Bartosz Kapustka: Teraz bardziej słucham siebie
Do Legii trafiał jako pewna niewiadoma – wielu zastanawiało się, czy podoła wyzwaniu, czy nie. On sam jednak niespecjalnie przejmował się tymi głosami, bo – jak sam powtarza – w końcu zamiast innych, nauczył się słuchać samego siebie. Parę lekcji od życia dostał, ale też umiał wyciągnąć z nich wnioski. Wy również je wyciągnijcie – przeczytajcie rozmowę z Bartkiem Kapustką i przekonajcie się jakim jest człowiekiem.
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
- Pierwsza zasada z dekalogu sukcesu Billa Gatesa głosi: Życie nie jest sprawiedliwe – przyzwyczaj się do tego. Ty się już przyzwyczaiłeś?
- Sprawiedliwe nie jest na pewno. Przeszedłem w życiu przez różne sytuacje, w których czasem miałem więcej szczęścia, czasem z kolei miałem go trochę mniej. Jeżeli spojrzę na wszystko co przeżyłem i zestawię to z tymi słowami, wtedy na pewno mogę się z nimi zgodzić. Więc tak, chyba się przyzwyczaiłem.
- Parę lat temu powiedziałeś o sobie, że jesteś piłkarzem z największą liczbą doradców na świecie. Kiedy zobaczyłeś, że tych doradców jest wokół Ciebie po prostu za dużo?
- Te słowa trochę wyrwano z kontekstu, ale w pewnym momencie rzeczywiście było tak, że wokół mnie pojawiło się mnóstwo osób, które nie tyle doradzały, co po prostu oceniały moją przygodę z piłką i decyzje, które podejmowałem. Wielu ludzi miało różne zdanie na różne tematy ze mną związane i pewnie to było sednem mojej wypowiedzi. Myślę, że z wiekiem człowiek rozumie coraz więcej rzeczy i uczy się na doświadczeniach. Kiedyś zagłębiałem się w to co mówią ludzie, teraz bardziej słucham siebie. Wiadomo, że będąc młodym chłopakiem, nie jesteś jeszcze na tyle ukształtowanym człowiekiem, żeby mieć wyrobione własne zdanie na każdy temat.
- To ile razy trzeba się było sparzyć, żeby wreszcie się tego nauczyć?
- W życiu dostajemy różne lekcje, ja też je otrzymywałem. W końcu zrozumiałem, że nawet jeśli podejmuję błędną decyzję, to chcę mieć na nią całkowity, albo chociaż bardzo duży wpływ, bo później pretensje będę mógł mieć tylko do siebie. Najgorzej jest postępować wbrew sobie i następnie rozmyślać nad tym, że można było jednak zrobić inaczej. Choć teraz to rozumiem, myślę, że jeszcze nie raz będę popełniał błędy, z których potem wyciągnę naukę. To proces trwający chyba całe nasze życie.
Nigdy nie odnosiłem swojej sytuacji do losów kogoś innego. Nie zdarzyło się, by wydarzenia w życiu innych jakkolwiek wpływały na sposób, w który sam postrzegam swoje.
- Przygotowując się do wywiadu, przeglądałem różne rozmowy z Tobą i miałem wrażenie, że w każdej z nich motywem przewodnim jest to co poszło nie tak i co było źle. Nie zaczęło Cię to męczyć?
- Bardzo. Nawet nie chodzi o wszystkie rozważania na temat tego co można było zrobić lepiej – choć oczywiście też – ale ogólnie o przeszłość. Jestem człowiekiem, który nią nie żyje, a raczej stara się patrzeć na to co jest tu i teraz, na to co robię i gdzie się znajduję. W bardzo wielu przypadkach jeszcze przed rozmową powtarzałem, że nie chcę zbyt dużo mówić na temat przeszłości. Nawet nie z tego względu, że mam z nią jakiś problem, ale po prostu gadałem o niej już tyle razy, że jest bez sensu powielać w kółko te same odpowiedzi.
