
Marek Saganowski: Potrzebuję adrenaliny
Na piłce jako zawodnik zjadł zęby, teraz jednak - już w innej roli - odkrywa ją na nowo. Choć „Sagan” stał się już trenerem Saganowskim, chętnie wraca do czasów, gdzie brylował i na boisku i w bramach łódzkiego Śródmieścia. Piłkarzy Legii potrafi jednak zadziwić do tej pory i mamy nadzieję, że uda mu się zadziwić również Was. Zapraszamy na świąteczne, wirtualne odwiedziny u Marka Saganowskiego.
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Janusz Partyka, Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski
- Na początku spytam, czy żona musi mocno pilnować, żeby podczas kwarantanny nie było za dużo pączków i ptasiego mleczka?
- Nie, z tym nie ma problemu (śmiech). Po pierwsze ciężko dostać dobre pączki, bo większość cukierni jest pozamykanych. A po drugie, spokojnie trzymam formę.
- Ale możliwości ćwiczenia są chyba mocno ograniczone.
- Nawet bardzo, ale mam rowerek stacjonarny i pewnie lada moment zacznę na nim jeździć. Zacznę, bo póki co mam do zrobienia mnóstwo rzeczy przy komputerze, a to są tematy zawodowe nieco nawet ważniejsze, niż dbanie o swoją formę fizyczną.
- Od naszej ostatniej rozmowy w listopadzie 2018 roku forma się pewnie trochę zmieniła. Pan też?
- A to ja mam przytaknąć, że się zmieniłem, bo aż tak to widać? (śmiech) Na pewno się postarzałem, bo czasy gry na boisku są już daleko, daleko za mną. Teraz skupiam się na szkoleniu zawodników, przekazywaniu wiedzy, którą nabyłem przez lata na różnych frontach w Polsce czy w Europie. I muszę przyznać, że sprawia mi to olbrzymią przyjemność, tym bardziej, że jestem już o krok od zdobycia najważniejszego „trofeum” młodego trenera, a więc licencji UEFA PRO. Jak wszystko dobrze pójdzie, to zrobię ją w czerwcu i będę mógł prowadzić każdy zespół w Polsce.

- Ostatnio Novikovas zapytał mnie dlaczego zawodnicy z minionych lat mają tak rozbudowane łydki. No to mu wytłumaczyłem, że kiedyś na zgrupowania nie jeździło się do Hiszpanii czy Turcji, tylko jechaliśmy w góry i przez pierwsze trzy tygodnie chodziliśmy po szlakach.
- Gdy kończył Pan grę koledzy mówili, że „Sagan” to gość starej daty. Tak rzeczywiście jest?
- Zadebiutowałem w lidze w 1994 roku, więc niektórych kolegów, z którymi kończyłem granie, nie było jeszcze na świecie, także piłkarzem starej daty jestem na pewno. Ostatnio Novikovas zapytał mnie dlaczego zawodnicy z minionych lat mają tak rozbudowane łydki. No to mu wytłumaczyłem, że kiedyś na zgrupowania nie jeździło się do Hiszpanii czy Turcji, tylko jechaliśmy w góry i przez pierwsze trzy tygodnie chodziliśmy po szlakach. Mięśnie nóg się wtedy wyrabiały same (śmiech).
- Trener Saganowski zaufałby piłkarzowi Saganowskiemu?
- Muszę powiedzieć, że takiemu zawodnikowi jak Marek Saganowski na pewno bym zaufał. Chciałbym mieć takiego przebojowego napastnika, któremu siadał praktycznie każdy strzał, a większość z nich to były bramki. Tym bardziej, że młody był wtedy ten Saganowski (śmiech).
- Ale ja nie pytam wyłącznie o postawę na boisku.
- Dlatego ja skupiłem się tylko na nim. Każdy z nas w młodości popełnia błędy i ja też je popełniłem. Nawet teraz pomimo swojego wieku i całego bagażu doświadczeń też jeszcze niejeden błąd popełnię. Takie jest życie, ono nas uczy przez cały czas.
- Ta Pana młodość rzeczywiście była burzliwa, tym bardziej, że była to raczej młodość uliczna.
