Czesław Michniewicz: Nie chcę gracza, który będzie stał na baczność (cz. 1) - Legia Warszawa
Plus500
Czesław Michniewicz: Nie chcę gracza, który będzie stał na baczność (cz. 1)

Czesław Michniewicz: Nie chcę gracza, który będzie stał na baczność (cz. 1)

Zapraszamy na pierwszą część wywiadu ze szkoleniowcem Legii Warszawa.

Autor: Przemysław Gołaszewski, Jakub Jeleński

Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jakub Goliński

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Przemysław Gołaszewski, Jakub Jeleński

Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jakub Goliński

Jak to jest mieszkać w miejscu pracy 24 godziny na dobę i nie zwariować? Co trener ma wspólnego z kierowcą Formuły 1? Czy jego zawód rzeczywiście jest najbardziej samotnym zawodem świata? Co usłyszał od syna po meczu ze Stalą Mielec? Trener Czesław Michniewicz znany jest ze skracania dystansu. W rozmowie z nami kolejny raz ten dystans skrócił.

 

- Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się, że tę rozmowę przeprowadzimy u Pana w domu. W Legia Training Center naprawdę mocno musiało się Panu spodobać.

 

- Tam mój dom gdzie moja praca, a obecnie jestem w niej praktycznie od rana do nocy. W LTC rzeczywiście czuję się bardzo dobrze, wszystko mam pod ręką, a warunki do funkcjonowania w ośrodku mamy idealne.

 

- Pobyt w miejscu pracy przez 24 godziny na dobę, nie doprowadza Pana do szału?

- Często wychodzę na zewnątrz. Obserwuję zajęcia swojego zespołu, obserwuję również treningi innych grup – drugiej drużyny, CLJ, czy młodszych roczników. Jest co robić, bo LTC to nie tylko budynek, ale przede wszystkim boiska, dlatego po prostu nie było czasu, żeby zająć się szukaniem mieszkania w Warszawie – myślę, że na to przyjdzie czas po zgrupowaniu w Dubaju. Prędzej czy później planujemy się stamtąd wyprowadzić, ale na początku chcieliśmy poświęcić jak najwięcej czasu zawodnikom i organizacji naszej pracy tak, by potrzebne efekty przyszły jak najszybciej.

 

- Nie wiemy czy ogląda Pan Formułę 1, ale w tym sporcie kluczową rolę pełni bolid. Przechodząc do Legii poczuł się Pan jak kierowca, który w końcu dostał dużo lepszy samochód niż takie, które prowadził dotychczas?

- Formułą 1 się nie interesuję, jednak porównanie rzeczywiście jest dobre. Myślę, że trafiłem do najlepszego bolidu w naszym kraju i mam świadomość, że potrafi on bardzo szybko jechać, ale też bardzo łatwo wypaść z niego na zakręcie. Wielu moich poprzedników po pewnym czasie musiało wysiadać z tego auta, ja też kiedyś będę musiał z niego wysiąść – mam tylko nadzieję, że ten pit-stop nie nadejdzie zbyt szybko (śmiech). Na pewno bardzo się cieszę, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. Każdy trener zaczynający pracę chce pewnego dnia pracować w reprezentacji i w najlepszych klubach. Ja w kadrze pracowałem – w prawdzie nie tej najważniejszej, ale dzisiaj pracuję w najważniejszym klubie w Polsce. I mam z tego olbrzymią satysfakcję.

Zdjęcie

- Kiedyś po meczu, bez względu na wynik, następnego dnia lubiłem pójść do kina. Zdarzało mi się, że oglądałem dwa seanse jeden po drugim – nie kontaktowałem się wtedy z nikim, wyłączałem telefon i przez kilka godzin funkcjonowałem w zupełnie innym świecie. Później szukałem sobie innych, przede wszystkim sportowych rozrywek, żeby trochę wyrzucić z siebie emocje.

- Wracając do tematu domu w Legia Training Center. Trener Dick Advocaat powiedział kiedyś: Kocham futbol, ale bycie trenerem to najbardziej samotna praca na świecie. Coś w tym jest?

