
LegiaRetro (31): WyŚRUBOwane rekordy Grotyńskiego
Dziś w naszym cyklu zdjęcie autorstwa Eugeniusza Warmińskiego z przełomu lat 60. W tym roku mija 56 lat od chwili, kiedy do Legii przyszedł jeden z najlepszych bramkarzy w jej historii – Władysław Grotyński. Do niego należy także jeden z klubowych rekordów – liczby występów na tej pozycji w meczach o europejskie puchary. Popularny „Śruba” bronił w tych rozgrywkach barw klubu z Łazienkowskiej 26-krotnie.
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii

Do Legii przyszedł z Mazura Karczew w roku 1964, ale na debiut w drużynie Wojskowych musiał czekać ponad rok. Był królem życia. Przez to jednak jego kariera nie rozwinęła się na miarę oczekiwań i nieprzeciętnego talentu. Przeciwnie, doprowadziło go to do wielu perypetii podczas gry w piłkę i tragicznego końca jako człowieka. Władysław Grotyński (na zdjęciu za Lucjanem Brychczym) był bez wątpienia najwszechstronniejszym bramkarzem, jaki kiedykolwiek stał między słupkami bramki warszawskiej Legii. Zanim trafił na Łazienkowską uprawiał wiele różnych dyscyplin sportu, takich jak hokej, boks, lekkoatletykę czy rzut dyskiem. Ta ostatnia dała mu niezwykłą umiejętność, gdyż potrafił przerzucić piłkę ręką na drugą połowę boiska. „Gdyby nie ten charakter... Zawsze mówił, że jest najlepszy. Pomagało mu to w grze, ale także przysparzało wielu problemów, szczególnie w relacjach z trenerami, kiedy często podważał ich decyzje względem innych piłkarzy” – mówił o nim Lucjan Brychczy. Był indywidualistą, ale przecież często mówi się o pozycji bramkarza, że to jedyny przypadek indywidualnej dyscypliny w sporcie zespołowym. Często wzbudzał zachwyt kibiców swoimi wspaniałymi interwencjami, ale nie tylko one miały wpływ na to, że w pewnym momencie stał się ulubieńcem kibiców. W meczu z Feyenoordem Rotterdam w ramach rozgrywek o PEMK w 1970 roku, po bezpardonowym ataku rywala golkiper Legii pobiegł za nim za bramkę i... pchnął go tam tak mocno, że napastnik przewrócił się na murawę. Arbiter nie ukarał Grotyńskiego żółtą kartką tylko dlatego, że... wprowadzono je do użytku dopiero kilka miesięcy później.
W jednym z wywiadów dla „Naszej Legii” przeprowadzonych przez Wiktora Bołbę, kolega Grotyńskiego z boiska – Henryk Grzybowski, mówił o tym, jak bramkarz Legii nauczył się dzięki niemu grać na przedpolu. Mówił, że często gdy Grzybowskiego bolały pachwiny, ten wysyłał go do walki o piłkę samemu asekurując bramkę. „Podczas swojej piłkarskiej przygody widziałem wielu klasowych bramkarzy. Niejedną miałem okazję oglądać Lwa Jaszyna, który był królem pola karnego. Nasz najlepszy, Edek Szymkowiak, był paradowcem, obdarzony niezwykłym refleksem, ale grał na linii. Kiedy już trochę zaczęły dokuczać mi pachwiny, tłumaczyłem Władkowi, by wychodził do piłki, a ja będę asekurował bramkę. Ponieważ był to szybki, silny i odważny chłopak, słuchając moich rad nie wahał się iść z pięściami na napastników. Robił to tak skutecznie i precyzyjnie, że w późniejszym okresie tacy napastnicy jak: Lubański, Jarosik czy Gałeczka, bali się go jak ognia” – opowiadał Wiktorowi Bołbie były obrońca drużyny z Łazienkowskiej. Grotyński słynął także z tego, że grając w oficjalnych meczach Wojskowych często występował... w bluzach bramkarzy z innych klubów.
Wróćmy jednak do jego początków. Poważne piłkarskie treningi Grotyński rozpoczął jako nastolatek. W Mazurze Karczew postanowił, że będzie bramkarzem. Kiedy dostał powołanie do wojska nie wyobrażał sobie innego scenariusza niż przejście do Legii. Nastąpiło to w roku 1964, lecz nieco przypadkowy debiut nastąpił rok później – w meczu z TSV 1860 Monachium. Trener Virgil Popescu przed spotkaniem miał postawić na kogoś z dwójki Penconek – Fołtyn. Zdecydował się na... tego trzeciego. Rumun miał nosa. Legia zremisowała 0:0, Grotyński gola więc nie puścił, rozgrywając przy tym znakomite zawody. Imponował refleksem, dobrze grał na przedpolu niczego się przy tym nie bojąc. To napastnicy rywali omijali go szerokim łukiem. Od tego momentu „Śruba” – jak nazywali go koledzy – miejsca między słupkami bramki Legii nie oddał. Warto wspomnieć, że krótko przed tym spotkaniem po raz pierwszy... wyszedł z wojskowego aresztu, co jest dość istotną informacją w kontekście jego dalszej kariery i perypetii w warszawskim klubie.
