widzisz w którymś z nich siebie sprzed 20 lat czy nie?
- Mam wrażenie, że chcesz mi coś powiedzieć (śmiech).
- Absolutnie, pytam z czystej ciekawości.
- No to jak tak, to ja siebie tam nie widzę.
- Fajnie jest potrenować na boisku z małolatami, którzy kiedyś będą… którzy są przyszłością. Oni pokazują w treningu, że są często lepszymi bramkarzami niż ja.
- Mówiąc o cierpliwości, miałem na myśli to, że Twoje pozostanie w Legii wiąże się także z tym, że ci młodzi będą musieli jeszcze trochę poczekać na swoją szansę.
- U mnie był to zupełny przypadek, że zostałem bramkarzem. Ale jeśli podejmujesz świadomie decyzję, że chcesz być bramkarzem, to musisz liczyć się także z konsekwencjami. Wiadomo, że jeden jest bardziej cierpliwy, drugi mniej. Pozycja bramkarza jest tylko jedna, musisz więc czasami ugryźć się w język, mocniej pracować i czekać. Ja też nie jestem osobą, którą łatwo posadzić na ławce. Ale to chyba akurat dobra cecha.
- Z Czarkiem Misztą, ale także i z resztą bramkarzy Legii, złapałeś bardzo dobry kontakt. Młodzi mają się od kogo uczyć, a czy Ty czerpiesz coś jeszcze od młodych?
- Oczywiście. Głównie młodzieńczy entuzjazm i animusz.
- A może po prostu sam czujesz się przy nich młodszy? Często idąc na trening to Ty łapiesz worek z piłkami.
- Nie będę przecież trenował na boisku bez piłek (śmiech). A tak już całkiem poważnie, to fajnie jest potrenować na boisku z małolatami, którzy kiedyś będą… którzy są przyszłością. Oni pokazują w treningu, że są często lepszymi bramkarzami niż ja. Brakuje im pewnie trochę doświadczenia i ogrania, ale myślę, że absolutnie zbytnio nie odstają.
- Coraz więcej klubów szuka jakiegoś wyjścia, które dają im dodatkowe profity, jak np. próba stworzenia Superligi. Nie ma to jednak nic wspólnego z fundamentami piłki nożnej.
- Z Twoim powrotem do Warszawy wielkie nadzieje wiązali kibice, Ty zresztą także jesteś jednym z nich. Dopingując drużynę z trybun chcieli mieć na boisku autentycznego idola, z którym w stu procentach się utożsamiają i go dopingują. Tymczasem do tej pory dane Ci było zagrać tylko w dwóch meczach przy Ł3, kiedy fani byli na trybunach. Jak w ogóle gra się przy na pustym stadionie?
- Bardzo dziwnie. Wiesz, to, że ktoś ogląda mnie w telewizji, nie wytwarza już na mnie jakiejś presji. Nie działa to w ten sposób, jakby robiło to tysiące kibiców na trybunach, dopingując czy ewentualnie ubliżając. Dla mnie to zupełnie inna dyscyplina sportu.
- A jak pandemia wpłynęła na was, na futbol?
- Odcisnęła wyraźne piętno. Coraz więcej klubów szuka jakiegoś wyjścia, które dają im dodatkowe profity, jak np. próba stworzenia Superligi. Nie ma to jednak nic wspólnego z fundamentami piłki nożnej. Ale mimo wszystko ciągle jest to piękny sport. Nawet pomimo tego, że nie ma kibiców na trybunach, to wszyscy ją kochają. No ale koniec końców, nie po to gram w piłkę, żeby grać przy pustych trybunach.
- Nauczyłem się też tego, że aby gdzieś zaistnieć, to trzeba mimo wszystko zapier... Miałem momenty w swoim życiu, gdzie rzeczywiście trochę popracowałem i dało to jakieś efekty.
- Cofnijmy się teraz o… dwie dekady i przenieśmy się w czasie do roku 2001. W rozmowie z Naszą Legią mówiłeś, że to, czego nauczysz się w Legii, nikt nigdy Ci nie odbierze. To czego się w tej Legii nauczyłeś?
- Nie wiem, chyba wszystkiego po trochu (śmiech). Pracowałem tu i z trenerem Jackiem Kazimierskim i z trenerem Krzysztofem Dowhaniem, którzy nauczyli mnie bardzo wiele, poza tym nauczyłem się też tego, że aby gdzieś zaistnieć, to trzeba mimo wszystko zapier... Miałem momenty w swoim życiu, gdzie rzeczywiście trochę popracowałem i dało to jakieś efekty.