- Tak. Rozmawiamy dzień po tym, kiedy zagraliśmy tak jak zagraliśmy ze Stalą Mielec i to są na pewno najtrudniejsze momenty. Gdy wygrywasz, wtedy wszystko układa się fajnie, nie ma dodatkowego stresu, nie ma rozmyślania nad tym kto, po co i na co. Ale po takich meczach jak ten ostatni w roku, takich refleksji jest dużo i ciężko nawet mówić o nocy po meczu, skoro praktycznie nie śpisz, bo cały czas i jeszcze raz rozgrywasz sobie w głowie to spotkanie. Zawód na pewno jest fantastyczny, zwłaszcza jak się wygrywa, bo jak się przegrywa, to bywa troszeczkę trudniej (śmiech).

 

- Miał Pan moment, w którym pomyślał, żeby to wszystko rzucić i wyjechać – nie w Bieszczady, ale na Kaszuby w Pana przypadku?

- Kiedyś powiedziałem, że praca trenera jest jak spacer po molo w Sopocie – zaczyna się, ale to molo się kiedyś kończy. I w każdym klubie tak jest, praca każdego z nas w pewnym momencie po prostu zostaje zakończona. Miałem w życiu różne momenty – przeżyłem wiele, pracowałem w różnych klubach, przeżywałem sukcesy, przeżywałem porażki, pojawiały się też – nie ma co ukrywać, każdy trener je ma – chwile zwątpienia.  Ale na koniec dnia przychodzi moment, w którym sam wkładasz sobie do głowy: Stary, ogarnij się robisz to co lubisz, to twoja pasja, zajmujesz się tym od początku życia – od małego grałeś w piłkę, potem grałeś na wyższym poziomie, teraz jesteś trenerem i szkolisz. Kiedy więc przychodzi zwątpienie, ono naprawdę trwa bardzo krótko.

 

- Gdzie szuka Pan odskoczni od piłki?

- Kiedyś po meczu, bez względu na wynik, następnego dnia lubiłem pójść do kina. Zdarzało mi się, że oglądałem dwa seanse jeden po drugim – nie kontaktowałem się wtedy z nikim, wyłączałem telefon i przez kilka godzin funkcjonowałem w zupełnie innym świecie. Później szukałem sobie innych, przede wszystkim sportowych rozrywek, żeby trochę wyrzucić z siebie emocje. Lubiłem pograć w tenisa, pojeździć rowerem – zwłaszcza w trakcie pracy w reprezentacji, gdzie czasu miałem troszeczkę więcej – to były takie dwa moje ulubione zajęcia. Najpierw było więc kino, potem ruch.

Zdjęcie

- Ci "chłopcy" wzięli się w ogóle z tego, że kiedyś w pracy miałem do dyspozycji rozkładane boisko, na którym byli kolorowi zawodnicy z numerkami. Gdy moi synowie dorastali, lubili się nimi bawić i zawsze pytali mnie: Tato, gdzie są chłopcy? Te przesuwane magnesiki nazywali chłopcami, a po pewnym czasie mi też tak zostało i sam zacząłem używać tego słowa

- Skoro wywołał Pan temat kadry U-21. Praca z młodzieżowcami a nazwiskami pokroju Artura Jędrzejczyka czy Artura Boruca, musi jednak bardzo się od siebie różnić. Miał Pan pewne obawy dotyczące nowej rzeczywistości?

 

- Nie, bo ten przeskok miałem już dawno za sobą. Gdy zaczynałem pracę w 2003 roku, niekiedy miałem w drużynie zawodników starszych od siebie. Współpracowałem w różnych klubach z wieloma piłkarzami, na zupełnie innym poziomie sportowym. Praca w reprezentacji też była pracą z najlepszymi młodymi graczami w naszym kraju, więc absolutnie nie miałem żadnych obaw co do prowadzenia starszych zawodników. Wiem, za co szanują oni trenera, wiem za co chcą z nim współpracować: za podejście, przygotowanie do zajęć, za to, że im się rozwinąć i osiągać cele – wygrywać mecze i trofea. Powiem nieskromnie, że nie jestem osobą anonimową, piłkarze tacy jak Mateusz Wieteska, Paweł Stolarski, czy Bartek Kapustka mogli coś już na mój temat powiedzieć. Mam świadomość tego jak funkcjonują zespoły, że wewnątrz nich bardzo szybko rozchodzi się każda informacja, zarówno dobra jak i ta zła. Wiedziałem, że nie muszę się niczego wstydzić w swojej pracy z reprezentacją, a przecież gracze, których tam prowadziłem, na pewno byli pewną forpocztą i na pewno pojawiały się do nich pytania ze strony kolegów z drużyny.

