
Historia: Kalendarium Legii (14 grudnia): Hływa - legionista spod Lwowa
Codziennie na Legia.com - w Kalendarium Legii - przypominać Wam będziemy istotne wydarzenia ze 104-letniej historii klubu z Łazienkowskiej przypadające na dany dzień. 14 grudnia 1935 roku w Rawie Ruskiej koło Lwowa urodził się Roman Hływa. Utalentowany prawoskrzydłowy występował w barwach Wojskowych w latach 1957-1962. Z „eLką” na piersi rozegrał 23 spotkania, w których strzelił siedem goli.
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
Roman Hływa, którego można znaleźć także pod nazwiskiem... Hlywa oraz Hiywa, był piłkarzem bardzo szybkim i sprawnym. W drużynie z Łazienkowskiej zadebiutował w pucharowym spotkaniu z Marymontem Warszawa, które odbyło się 10 marca 1957 roku. Ostatni mecz w barwach Wojskowych rozegrał zaś 28 maja 1961 roku – z Wisłą Kraków. Pomimo, że wychowanek Sandecji Nowy Sącz (1948-1953) grał w Legii przez cztery sezony wystąpił jedynie w 23 spotkaniach (siedem goli). Podczas swojej piłkarskiej przygody występował także w AZS AWF Warszawa (1953-1957), ŁKS Łódź (1962-1963) oraz Włókniarzu Łódź (1963-1965). Karierę zakończył tak gdzie stawiał pierwsze kroki – w Sandecji Nowy Sącz w roku 1969.

„Miałem kolegę w drużynie Legii. Nazywał się Roman Hływa, pochodził z Nowego Sącza. Na treningu wyprawiał z piłką prawdziwe cuda, żonglował jak w cyrku. Podczas mistrzowskich spotkań nie potrafił jednak tych nieprawdopodobnych umiejętności wykorzystać. Gubił się, chyba zjadała go trema” – pisał na łamach swojej książki „Alchemia futbolu” kolega z drużyny Jacek Gmoch.

„Właściwie do dzisiaj starsi kibice nie bardzo wiedzą, jak naprawdę brzmi jego nazwisko. Z boiska pamiętają go jako Romana Hliwę. Teraz czytają w gazetach, że przed laty o wielkości Sandecji decydował m.in. Roman Hływa. Jak więc naprawdę rzecz się ma z tym nazwiskiem naszego bohatera? '- Dziadek mój nazywał się Hływa, ojciec też Hływa, wygląda więc na to, że i ja nie inaczej - śmieje się Romek. - Hliwą byłem na życzenie władz stalinowskich, przez lat kilkanaście. Hływa brzmiało trochę z ukraińska, co nie było w okresie czystek etnicznych i osławionej akcji 'Wisła', specjalnie mile widziane. Wpisano mi więc do dowodu spolszczoną wersję godności i tak przez jakiś czas funkcjonowałem jako Hliwa. Różne to miało konsekwencje. Czasem szkodziło - przy załatwianiu pewnych biurokratycznych formalności, częściej jednak przysparzało sympatii. Szczególnie podczas wyjazdów zagranicznych. Na przykład tacy Czesi czy Słowacy woleli Polaków, aniżeli Ukraińców'. (...) Dzieciństwo spędzał w sposób identyczny do swych rówieśnych. Różnił się od nich tylko tym, że jak gdyby trochę lepiej wychodziła mu gra w piłkę. Nic zatem dziwnego, że to właśnie do niego należało na podwórku ustalanie składów, wybieranie połówek boiska, decydowanie, kto ma zagrać na jakiej pozycji. (...) Dwa razy przywdziewał koszulkę z orłem na piersiach, grając na stadionach X-lecia i warszawskiej Gwardii przeciwko drużynom złożonym z zawodników klubów śląskich. Wieść o talencie biegającym po drugoligowych boiskach szybko rozeszła się z Bielan na całą stolicę. Zwróciła na Romka uwagę wielka Legia. W ten sposób otworzył się w jego sportowej biografii nowy rozdział, zatytułowany 'ekstraklasa'. Występował w niej przez pięć kolejnych sezonów. Rozpoczynał od wspomnianej Legii. To właśnie na stadionie przy ul. Łazienkowskiej trafił na słynnych później trenerów: Kazimierza Górskiego i Chorwata Stefana Bobka. Jednym z kolegów z drużyny był Jacek Gmoch, w przyszłości selekcjoner kadry narodowej. ' – Przypominam sobie mecz z Górnikiem Zabrze – opowiada Roman. – Nie bardzo nam tego dnia szło. Ale mnie jak gdyby coś uskrzydlało. Nie słyszałem dopingu, nie zważałem na niekorzystny wynik. W oczach miałem tylko piłkę. I co? Wygraliśmy 3:2, a ja strzeliłem dwie bramki. Oprzytomniałem dopiero w chwili, kiedy ludzie znosili nas na rękach. (...) Rzec więc można, że czasu spędzonego w Legii z całą pewnością nie zmarnował” – czytamy z kolei o Hływie w materiale Daniela Weimera na portalu dziennikpolski24.pl.

Autor
Janusz Partyka



