W ciągu siedmiu lat doskonałej gry w barwach stołecznego zespołu dwukrotnie był mistrzem Polski, zdobył krajowy puchar i trafił do kadry z którą pracę rozpoczął właśnie Kazimierz Górski. Do niego należy także klubowy rekord bez straty gola – czyste konto zachował przez 762 minuty. Nie tak dawno do jego pobicia zabrakło... czterech minut, a atakował go kolejny bramkarz Legii Dusan Kuciak. Nie wiadomo jak potoczyłaby się dalsza kariera utalentowanego bramkarza gdyby nie kolejna afera. Tym razem na Okęciu, kiedy wraz z innym legioniostą Januszem Żmijewskim podczas wyjazdu na mecz z Feyenoordem Rotterdam w półfinale o Puchar Mistrzów, chciał przemycić do Polski dolary. Po pierwszym bezbramkowym spotkaniu legioniści lecieli na rewanż z wielkimi nadziejami na finał, ale ich szanse zostały pogrzebane już na warszawskim lotnisku. Afera ta miała drugie dno. Ktoś doniósł na obydwu piłkarzy jeszcze przed przyjazdem ekipy na Okęcie, gdzie celnicy tylko czekali na to, aby ich skontrolować. Obydwaj ostatecznie polecieli do Holandii, ale rozbita Legia, która myślami była wszędzie tylko nie na boisku, przegrała w rewanżu 0:2 i odpadła z dalszych rozgrywek. Po powrocie do kraju Żmijewskiego ostatecznie zdyskwalifikowano, Grotyński został natomiast ukarany w inny sposób.
Przemycane dewizy prawdopodobnie były mu potrzebne na zakup kolejnego luksusowego auta, które – oprócz piłki i kobiet – były jego największą miłością. W ogóle legionista uwielbiał się wyróżniać wśród innych. Nosił markowe ubrania z Zachodu i jeździł białym 120-konnym Fordem Mustangiem, którym siał spustoszenie na szarych ulicach PRL-owskiej stolicy. Bystrością wykazywał się nie tylko między słupkami, potrafił także wyprowadzić w pole przedstawicieli ówczesnej władzy. Gdy dowiedział się, że grozi mu areszt zaparkował swój luksusowy samochód pod amerykańską ambasadą, czym uniknął ewentualnego przepadku mienia, znów grając komunistom na nosie.
„Śruba” wolny czas spędzał na dancingach w warszawskich restauracjach i kawiarniach. Nie stronił od alkoholu, tańczył i... podrywał kolejne kobiety. Słowem – bawił się do białego rana. Był tak wysportowany, że trening stanowił tylko dodatek do jego frywolnego życia. W kolejnych meczach i tak udowadniał wszystkim, że jest najlepszy. Jeśli ktoś myśli, że Grotyński na tym poprzestał, srogo się rozczaruje. Afera na Okęciu nie była jedyną, która przypadła mu w udziale. Działając we współpracy z warszawskim światkiem przestępczym wpadł na próbie szmuglowania dużej ilości złota. Tym razem pobłażania ze strony władz już nie było. Z dwuletnim wyrokiem trafił do celi aresztu przy ulicy Rakowieckiej, gdzie momentalnie stał się ważną postacią. Jednak w latach 70. niektóre piłkarskie kluby miały spore możliwości... skracania sądowych wyroków. Konkretnie chodzi o Zagłębie Sosnowiec, ulubioną drużynę ówczesnego I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, który urodził się właśnie w tym mieście. Walka o wyciągnięcie bramkarza na wolność rozpoczęła się od przeniesienia go z aresztu w Krzywańcu do Wojkowic Śląskich.
Stamtąd wyszedł na wolność, by... pomóc Zagłębiu obronić pierwszą ligę. Tam również stał się idolem fanów i brylował w najpopularniejszych restauracjach Zagłębia Dąbrowskiego. Po uratowaniu ligi dla Sosnowca pozwolono mu wrócić do stolicy. Zamiast skupić się na grze robił jednak wszystko, by trafić do Ameryki, konkretnie do Cosmosu Nowy Jork. Władza pozostała jednak nieugięta i nie zgodziła się na wydanie „Śrubie” paszportu. W Legii nigdy już nie zagrał, a karierę zakończył w Mazurze Karczew. Z czasem zaczął staczać się na dno. Był cinkciarzem, sprzedawał dewizy pod Pałacem Kultury oraz Domem Chłopa. Nie zapomniał o alkoholu i powoli schodził na społeczny margines. Został jednak zapomniany przez większość kolegów z boiska. Schorowany i bez środków do życia często przesiadywał w kasynie. Zmarł w roku 2002 w wieku 57 lat na zawał serca. „Jakie życie, taki zgon” - śpiewał Szwagierkolaska. Te słowa niestety jak ulał pasują do historii dawnego idola kibiców z Łazienkowskiej Władysława Grotyńskiego, a przynajmniej historii ostatnich lat jego życia...
Autor
Janusz Partyka