- W Polsce znajdziemy parę piłkarskich biografii, których autorzy przyznają, że zmarnowali swoją szansę. Miałeś moment, gdy pod wpływem głosów dookoła, zacząłeś się bać tego samego?
- Nigdy nie odnosiłem swojej sytuacji do losów kogoś. Nie zdarzyło się, by wydarzenia w życiu innych jakkolwiek wpływały na sposób, w który sam postrzegam swoje. Oczywiście, gdy idzie nie tak jest wiele momentów, w których zaczynasz się nad wszystkim zastanawiać i chcesz, żeby po prostu było lepiej. Ale jednak w tych rozważaniach nie zaprzątałem sobie głowy innymi. Chcę pisać własną przygodę i uczyć się na własnych błędach. Nie chcę porównań do nikogo – ani tych dobrych, ani tych gorszych.
- Najczystszą głowę miałeś w Cracovii, gdy po prostu byłeś dzieciakiem cieszącym się grą w piłkę?
- Na pewno był to super okres. Nawet grając już w Ekstraklasie mieszkałem w bazie treningowej Cracovii, dzieląc malutki pokój z kolegą. I absolutnie w niczym mi to nie przeszkadzało – miałem wtedy 17, potem 18 lat i przez półtora roku tak wyglądało moje życie. Cały dzień żyłem piłką nożną, nie interesowało mnie nic innego i czułem się jakbym był na koloniach. Wokół mnie przebywało mnóstwo chłopaków z juniorów czy drugiej drużyny, miałem z nimi świetny kontakt i spędzaliśmy wspólnie całe dnie. To były takie fajne młodzieńcze lata, w których żyło się tylko piłką – fantastyczny okres.
Obok ośrodka mieliśmy galerię handlową, do której często łaziliśmy na seanse horrorów. W tamtym czasie obejrzeliśmy chyba wszystkie, gdy tylko wychodziło coś nowego, od razu szliśmy na film, a bardzo często wracaliśmy z niego późną nocą.
- To tam wracając z horroru w kinie chciałeś przestraszyć ochroniarza, a potem sam nie spałeś pół nocy?
- Widzę, że się naprawdę głęboko dogrzebałeś (śmiech). To było tak dawno, że wszystkiego mogę nie pamiętać i coś w tej historii mogło być przekręcone, ale cień prawdy w tym na pewno jest, bo rzeczywiście wiele razy późnym wieczorem wychodziliśmy z chłopakami do kina. Obok ośrodka mieliśmy galerię handlową, do której często łaziliśmy na seanse horrorów. W tamtym czasie obejrzeliśmy chyba wszystkie, gdy tylko wychodziło coś nowego, od razu szliśmy na film, a bardzo często wracaliśmy z niego późną nocą. Robiliśmy sobie różne kawały i chociaż akurat tego z ochroniarzem nie pamiętam, to z całą pewnością żartów mających kogoś przestraszyć było naprawdę sporo.
- Wtedy sportowy tryb życia też nie funkcjonował w stu procentach. Podobno brylowałeś na festiwalach pizzy.
- Pewnie, były takie rzeczy (śmiech). Na początku w Cracovii bardzo często wychodziliśmy albo do kina, albo właśnie coś zjeść. Wpadaliśmy więc na festiwale i między sobą rywalizowaliśmy kto zje więcej kawałków i jaki rekord ustanowi. Ja mimo szczupłej budowy zawsze potrafiłem wsunąć dosyć sporo.
- Beztroska skończyła się w momencie, w którym Twoje nazwisko przestało być kojarzone tylko w Krakowie. Miałeś moment, w którym wzrok innych skupiony na Tobie, po prostu zaczął Cię męczyć?