 

- W pracy z zespołem widać, że bardzo skraca Pan dystans. Do zawodników zwraca się nawet per „chłopcy”.

- Z tymi chłopcami to na początku był problem, bo któryś z chłopaków powiedział, że my nie jesteśmy chłopcy, tylko już panowie (śmiech). Ci chłopcy wzięli się w ogóle z tego, że kiedyś w pracy miałem do dyspozycji rozkładane boisko, na którym byli kolorowi zawodnicy z numerkami. Gdy moi synowie dorastali, lubili się nimi bawić i zawsze pytali mnie: Tato, gdzie są chłopcy? Te przesuwane magnesiki nazywali chłopcami, a po pewnym czasie mi też tak zostało i sam zacząłem używać tego słowa. Któregoś razu w szatni wyjaśniłem, że będę zwracał się w ten sposób do zawodników, bo po prostu jest mi tak łatwiej. Powiedzieli, że okej, dla nich to nie jest żaden problem. Trener przede wszystkim musi być sobą. Nie możesz udawać, bo w tej pracy nie da się być aktorem przez 24 godziny na dobę – a my często pracujemy tyle, że ta doba jest dla nas za krótka. Relacje między nami są normalne, zawsze powtarzam piłkarzom, że działamy jak tory przy tramwaju. Nie chcę gracza, który ciągle będzie stał na baczność, bo nawet przy Grobie Nieznanego Żołnierza zmieniają się wartownicy – nie da się cały czas wytrzymać w jednej pozycji. Zawodnicy muszą mieć zasady od do i takie tory tramwajowe to są moje zasady – od prawej do lewej. I jeśli wszystko jest okej, tory biegną równolegle, to ten tramwaj jedzie – raz wolniej, raz szybciej, raz pod górkę, raz z górki. Gorzej jednak gdy tory się rozsuwają, bo wtedy grozi to katastrofą. Dlatego też na początku każdej pracy, przedstawiam swoje reguły: co lubię, czego nie lubię, zachowanie w autokarze, zachowanie w szatni, czego chcę, a czego sobie nie życzę. Te zasady przekazywałem innym w każdym klubie, w którym byłem i w Legii było podobnie. Oczywiście zasady ewoluują, bo czasy się zmieniają, ale to już szczegóły. Wszystko skupia się na tych dwóch torach – od do.

Zdjęcie

- Z synem będę miał okazję porozmawiać w Święta i powiem, by troszeczkę ważył to co pisze, bo często ludzie odbierają jego słowa jako moje stanowisko. Jest młody, ale pełnoletni i ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Nosi nazwisko, które również do czegoś zobowiązuje.

- Cechuje Pana również otwarte podejście do mediów, które wielu trenerów traktuje jako zło konieczne. Pan jednak zdaje sobie sprawę z ich mocy i wie w jaki sposób można je wykorzystywać.

- Tak, ale mediami gola nie strzelisz, nie wygrasz żadnego meczu ani trofeum. Mimo to są one potrzebne, niezbędne i musimy umieć sobie z nimi radzić i wokół nich funkcjonować. Oczywiście łatwiej robi się to w momencie, kiedy wszystko jest zorganizowane tak dobrze jak u nas w klubie – zresztą w innych klubach również zmierza to w tę stronę – gdzie jest profesjonalne biuro prasowe, które umawia nas na wywiady i sprawdza je, dzięki czemu wszystko dobrze funkcjonuje. Nie mam problemów z mediami, ale pracując w Legii po prostu brakuje mi na nie czasu. Bardzo rzadko udzielam się w prasie, robię to tylko w obszarze leżącym w zakresie moich obowiązków. Mam jednak świadomość, że wszystko to robione jest dla kibiców, którzy chcą wiedzieć trochę więcej niż tylko to, co przeczytają na zewnątrz. Te filmy, które montujecie są naprawdę fajne, kibice mogą być z nich zadowoleni, a nam też nie robią one krzywdy, wręcz przeciwnie – dzięki temu mamy powody do żartów i uśmiechu. Czasami ktoś wypadnie przed kamerą lepiej, czasami gorzej i można poszydzić (śmiech).