- Pamiętasz jeszcze 33. minutę meczu w Szczecinie 8 marca 2002 roku?
- Przyznam szczerze, że nie. Pamiętam tylko, że ten debiut był dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Z powodu kontuzji Radka Stanewa wchodziłem w trakcie spotkania, a to jest dodatkowe utrudnienie. No ale jakoś poszło.
- Poszło na tyle, że Legia stała się dla Ciebie trampoliną do wielkiej kariery.
- Tak. Ale do dziś nic się tu nie zmieniło. Z Legii bramkarze trafiają do naprawdę mocnych klubów, w czym wielka zasługa trenera Dowhania. Oby więcej takich osób było w klubie.
- W Glasgow było kilka incydentów, takich jak powybijane szyby w domu, ale były one mimo wszystko sporadyczne. Podnosiły jednak ciśnienie, lecz ja niczego wcześniej nie planowałem. Nigdy nie kalkulowałem.
- A jak wspominasz czas w Celtiku Glasgow? Jechałeś tam trochę w nieznane, a stałeś się legendą, świętym bramkarzem. Okoliczności debiutu były podobne jak w Szczecinie. Gdyby nie fatalny występ Davida Marshalla przeciw zespołowi FC Petržalka w eliminacjach Ligi Mistrzów UEFA, to kto wie, kiedy tak naprawdę stanąłbyś między słupkami wielokrotnych mistrzów Szkocji. Zawód bramkarza trochę żeruje na nieszczęściu innych?
- Trochę tak. Faktycznie Marshall wielkiego meczu tam nie zagrał, przegraliśmy sromotnie 0:5, potem jeszcze w ligowym meczu nie pomógł drużynie i to był chyba powód, dlaczego ja stanąłem w bramce. Miałem w Szkocji trochę szczęścia. W pierwszym meczu zachowałem czyste konto, potem obroniłem karnego i na tym pojechałem. Celtic to był fantastyczny czas. Zdobywałem mistrzostwa, puchary, grałem w Lidze Mistrzów i Lidze Europy. Jeśli chodzi o poziom sportowy, to było tam wszystko. Mam stamtąd fajne wspomnienia.
- Byłeś idolem, wielbił Cię tłum, ale byłeś także postacią mocno kontrowersyjną, szczególnie w oczach kibiców lokalnego rywala z Ibrox. Tatuaże z małpą, koszulki z wizerunkiem Ojca Świętego, znak krzyża na stadionie Rangersów... Czemu tak rozrabiałeś?
- W Glasgow było kilka incydentów, takich jak powybijane szyby w domu, ale były one mimo wszystko sporadyczne. Podnosiły jednak ciśnienie, lecz ja niczego wcześniej nie planowałem. Nigdy nie kalkulowałem. Robiłem to zazwyczaj nieświadomie, a musiałem dać jakoś upust swoim emocjom. Robiłem to, co akurat przyszło mi do głowy. Wiadomo, że z czasem uczymy się życia i dziś wiem, że niektórych rzeczy robić się nie powinno. Wtedy jednak miałem wrażenie, że to wszystko były bardzo naturalne odruchy. Miałem w wielu sprawach własne zdanie.
- Często to własne zdanie doprowadzało Cię przed komisję dyscyplinarną. Kibice Celtiku za pokazanie środkowego palca fanom Rangers składali się na Twoją karę.
- Dokładnie już tego nie pamiętam. Możliwe, ale inne kary płaciłem już sam (śmiech).
- Musiałeś czuć dreszczyk emocji, kiedy zasiadałeś na trybunach stadionu Rangersów w 2019 roku, kiedy grała tam Legia.
- Byłem wtedy trochę wy... luzowany, emocje wzięły górę i bardziej byłem zainteresowany tym co dzieje się na trybunach niż na boisku (śmiech). Była świetna atmosfera, jedna z lepszych, jakie widziałem na trybunach. Od razu po wejściu na sektor kibice Rangersów mnie rozpoznali, więc było bardzo sympatycznie.
- Na początku mojego pobytu we Florencji, jeden z moich kolegów umieścił w Internecie film, na którym miałem na sobie koszulkę „Juve” i… było pozamiatane. – Gram tutaj, ale kibicuję Juventusowi – mówiłem wówczas kolegom (śmiech). W szatni było trochę nudno, więc musiałem podgrzać nieco tę atmosferę.