- Gdy zacząłem grać w reprezentacji Polski, rzeczywiście zacząłem czuć go na sobie. Po Euro było tego apogeum, choć nawet jeszcze przed turniejem żyłem już w trochę inny sposób. Przy pierwszym powołaniu do kadry miałem swoje mieszkanie w Krakowie, także tego spokoju i nieco wolniejszego życia miałem trochę więcej niż wcześniej. Euro wszystko jednak zmieniło, po nim nie dało się już od wszystkiego uciec. Będąc na imprezie jeszcze tego nie odczuwałem, bo choć social media się paliły, we Francji przez miesiąc miałem wyłączone wszystkie powiadomienia w telefonie i byłem totalnie odcięty od tego co dzieje się w Polsce. Po powrocie dało się jednak poznać, że nie jestem już anonimowy, co – szczerze mówiąc – było trochę uciążliwe. Jestem osobą, która po mieście woli przechadzać się po cichu i spędzać czas z dala od błysku fleszy. Na pewno więc chwilę mi zajęło, by się do tego przyzwyczaić.
Quebo ma wers, w którym nawija: „Tęsknię do tego gówniarskiego życia” i ja też za takim życiem tęsknię. Za czasami gimnazjum i internatem, gdzie piłka była całym naszym życiem.
- Kiedy szumu wokół zrobiło się za dużo?
- Miałem świadomość tego, że tak się stanie. Że jeśli będzie dobrze, jeżeli będę grał na wysokim poziomie, to siłą rzeczy zostanę osobą, którą inni zaczną się interesować. Skoro ktoś pokłada w tobie jakieś nadzieje, to często patrzy nie tylko na to co robisz na boisku, ale również na życie prywatne. W tej całej sytuacji nie czułem się co prawda komfortowo, choć też nie podchodziłem do niej z wrogością czy narzekaniem. Po prostu pogodziłem się z tym, że stałem się osobą publiczną.
- Jako fan rapu na pewno kojarzysz numer Pezeta i Onara „Popiół”. Czy rzeczywiście „Sukces zamienia najlepszych przyjaciół we wrogów”?
- Wers oczywiście pamiętam, ale nie mogę odnieść go do swojego życia. Ja tych najlepszych przyjaciół dalej mam przy sobie. To grupa osób, które znam od czasów gimnazjalnych i nie są to ludzie związani ze światem piłki. Chodziliśmy razem do szkoły sportowej w Nowej Hucie. Byliśmy z różnych stron, ale w internacie bardzo się zbliżyliśmy. Oczywiście mam też przyjaciół z innego środowiska, ale to wciąż wąskie grono zbudowane na wzajemnym opieraniu się na sobie przez lata. Nikogo z nich we wroga nie zamieniłem.
- Bubbletea też na pewno znasz, bo ten utwór przez lato słyszeli już chyba wszyscy. Za czym w takim razie Ty najbardziej tęsknisz?
- Wiele jest takich rzeczy. Quebo ma tam wers, w którym nawija: „Tęsknię do tego gówniarskiego życia” i ja też za takim życiem tęsknię. Za czasami gimnazjum i internatem, gdzie piłka była całym naszym życiem. Wychodziliśmy po szkole na boisko i wracaliśmy dopiero gdy było tak ciemno, że po prostu nie dało się już grać. Drugą kwestią tamtego okresu jest też to, że nikt z nas jeszcze nie miał w telefonach Internetu – to było naprawdę super. Nie było tylu bodźców z boku, żyłeś tylko swoim życiem, kumplami i piłką nożną. Na swojej drodze spotykałeś niewiele rzeczy, które mogły cię z takiego rytmu wybić. Każdy dzień był czasem, w którym cieszyłeś się każdą sekundą, niczego nie musiałeś planować. Właśnie za takim życiem czasem trochę tęsknię.
Z perspektywy boiska czułem, że nie jesteśmy słabszym zespołem, a mimo wszystko przegraliśmy tamto spotkanie. To był pierwszy moment, w którym marzenia prysły, bo dla mnie Liga Mistrzów była i jest niespełnionym marzeniem.
- Twoi koledzy, którzy znają Cię od lat zgodnie powtarzają, że na boisku znów widzą w Tobie uśmiechniętego dzieciaka. Wchodząc na plac kolejny raz masz te 17, 18 lat?