 

- Z twittera wylogował się Pan już pierwszego dnia pracy w Legii, ale to chyba tylko element szerszego procesu. Mocno musiał się Pan zmienić jako człowiek, by dostosować się do zupełnie nowej rzeczywistości?

- Przede wszystkim nie tracę czasu. Pracując w reprezentacji meczów było mniej, a czasu więcej i po prostu chciałem mieć kontakt z niektórymi ludźmi. Twitter się jednak rozrósł – początkowo wszyscy zwracali uwagę na to, ile osób kogo ogląda. Teraz zupełnie tego nie śledzę, ale jeszcze przed przyjściem do Legii mój profil obserwowało ponad 100 tysięcy osób. Napisałeś coś, ktoś skomentował, rodziła się dyskusja – czasem na wyższym, czasem na niższym poziomie (śmiech). Wiedziałem jednak, że pracując w Legii, nie mogę się tym zajmować. Nie chcę tracić energii na dyskusję z kimś, kto nie ma pełnej wiedzy, a przecież i ja też nie mogę mu wielu rzeczy powiedzieć. Powiedziałem więc sobie, że to do niczego nie jest mi potrzebne. Być może za jakiś czas, kiedy skończę pracę w Warszawie – oby jak najpóźniej (śmiech) – to do tych mediów wrócę. Nie tęsknię jednak za twitterem choć wiem, że mój syn się tam udziela z lepszym i gorszym skutkiem, o co zresztą też pojawiło się pytanie, które poszło potem w Polskę. Generalnie sądzę, że twitter to fajna rzecz do komunikowania się, ale – w momencie, w którym jeszcze w nim uczestniczyłem – niestety jego poziom pozostawiał wiele do życzenia.  

 

- Wiele osób wciąż czeka na twitterową wymianę zdań pomiędzy Panem a synem.

- Będę miał z nim okazję porozmawiać w Święta i powiem, by troszeczkę ważył to co pisze, bo często ludzie odbierają jego słowa jako moje stanowisko. Jest młody, ale pełnoletni i ponosi odpowiedzialność za swoje czyny. Nosi nazwisko, które również do czegoś zobowiązuje i chciałbym, by nawet na twitterze reprezentował pewne standardy. Jeszcze gdy zaglądałem na ten portal, widziałem poziom jego  dyskusji z kolegami i nie zawsze wyglądało to dobrze (śmiech).

Zdjęcie

- Uwielbiam, gdy pomiędzy sztabem a zawodnikami jest interakcja – ja coś mówię, ale zawodnik ma swoje zdanie i wspólnie ustalamy złoty środek. Nie lubię narzucania z góry i bezkrytycznego przyjmowania moich pomysłów przez piłkarzy. Nawet podczas treningu zdarza się, że ja mówię jedno, ale gracze wchodzą w dyskusję i proponują inne rozwiązania, co bardzo mi się podoba.

- Zostawmy socialmediowe zabawki i skupmy się na tych poważniejszych. Chętnie korzysta Pan z technologii, a z tego co słyszymy, w najbliższym czasie w drużynie ma się jej pojawić jeszcze więcej.

- Od samego początku pracy trenerskiej uważałem, że technologia może pomóc. Oczywiście, tak jak kibice nie zdobędą za nas bramki, nie zrobią tego również dziennikarze i technologia, ale na pewno może ona pomóc szybciej wdrażać pewne pomysły na sposób grania, czy zachowanie zawodników. Gdy przychodzisz do nowego klubu, twój przekaz musi być spójny, a przy pokazywaniu pewnych rzeczy piłkarzom, technologia nie pozostawia miejsca dowolnej interpretacji, bo konkretnie pokazuje co w danej sytuacji trzeba zrobić i czego oczekujemy. To takie nasze dziesięć przykazań, choć prawdę mówiąc, z każdym meczem robi się ich więcej. Mamy pewne zachowania, są iPady, drony, programy do analiz, a marzy nam się jeszcze parę innych rzeczy – to wszystko jest w fazie dyskusji. Legia to idealne miejsce, by wprowadzać takie elementy.