- Po Celtiku była Fiorentina. Mocna liga, piękne miasto, przyzwoity klub... Oszukali Cię jednak działacze, bo nie pozbyli się Twojego konkurenta Freya, choć Ci to obiecali. Nie odnalazłeś się do końca w romantycznej Florencji. Czego tam zabrakło?
- Zupełnie nie było między nami chemii, ale życiowo we Florencji bardzo się odnalazłem. To miejsce gdzie mógłbym mieszkać. Wiadomo, że to zawsze bardzo mocno łączy się z piłką. To był okres, kiedy chciałem coś zmienić. Życie w Glasgow stawało się już bardzo monotonne. Chciałem się odbić, bo tam już troszkę zjeżdżałem w dół. Inaczej podchodziłem do życia, wydawało mi się, że znów dobrze odnajduje się w piłce. Pierwsze miesiące były trochę udręką. Frey został, było to jego szczęście w nieszczęściu. Dodatkowo na początku mojego pobytu we Florencji, jeden z moich kolegów umieścił w Internecie film, na którym miałem na sobie koszulkę „Juve” i… było pozamiatane. – Gram tutaj, ale kibicuję Juventusowi – mówiłem wówczas kolegom (śmiech). W szatni było trochę nudno, więc musiałem podgrzać nieco tę atmosferę. Ale po jakimś czasie posadziłem na ławce Freya – zresztą ulubieńca zespołu i kibiców - i zacząłem bronić. Z biegiem czasu zorientowałem się jednak, że we Włoszech piłka jest bardzo nudna. Do tego zaproponowano mi nowy kontrakt z… obniżką, więc się rozstaliśmy.
- Twierdziłeś, że liga włoska nie jest dla Ciebie, bo grając w niej można zasnąć.
- Jest bardzo taktyczna. To nie moja bajka, choć do bronienia była ona dość łatwa i przejrzysta. Jakimś wielkim amatorem tej ligi nie jestem, ale trochę tam pograłem, wróciłem do dawnej sylwetki i dobrej formy. We Włoszech piłka nożna to jednak religia.
- Podczas treningów Legii często jednak rozmawiasz z Alessio De Petrillo. Gadacie o taktyce?
- Nie, szlifuję trochę język włoski (śmiech). Poza tym Alessio dużo wie o piłce i bardzo pomaga.
- W sumie to często spóźniałem się na swoje samoloty do Anglii. A prywatny odrzutowiec? To już było dość dawno, codziennie przecież tego nie robię. Było to trochę na pograniczu szaleństwa i… głupoty. Ale lubię żyć, co ja na to poradzę.
- W przeciwieństwie do Włoch tęskniłeś za dynamicznym futbolem na Wyspach, do którego zresztą dość szybko wróciłeś.
- Tęskniłem przede wszystkim za piłką. Wróciłem, ale zacząłem trochę wybrzydzać w ofertach i wykorzystywali to inni. Cóż, musiałem się trochę powłóczyć. Trenowałem z Evertonem i z Queens Park Rangers. Z QPR byłem już właściwie dogadany, miałem zagrać w sparingu, ale tego dnia rano… zakontraktowali Julio Cesara z Interu i dobry strzał przeszedł koło nosa.
- Dwa lata w Southampton i pięć w Bournemouth, gdzie znów kibice często nosili Cię na rękach. Co jest pociągającego w futbolu na Wyspach?
- Przede wszystkim kibice, atmosfera. To jest coś fantastycznego. Nie chcę żeby to źle zabrzmiało, ale oni w weekend nie mają co ze sobą zrobić. Jest tam zazwyczaj szaro i ponuro, cały tydzień pracują, a weekend mają po to, żeby wyjść na stadion czy do pubu i obejrzeć mecz. Kultura kibicowania zakorzeniona w całych pokoleniach. To jest piękne.