- Na pewno wróciła mi duża radość z gry. Nie ma co ukrywać: jeżeli nie jesteś w rytmie meczowym i nie czujesz się osobą, która może być ważną postacią w drużynie – a ja na pewno też tego potrzebuję – wówczas jest zdecydowanie ciężej. W ostatnich latach miałem problemy z regularną grą, łapałem kontuzje, a teraz znalazłem miejsce, w którym mamy naprawdę fajną grupę ludzi. Atmosfera w szatni jest świetna i oprócz tego, że ja czuję się lepiej na boisku – co jest oczywiście priorytetem, bo po to gram w Legii, żeby dawać jej jakość – to klimat w klubie sprawia, że na twarzy u każdego z nas jest więcej uśmiechu i więcej przyjemności z tego co się robi.
- Przy podpisywaniu kontraktu mówiłeś: Dajcie mi trochę czasu i wrócę. Wróciłeś już na dobre?
- Nie jestem osobą, która szybko się zadowala. Cieszę się, bo widzę po sobie, że wracam do swojej najlepszej dyspozycji, ale mam też olbrzymi głód tego, co wydarzy się w drugiej rundzie. W dwóch ostatnich meczach niestety nie zagrałem z powodu urazu, więc mam wielki apetyt na to, co będzie miało miejsce zimą i wiosną. Wiem, że jeszcze wiele przede mną i jestem przekonany, że boisko da mi mnóstwo radości.
- Kiedy w Legii miałeś tej radości najwięcej, a kiedy z kolei Twoje emocje były na przeciwległym biegunie?
- Chwil było sporo, zarówno dobrych jak i tych złych. Myślę, że początek wyglądał słabo i jeśli chodzi o mnie i zresztą o całą drużynę. Pierwszy raz byłem mocno zdenerwowany po meczu z Omonią Nikozja, kiedy odpadliśmy z eliminacji do Champions League. Na pewno byliśmy wtedy w stanie wygrać nawet gdy graliśmy w osłabieniu – naszym obowiązkiem było wytrzymać przynajmniej do rzutów karnych. Z perspektywy boiska czułem, że nie jesteśmy słabszym zespołem, a mimo wszystko przegraliśmy tamto spotkanie. To był pierwszy moment, w którym marzenia prysły, bo dla mnie Liga Mistrzów była i jest niespełnionym marzeniem. Bardzo chciałem zagrać w niej z Legią i rozgrywać w Warszawie tak ważne mecze. Spotkanie z Karabachem przebiegło inaczej – oni po prostu byli w tamtym momencie lepsi. Zdecydowanie bardziej boli mnie więc ta porażka z Omonią. Jeśli zaś chodzi o dobre rzeczy, to – o ironio – zaczęły się one wtedy, gdy odpadliśmy z pucharów. Jesień mieliśmy niezłą, drużyna wygląda coraz lepiej i widać, że z każdym meczem chce dominować. Myślę, że to powinno przyświecać nam przez całą drugą rundę – dominacja od początku do końca i narzucanie rywalowi swojego stylu gry. Mamy na tyle dobrych piłkarzy, że w tej lidze powinniśmy pokonać każdego.
Spytałem trenera, czy mam szansę jechać mimo to. Nie wiem jak to wytłumaczyć – po prostu miałem na to ochotę. Myślę, że jakimś tam czynnikiem jest wirus i fakt, że całe dnie po treningach spędzam w domu, więc gdy miałem możliwość jechania z drużyną, po prostu nie chciałem tego odpuścić.
- Do Krakowa pojechałeś mimo świadomości, że nie możesz zagrać. Miało to jakieś drugie dno, czy po prostu postanowiłeś być z zespołem?
- Zaplanowałem sobie to już wcześniej. W piątek wyjeżdżaliśmy na mecz i do końca wierzyłem, że uda mi się w tamtym spotkaniu wystąpić. Miałem jeszcze robione badania, USG i liczyłem na wyjazd do Krakowa w roli grającego zawodnika. Tak się niestety nie stało, ale byłem już spakowany na mecz i spytałem trenera, czy mam szansę jechać mimo to. Nie wiem jak to wytłumaczyć – zwyczajnie miałem na to ochotę. Myślę, że jakimś tam czynnikiem jest wirus i fakt, że całe dnie po treningach spędzam w domu, więc gdy miałem możliwość jechania z drużyną, po prostu nie chciałem tego odpuścić. No i Wisła Kraków jest jednak takim rywalem, z którym bardzo chciałem wygrać. Pragnąłem zrobić to na boisku, ale nawet nie mogąc być na placu, po prostu potrzebowałem pojawić się na stadionie i zobaczyć, jak Legia Warszawa odnosi tam zwycięstwo. Mecz ułożył się w taki sposób, że na pewno nie miałem prawa żałować tego wyjazdu.