 

- Robi pan piłkarzom kartkówki z analizy?

- Robiłem to w klubach i reprezentacji, ostatnią po przegranym 0:1 barażu z Portugalią w Zabrzu. Każdy zawodnik musiał opisać swoją grę, co zrobił dobrze, co zrobił źle, jak widzi postawę całej drużyny i swojej formacji. Uwielbiam, gdy pomiędzy sztabem a zawodnikami jest interakcja – ja coś mówię, ale zawodnik ma swoje zdanie i wspólnie ustalamy złoty środek. Nie lubię narzucania z góry i bezkrytycznego przyjmowania moich pomysłów przez piłkarzy. Nawet podczas treningu zdarza się, że ja mówię jedno, ale gracze wchodzą w dyskusję i proponują inne rozwiązania, co bardzo mi się podoba. Oczywiście są też pewne rzeczy, w których jestem bardzo konserwatywny. Czasem nie jest to prosta droga, ale widzę cel, do którego musimy dojść. Nie lubię dryfowania, statek musi wiedzieć, do którego portu chce zawinąć.

 

- Jak ocenia Pan świadomość taktyczną naszych piłkarzy? Który z nich ma najbardziej analityczne podejście do piłki?

- Nie chciałbym tutaj wymieniać zawodników z imienia i nazwiska, ale na pewno starsi piłkarze, którzy grali za granicą, tacy jak Paweł Wszołek, Artur Boruc, czy Artur Jędrzejczyk, to piłkarze wiedzący jak wygląda przywiązanie do taktyki. Zwłaszcza ci, którzy grali we Włoszech mają świadomość, że to nic złego, gdy trening trwa 2,5 godziny, a w jego trakcie po prostu przesuwasz się w prawo i w lewo, imitując sytuacje, które mogą wydarzyć się w meczu. Starsi to rozumieją, wiedzą, że tak trzeba. Oczywiście młodzi chcieliby, żeby były tylko strzały, giereczka, poprawiamy fryzurę i idziemy do galerii (śmiech). Oczywiście nie mówię tylko o Legii, ale o ogólnym zjawisku. Dziś zawód piłkarza trwa 10-15 lat i to idealny, złoty czas dla każdego zawodnika – później zaczyna się nowe życie. Doskonale to rozumiem, bo – brutalnie mówiąc – przerobiłem już wielu piłkarzy. Niektórzy byli super talentami, niektórzy tego talentu mieli mniej, ale pracowali tak, że w pewnym momencie znaleźli się na tym samym poziomie, a następnie zrobili większą karierę. Byli bardziej stabilni psychicznie, bardziej zaangażowani na treningu i poza nim – po prostu chcieli być piłkarzami. Ci, którzy chcą być piłkarzem na 70-80 procent, nie dochodzą do celu.

Zdjęcie

- Mając na uwadze to, że skład trochę się zmieniał, pojawiły się urazy, chcieliśmy zrobić wszystko, by jak najlepiej przygotować się do tego spotkanie. Efekt był taki, że przyjeżdża Stal Mielec, prokurujemy trzy rzuty karne i przegrywamy mecz. Wieczorem zadzwonił do mnie syn i powiedział: tato, zje… nam Święta (śmiech).

- Włoska szkoła trenerska jest Panu najbliższa?