- Kiedyś nie siedziało się tyle w domach i mam nadzieję, że obecna sytuacja trochę wpłynie na ludzi, szczególnie właśnie tych młodych. Zaczynamy widzieć minusy zamykania się w domach, dostrzegamy, że warto otworzyć się na innych, spotkać znajomych, zobaczyć się z rodziną. Jako ludzie jesteśmy z natury przystosowani do tego, żeby się odwiedzać, rozmawiać, cieszyć się sobą. Taka społeczna izolacja nie jest dobra i chyba dopiero teraz zaczęliśmy to sobie uświadamiać.

- Czasem szukało się guza, czasem trzeba było coś przeskrobać i uciec, żeby poczuć trochę adrenaliny. Takie jednak prawo lat młodzieńczych i jak się tej swojej przeszłości kompletnie nie wstydzę.
- Bardzo dyplomatycznie Pan odpowiedział, a przecież w łódzkim Śródmieściu potrafiło się zrobić naprawdę gorąco.
- Bywało i tak, jak to zresztą u młodzieży (śmiech). Podejrzewam, że teraz na osiedlach są takie same sytuacje. Czasem szukało się guza, czasem trzeba było coś przeskrobać i uciec, żeby poczuć trochę adrenaliny. Takie jednak prawo lat młodzieńczych i jak się tej swojej przeszłości kompletnie nie wstydzę. Uważam, że jeżeli ktoś przeżył to wszystko w młodości, potem w starszym wieku trochę inaczej patrzy na życie.
- Czyli za adrenaliną skończył Pan pędzić?
- No właśnie nie (śmiech). Parę dni temu miałem do załatwienia kilka pilnych spraw na mieście, więc pojechałem motocyklem, żeby właśnie trochę tych emocji poczuć. Trochę adrenaliny wskoczyło, a ja naprawdę jej potrzebuję i nawet wczoraj się nad tym zastanawiałem, że tego chyba do końca życia się nie wyzbędę. Czasem po prostu muszę sobie jej poziom podbić.
- Innej adrenaliny potrzebuje piłkarz, a innej trener. U Pana ten proces dojrzewania mocno przyspieszył swoim faulem Jakub Tosik? Było chyba wtedy trochę czasu na myślenie co dalej.
- Nie, wtedy jeszcze nie. Za trenera Urbana grałem wszystkie mecze po 90 minut. Trener Berg przychodząc do klubu zastał mnie w połowie rehabilitacji i potem rzeczywiście z tym graniem było trochę gorzej. Miałem 35 lat w momencie kontuzji, ale wyleczyłem się z tego, zagrałem kilka fajnych meczów, zdobyłem parę decydujących bramek, więc z tego jestem zadowolony. Boiskowa adrenalina zawodnika, a adrenalina trenera, to są jednak dwie całkiem inne rzeczy. Część jej poczułem prowadząc zespół U18, a że często na ten temat rozmawiam z trenerem Vukoviciem, to wyobrażam sobie co czuje trener pierwszego zespołu. Kiedy stoisz przy linii świat wygląda trochę inaczej, bo wszystko jest uzależnione od ciebie. Jako zawodnik jesteś w grupie jedenastu piłkarzy i czasami ty ciągniesz drużynę, a czasami drużyna ciągnie ciebie. Trenera nie pociągnie nikt.
- Pamiętam, że jadąc od Francji z ŁKS-em jako dzieciak na swój pierwszy turniej międzynarodowy, byłem w szoku, bo przebierałem się obok chłopaków z Barcelony i oni mieli prawdziwe skórzane korki adidasa.
- Brakuje Panu tych emocji zawodnika? Przemawiałaby za tym m.in. tapeta na Pana pulpicie.
- Fajne zdjęcie, na którym widać jak ostatni raz w życiu wchodzę na boisko jako piłkarz. Ktoś z klubu mi to kiedyś podesłał i uznałem, że ustawię sobie w komputerze tapetę, która będzie mi przypominać szczególny dla mnie okres. Wybrałem sobie to zdjęcie na samym początku trenerskiej drogi, kiedy byłem jeszcze asystentem w rezerwach. Przyjęło się, towarzyszy mi cały czas i widzę, że dużo osób zwraca na to uwagę (śmiech).