- Skoro już wspomniałeś o trenerze – kiedyś powiedział, że kadra U-21 nie była zespołem najlepszych piłkarzy, ale najlepiej dobranych. Na czym to polegało i jak wygląda to dobieranie ludzi tutaj, w Legii?
- Trener oznajmił nam to na pierwszym zgrupowaniu młodzieżowej reprezentacji. W tamtym momencie nie wiedzieliśmy do końca o co dokładnie chodzi, ale później, gdy nasze boiskowe relacje zamieniły się w prywatne, zrozumieliśmy to doskonale. W Legii jest podobnie, jak chyba zresztą w każdej drużynie. Jeżeli zespół ma funkcjonować, nie liczą się tylko jego jakość i umiejętności, ale to jaki jest dla siebie poza boiskiem. To co poza nim, często ma przełożenie bezpośrednio na plac.
- Grając w Anglii opowiadałeś jednak, że tam wygląda to zupełnie inaczej. Tutaj piłkarze są kumplami, tam robią robotę i rozjeżdżają się do domów.
- Masz rację, o tym zapomniałem wspomnieć. Wszystko jest zależne od sytuacji w klubie. Trener powiedział nam to zdanie gdy graliśmy dla młodzieżowej kadry, gdzie często walcząc o te najwyższe cele, rywalizowaliśmy z drużynami piłkarsko od nas lepszymi. My musieliśmy pokazać, że chcemy grać ze sobą jak najwięcej i potrafimy walczyć jeden za drugiego. W wielu spotkaniach był to zresztą nasz ogromny atut. W Legii sytuacja jest inna, bo zespół sam w sobie ma bardzo dużo jakości. Ludzie muszą być odpowiednio dobrani, ale też nie jest tak, że jeśli wszyscy będą się lubić, to dzięki temu będziemy seryjnie wygrywać. Tak dobrze nie ma – trzeba więc wszystko odpowiednio wyważyć.
Trener jest osobą, która jeśli w coś wchodzi, to angażuje się na sto procent. Najlepszym dowodem jest fakt, że za nami Boże Narodzenie, a on wciąż mieszka w bazie treningowej i spędza tam całe dnie.
- O Czesławie Michniewiczu wielu piłkarzy wypowiada się bardzo ciepło. Ty też zresztą pracowałeś z nim bardzo długo – na czym polega specyfika tego szkoleniowca?
- Trener jest osobą, która jeśli w coś wchodzi, to angażuje się na sto procent. Najlepszym dowodem jest fakt, że za nami Boże Narodzenie, a on wciąż mieszka w bazie treningowej i spędza tam całe dnie. To banalny, ale wiele dający do myślenia przykład. Tak samo było też w reprezentacji – trener zwraca uwagę na każdy detal i chce nauczyć nas jak najwięcej. W naszych odprawach nie ma przypadku, wszystko jest starannie zaplanowane. Ciężko pokazać mi jedną rzecz świadczącą o tym, że jest bardzo dobry w tym co robi, bo na to składa się wiele czynników. Przede wszystkim nie pozostawia on niczego przypadkowi i – co uważam jest super – wciąż chce się uczyć. Nie jest człowiekiem, który powie, że spędził na polskim podwórku 15 czy 20 lat, więc teraz to on ma już doświadczenie i będzie na nim bazował. Nie, on cały czas szuka nowych rozwiązań, uczy się od innych szkoleniowców, a na odprawach często oglądamy fragmenty meczów topowych drużyn, które chcemy później przekładać na nasz zespół. Świetne w nim jest to, że piłka nożna nadal jest jego olbrzymią pasją i cały czas ciekawią go nowe rzeczy.