- Podczas gdy grałeś w Szkocji, Włoszech czy Anglii, często odwiedzałeś swoich przyjaciół, kibiców Legii w Warszawie. Takie krótkie wypady nie wpływały na formę? Raz nawet ponoć zapłaciłeś dość słono za nietypową powietrzną taksówkę…
- Jestem kibicem Legii od dawna i znam wiele osób, którzy jej kibicują. Spotykaliśmy i spotykamy się w Warszawie. Fakt, czasami się zdarzało, że nie chciało się wracać do pracy (śmiech). W sumie to często spóźniałem się na swoje samoloty do Anglii. A prywatny odrzutowiec? To już było dość dawno, codziennie przecież tego nie robię. Było to trochę na pograniczu szaleństwa i… głupoty. Ale lubię żyć, co ja na to poradzę. Odkładam sobie bardzo długo pieniądze i potem jak mogę sobie pozwolić, to sobie pozwalam (śmiech).
- Jak byłem młody i zdobywałem pierwsze mistrzostwo Polski, to myślałem, że mogę wszystko. Wtedy troszeczkę mi odpaliło. Ale w międzyczasie kilka innych życiowych problemów spowodowało, że powoli schodziłem na ziemię. Ogólnie to nie ma co się za wysoko wzbijać.
- „Artur to wielka gwiazda i jeden z najlepszych bramkarzy w Europie. Wyróżnia się warunkami fizycznymi, doskonałą motoryką i przede wszystkim ogromną odpornością na stres” – tak już przed laty charakteryzował Cię trener Krzysztof Dowhań. Jak to jest mieć wycięty układ nerwowy?
- Niestety, nikt nie ma go wyciętego. To pozory. Można sprawiać dobre wrażenie, ale tak do końca nie jest. Ja jestem trochę jak ta mała kaczuszka, która pływa po wodzie. Na powierzchni wygląda to całkiem elegancko, ale pod wodą szybko przebieram nóżkami. Często jest tak, że te emocje bardzo w sobie tłumię. Ale jak w każdej pracy, z czasem wszystko powszednieje.
- A propos statusu gwiazdy, to jednak nigdy nie uderzyła Ci woda sodowa do głowy. A warto zauważyć, że nie każdemu piwo stawia sam Leo Messi. Miałeś w karierze momenty, kiedy myślałeś, że złapałeś pana Boga za nogi, czy nigdy tak wysoko nie latałeś?
- Jak byłem młody i zdobywałem pierwsze mistrzostwo Polski, to myślałem, że mogę wszystko. Wtedy troszeczkę mi odpaliło. Ale w międzyczasie kilka innych życiowych problemów spowodowało, że powoli schodziłem na ziemię. Ogólnie to nie ma co się za wysoko wzbijać. Nigdy nie udawałem kogoś, kim w rzeczywistości nie jestem. Nie mam problemu z tym, żeby z kimkolwiek porozmawiać i nigdy mieć nie będę. Wciąż jestem normalnym człowiekiem, jak inni kibice. Wiem, że tak naprawdę to dla nich gram w piłkę.
- Jedni przed meczem słuchają muzyki, inni dużo rozmawiają, a jeszcze inni po meczu rozładowują emocje... wyjąc jak lew na środku ronda w centrum Warszawy. Jak koncentrujesz się przed meczem i jak oczyszczasz głowę po ostatnim gwizdku?
- Mam pewne nawyki, przez te wszystkie lata gry w piłkę nauczyłem się pewne sprawy włączać i wyłączać. Ale resztę zachowam dla siebie.
- Najważniejsze. Bez tego nie ma szansy na sukces. W życiu najważniejsze jest właśnie umieć się podnieść, a ja parę takich momentów już miałem. Dziś już nie narzekam.
- Stwierdziłeś, że ciężko jest wytłumaczyć dziecku żeby się nie ubrudził, gdy jego ojciec idzie do pracy i tapla się w błocie, a na treningu przez półtorej godziny tarza się po trawie jak kretyn. Dalej uważasz, że masz głupią pracę?
- Tak, nadal tak twierdzę, bo tak przecież jest. No nie jest to do końca normalne. Zresztą dużo chłopaków myśli podobnie.
- Twój zawód polega na tym, że upadasz i się podnosisz. Ważne, żeby się podnosić.
- Najważniejsze. Bez tego nie ma szansy na sukces. W życiu najważniejsze jest właśnie umieć się podnieść, a ja parę takich momentów już miałem. Dziś już nie narzekam.
- Miałeś w karierze taki moment, kiedy pomyślałeś sobie - dobra, tyle już osiągnąłem, że powiem sobie dość?