- Tak, uwielbiam włoską piłkę. Ona dla telewidza może być nudna, ale dla trenera jest fantastyczna. Oglądałem wiele meczów włoskich lig na różnych poziomach i wszędzie widziałem porządek na boisku, a ja jestem jego maniakiem. Porządek zachowań, nie ma podwójnej interpretacji, są pewne kanony, pewne zachowania i Włosi robią to najlepiej na świecie. Oczywiście tamtejszy futbol to nie tylko defensywa. Wszyscy myśląc o nim widzą catenaccio, ale są przecież zespoły takie Atalanta grająca bardzo ofensywną piłkę, czy Inter Mediolan, również miewający bardzo fajne momenty. Dużo rozwiązań taktycznych czerpiemy właśnie z tamtejszego modelu gry.

 

- Skoro o analizie mowa, to patrząc wstecz na minioną rundę, co było Pana największym sukcesem, a co z kolei największą porażką?

- Największą porażką był mecz ze Stalą Mielec, gdzie za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć tego, co się wydarzyło. Wiedzieliśmy jak wyglądało to wcześniej, że zawodnicy w ostatnich meczach przed przerwą, nie potrafią grać tak jak w trakcie rundy. Mając na uwadze to, że skład trochę się zmieniał, pojawiły się urazy, chcieliśmy zrobić wszystko, by jak najlepiej przygotować się do tego spotkanie. Efekt był taki, że przyjeżdża Stal Mielec, prokurujemy trzy rzuty karne i przegrywamy mecz. Wieczorem zadzwonił do mnie syn i powiedział: tato, zje… nam Święta (śmiech). We wszystkim staram się jednak dostrzec pozytywy i teraz jednym z nich jest impuls do jeszcze większej pracy – przecież przegraliśmy z zespołem, który ma dużo, dużo niższe aspiracje niż Legia. To świadczy o tym, że możemy i musimy więcej pracować.

 

- To w takim razie co  nazwałby trener największym sukcesem?

- Uważam, że jest dużo pozytywów, jeśli chodzi o naszą grę i sam sposób grania. Wiele osób mówiło, że Czesław Michniewicz równa się defensywna taktyka. Tylko pamiętajmy, że na koniec dnia przychodzą mecze z silniejszymi zespołami z Europy. Jeśli spojrzymy przeglądowo, które zespoły w Europie wygrywały z ekipami mocniejszymi od siebie, nie ma ich dużo. Młodzieżowa reprezentacja Polski pod moją wodzą potrafiła wygrać z Portugalią, Włochami, Belgią, Danią, zremisowaliśmy z Anglikami. Zwyciężyliśmy organizacją gry. Ta organizacja w Legii też musi być na wysokim poziomie. Mamy swoje cele i marzenia. Chcemy grać w Europie i do tego dążymy, ale żeby tak było musimy pokonać drużyny mocniejsze od nas. A to można uczynić właśnie dobrą organizacją gry. Nie da się jej jednak zbudować w tydzień przed meczem pucharowym, na to potrzeba naprawdę dużo czasu. My nad tymi nawykami zaczęliśmy pracować od początku naszej pracy w Warszawie. Oczywiście, w spotkaniu ze Stalą Mielec straciliśmy trzy bramki, ale przeanalizujmy, w jaki sposób do tego dochodziło. Były to rzuty karne, stałe fragmenty gry, indywidualny błąd, jak w meczu ze Śląskiem Wrocław, gdzie Artur nie zauważył napastnika i zagrał mu piłkę. Te rzeczy się zdarzają, ale to jest proces. Mam nadzieję, że za rok – jeśli będzie mi dane być z wami (śmiech) – będziemy mówić, że jesteśmy na wyższym poziomie i trudno nam strzelić gola, bo nie popełniamy niewymuszonych błędów. Nad tym pracujemy. Co jest dobre? Drużyna uwierzyła, że Legia może i powinna grać – w przeciwieństwie do tego, co mówiono o moim defensywnym nastawieniu – atrakcyjną piłkę. W wielu fragmentach meczów graliśmy fajny, ofensywny futbol, budowaliśmy akcję od bramkarza i unikaliśmy długich podań. To jest kierunek, w którym musimy zmierzać. Nie może to trwać pięć minut w jednym spotkaniu. Dążymy do minimum osiemdziesięciu minut tego typu gry.

 

Na drugą część rozmowy zapraszamy w sobotę, 26 grudnia o godz. 10:00.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Przemysław Gołaszewski, Jakub Jeleński

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.