- Da się przeładować piłkarza analizą?
- Myślę, że się da, jeżeli rzeczywiście będzie jej aż nadto, wówczas nie jest to dobre. Gdybym miał porównać pracę z trenerem tutaj a w reprezentacji, to na kadrze analizy mieliśmy dużo, dużo więcej. Oczywiście wtedy byliśmy skoszarowani w jednym miejscu, na wszystko było więcej czasu, aczkolwiek w Legii Warszawa skupiamy się przede wszystkim na sobie. Chcemy by drużyna grała jak najlepszą piłkę, nie poświęcamy rywalom aż tyle uwagi co wcześniej – tutaj analizy częściej dotyczą naszej gry i tego jak my chcemy funkcjonować. Przeciwników oczywiście również rozpracowujemy, ale w Legii trener poświęca organizacji naszej drużyny więcej, niż miało to miejsce w przypadku kadry. Rolą szkoleniowca jest to, by pokazać zespołowi jak ma zagrać – my natomiast mamy potem za zadanie to zrealizować.
- Koniec grudnia już za pasem, a to chyba najlepszy czas na podsumowania. Jak był dla Ciebie miniony rok?
- Bardzo różny, po pół roku w Legii ciągle mam spory niedosyt. Na pewno pojawia się lekki uśmiech na twarzy, bo widzę, że znowu wszystko idzie w dobrym kierunku, aczkolwiek ciężko pogodzić mi się z takimi sytuacjami jak pauzowanie z powodu wirusa przez trzy mecze, czy potem dwie absencje wywołane kontuzją. Tych spotkań nie było aż tak dużo jak bym sobie życzył i na pewno nie mogę doczekać się nowej rundy.
Teraz nie podchodzę do tego w sposób, że chcę Boga o coś prosić. W pewnym momencie życia zacząłem wiele rzeczy doceniać i teraz częściej dziękuję niż proszę.
- Czyli rozumiem, że dni do zgrupowania to takie radosne oczekiwanie. Jak w Adwencie.
- Dokładnie, myślę, że to będzie naprawdę fajny okres. Ruszamy w znakomite miejsce świetną grupą ludzi, w której dobrze jest nie tylko trenować, ale po prostu spędzać czas. Dawno już nie jechałem na zgrupowanie zimą, bo w ligach, w których występowałem takiej przerwy po prostu nie było. Przed nami naprawdę znakomita okazja do solidnej pracy.
- Do Adwentu nawiązałem nieprzypadkowo. Jesteś chyba dość religijnym człowiekiem.
- Takie wzorce przekazali mi rodzice. Pochodzę z małej miejscowości, Pogórskiej Woli, w której się wychowywałem. Jako dzieciak chodziłem do kościoła i w takiej wierze zostałem ukształtowany. Na pewno wiara jest dla mnie w życiu ważną kwestią. Nigdy się jej nie wstydziłem, przeciwnie, zawsze byłem z tego dumny. Za najważniejsze uważam bycie dobrym człowiekiem i funkcjonowanie w zgodzie ze swoim sumieniem. Nie jest dla mnie aż tak istotne, czy ktoś wierzy w Pana Boga i chodzi do kościoła, czy nie. Nie przyszło by mi do głowy, żeby oceniać ludzi na podstawie wiary lub jej braku. Ja jednak nie wstydzę się tego, że jestem osobą wierzącą.
- To gdy będziesz modlić się przy żłóbku, o co poprosisz Boga na nadchodzący rok?
- Teraz nie podchodzę do tego w sposób, że chcę go o coś prosić. W pewnym momencie życia zacząłem wiele rzeczy doceniać i teraz częściej dziękuję niż proszę. Bardzo doceniam, że ten rok dał mi dużo wiary w siebie i uśmiechu na twarzy – za to na pewno będę chciał podziękować. Mimo wszystko jednak również poproszę – o zdrowie, bo tylko z jego pomocą mogę wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię.
Autor
Jakub Jeleński