- Wiesz co, chyba nie. Przez te wszystkie lata miałem takie wrażenie, że mogłem osiągnąć dużo więcej i pewnie dlatego jeszcze nie skończyłem. Ale absolutnie niczego w mojej karierze nie żałuję. A wręcz czuję, że przez te kilka miesięcy mogę z siebie jeszcze coś dobrego dać. Myślę głównie o europejskich pucharach, to mnie nakręca.
Nie byłoby tak różowo jak jest teraz, nie przeżyłbym tego wszystkiego co przeżyłem. Nigdy nie żałuję podejmowanych decyzji, cieszę się z tego co mam i staram się podchodzić pozytywnie do życia.
- Kiedyś powiedziałeś, że jedni lubią jak im śmierdzą nogi, a inni lubią adrenalinę. Cały czas szukasz odpowiedniego dla siebie poziomu adrenaliny, czy już trochę się uspokoiłeś?
- Specjalnie nie szukam. Wiesz, dzieci dorastają, trzeba było już trochę spoważnieć. Tak czy siak adrenaliny będę potrzebował, ale są inne sposoby na to, by jej dostarczać. Kto wie, być może skończy się na zastrzykach (śmiech).
- Czasami człowiek robi takie rzeczy, po których jest mu głupio i źle. Czy czegoś co kiedyś zrobiłeś dziś żałujesz?
- Nie.
- Stwierdziłeś w jednym z wywiadów, że w Twoim życiu jest tak, że ktoś napisał jego scenariusz, a Ty go po prostu realizujesz. Gdybyś mógł cofnąć czas i zmienić jedną rzecz w swojej karierze, co by to było?
- Chyba nic. Nie byłoby tak różowo jak jest teraz, nie przeżyłbym tego wszystkiego co przeżyłem. Nigdy nie żałuję podejmowanych decyzji, cieszę się z tego co mam i staram się podchodzić pozytywnie do życia. Nie rozpatruję tego w kategoriach, czy mi się coś udało czy nie.
- Boisz się czegoś w życiu?
- Bać się nie boję, ale brzydzę się owadami. Nie lubię karaluchów, żuków i temu podobnych stworzeń…
- Za małolata w juniorach Legii przegraliśmy z Wigrami Suwałki 3:5, a ja wracając do domu płakałem jak bóbr. Duże ciśnienie było także podczas meczu z Irlandią w Belfaście. Kibice byli wówczas moim największym rywalem.
- A jaka była dla Ciebie najgorsza chwila w karierze? Interwencja i samobójczy gol Twojego przyjaciela Michała Żewłakowa w Irlandii, przepuszczony strzał bramkarza Stoke Asmira Begovicia z prawie stu metrów w lidze angielskiej, czy może brak powołania na mistrzostwa Europy? Siedzi w Tobie jeszcze zadra do trenera Smudy?
- Ja już o tym Euro dawno zapomniałem. A Smuda? Niech nam żyje sto lat. Wówczas to on wybierał ludzi i brał za to odpowiedzialność. Zawsze miał problem z osobami, które mają coś do powiedzenia, które mają swoje zdanie. A że nazwałem go Dyzmą? Cały czas uważam, że trafiłem w „dziesiątkę”. Prawda jest taka, że nie było nam nigdy po drodze. Już od samego początku, jak był w Legii, a ja w rezerwach, nie mieliśmy dobrych relacji, może później to już było tego pokłosie.
- Na boisku nie dasz sobie w kaszę dmuchać, jesteś pewnym siebie twardzielem. Masz za sobą jakiś mecz po którym szczerze płakałeś?
- Eee tam, nie jestem żadnym twardzielem. Poryczałem się po meczu z Niemcami na mistrzostwach świata. Autentycznie było mi wtedy smutno i źle. Za małolata w juniorach Legii przegraliśmy z Wigrami Suwałki 3:5, a ja wracając do domu płakałem jak bóbr. Duże ciśnienie było także podczas meczu z Irlandią w Belfaście. Kibice byli wówczas moim największym rywalem.
- Rozegrałeś najwięcej spotkań w reprezentacji spośród Polskich bramkarzy, 65. Czujesz się wybitnym w kontekście reprezentacji?
- Czuję się wybitnym Legionistą.
- Tatuaże? Każdy niesie za sobą jakieś przesłanie i robię je wyłącznie dla siebie. No, może poza tą słynną małpą na pępku. Ale jej już nie ma, została tylko czarna dziura (śmiech).
- Jak Ci się znów mieszka w Warszawie? Wracasz jeszcze do ulubionych miejsc sprzed lat, czy one w ogóle są?
- Przez te wszystkie lata wygnania w każdej wolnej chwili do niej wracałem. W Warszawie zawsze czułem się bardzo dobrze. Pandemia nieco utrudnia te powroty, a i zmieniła się bardzo.
- Co lubisz robić jak nie grasz w piłkę?
- Głównie odpoczywać.
- Powiesz wreszcie, od kogo lub czego jesteś „uzależniony” (na szyi Artura widnieje napis „addicted”)?
- Nie, nie, to moja słodka tajemnica.
- Ważne są dla Ciebie tatuaże?
- Każdy niesie za sobą jakieś przesłanie i robię je wyłącznie dla siebie. No, może poza tą słynną małpą na pępku. Ale jej już nie ma, została tylko czarna dziura (śmiech).
- Z tego co pamiętam, to w swojej karierze udzieliłem może kilka ciekawych wywiadów i to tylko wtedy, kiedy nie rozmawialiśmy w ogóle o piłce. Mówiąc o futbolu mówisz ciągle to samo, a mówienie wciąż tego samego nie jest przyjemne ani dla tego, kto mówi, ani dla tego kto słucha.
- 20 lat temu zapytany o to, co denerwuje Cię w dziennikarzach sportowych odpowiedziałeś, że póki co nic, a zobaczysz dopiero wtedy, kiedy zaczną o Tobie pisać. No i zaczęli... Dlaczego nie lubisz udzielać wywiadów?
- Często jest tak, że rozmawiamy o tym samym. Z tego co pamiętam, to w swojej karierze udzieliłem może kilka ciekawych wywiadów i to tylko wtedy, kiedy nie rozmawialiśmy w ogóle o piłce. Mówiąc o futbolu mówisz ciągle to samo, a mówienie wciąż tego samego nie jest przyjemne ani dla tego, kto mówi, ani dla tego kto słucha. Dawniej także ukazywały się w prasie wywiady, mimo że w ogóle ich nie udzielałem. Ale to nie jest tak, że ja nie lubię dziennikarzy, na tym polega ich praca i ja to rozumiem.
- Wyobrażasz sobie siebie w innym polskim klubie?
- No nie. Choć może Pogoń Siedlce, czy Zagłębie Sosnowiec. Ale to wszystko.
- Jakie masz jeszcze marzenia związane z Legią?
- Zagrać z Legią w Europie. I mogę kończyć karierę.
- Jeśli czujesz się na siłach i wiesz, że chcesz coś jeszcze zrobić, organizm ci na co pozwala, to to kur… rób. Jak jeszcze ktoś może z tego skorzystać, to tym lepiej.
- Jaka jest recepta na piłkarską długowieczność Boruca, czy Ty widzisz w ogóle jakieś światło w piłkarskim tunelu?
- Światło? Że niby zbliża się koniec? Mam tego świadomość. W domu mi dokuczają i wypominają popularne stwierdzenie: dobra, jeszcze tylko roczek. Powtarzam go już chyba od sześciu lat. Ale jeśli czujesz się na siłach i wiesz, że chcesz coś jeszcze zrobić, organizm ci na co pozwala, to to kur… rób. Jak jeszcze ktoś może z tego skorzystać, to tym lepiej.
- W rozmowie dla Gali powiedziałeś kiedyś, że z lękiem myślisz co będzie gdy skończysz karierę. Co będziesz czuł, kiedy 60 tysięcy ludzi nie będzie już krzyczało Twojego imienia? Będziesz umiał wytrzymać bez tego wszystkiego, co teraz wypełnia Twoje życie?
- Absolutnie nie boję się zakończenia kariery, choć wiem, że będzie to bardzo trudne. Mam jednak plan na życie, który już od dłuższego czasu sobie układam.
- Za chwilę start przygotowań, zgrupowanie w Austrii i początek walki o europejskie puchary. Trener Michniewicz powiedział, że celem jest Liga Mistrzów UEFA. Ty zawsze mierzyłeś wysoko i także Twoją rolą będzie zmotywowanie mniej doświadczonych chłopaków z zespołu do letniej batalii o Europę.
- To rola każdego z osobna, nie tylko moja. Ja tylko mogę zmotywować, podpowiedzieć, ale każdy z nich musi znaleźć odpowiednią motywację do pracy. Musimy wreszcie osiągnąć ten sukces, do którego Legia jest stworzona.
Autor
Janusz Partyka