- Jako trener zdarza się Panu surowo wypowiadać na temat młodych zawodników, kiedyś stwierdził Pan, że „my i oni to jak dzień i noc”. Na czym ta pokoleniowa zmiana w myśleniu polega?
- Porównując warunki treningu czy życia w ogóle, my byliśmy daleko, daleko za tym co mamy teraz. Pamiętam, że jadąc od Francji z ŁKS-em jako dzieciak na swój pierwszy turniej międzynarodowy, byłem w szoku, bo przebierałem się obok chłopaków z Barcelony i oni mieli prawdziwe skórzane korki adidasa. Jak któryś z młodszych kibiców chciałby zobaczyć w czym graliśmy, to polecam wpisać w Google „korkotrampki”. Ostatnio pokazałem to synowi i nie chciał uwierzyć, że z tym na nogach w ogóle można piłkę kopać. Z drugiej strony sam się jednak stopuję w tym krytycznym myśleniu, bo jak ja wchodziłem do szatni jako junior, to starsi koledzy też opowiadali o ciężkich czasach i o tym, że my przy nich to mamy raj. Pewnie za 20 lat też się będzie opowiadało młodym chłopakom, że kiedyś to się ciężko trenowało, a dzisiaj mają niesamowite warunki.
- Zmiana na lepsze w kwestii infrastruktury i sprzętu jest jasna, ale ja pytałem o różnicę w myśleniu. Ona jest dzisiaj u młodych chłopaków odczuwalna?
- Nie można wrzucać wszystkich do jednego worka, ale byli tacy zawodnicy, którzy mieli o sobie ogromne mniemanie. Część chłopaków, która z Legią wygrała Centralną Ligę Juniorów myślała, że zrobiła coś wielkiego. Okej, jasne, być najlepszym to zawsze jest wielka rzecz i nie można nikogo deprecjonować, ale jeżeli będąc na początku drogi ktoś jest już nasycony tym, że wygrał ligę jako junior, to albo przestanie grać w piłkę, albo do końca życia będzie się kopał po czwartych ligach. Życie zawsze weryfikuje i razem z Tomkiem Sokołowskim, moim asystentem w CLJ, próbowaliśmy im przekazywać, że to dopiero początek.

- Myślę, że dużym atutem naszego sztabu jest obecność w nim byłych piłkarzy. Młodzi są przez to spokojniejsi, bo mają świadomość, że my przechodziliśmy dokładnie przez to samo co oni.
- Nie było tak, że ta piłka juniorska trochę Pana ograniczała? Niedawno przyznał Pan przecież, że objęcie stanowiska w pierwszej drużynie było jak „powrót do żywych”.
- Absolutnie nie. W Centralnej Lidze Juniorów pracowałem jako trener tylko siedem miesięcy, ale nawet tak krótki czas przepracowany w roli samodzielnego szkoleniowca nauczył mnie bardzo wiele. Było to olbrzymie doświadczenie, a dzięki pracy w Akademii mam dodatkowy atut w postaci tego, że dobrze znam już zawodników, którzy pukają do „jedynki”. Z tym powrotem do żywych chodziło mi o całą atmosferę jaka towarzyszy meczom pierwszego zespołu. Jednak piłka juniorska to nadal jest szkolenie, pokazywanie drogi i wynik nie jest tam najważniejszy. Xavi powiedział kiedyś święte – moim zdaniem – słowa, że wynik w juniorach jest oszustwem. Możemy sobie spojrzeć teraz przez pryzmat Korony Kielce, która za mojej kadencji zdemolowała całą CLJ-tkę. Kto z tych chłopaków w tej chwili gra w ekstraklasie? No właśnie. A my w tym sezonie wprowadziliśmy do „jedynki” paru młodzieżowców, którzy w wymierny sposób potrafili przyczynić się do korzystnych wyników.
- Na któregoś z naszych młodych miał Pan szczególny wpływ?
- Tak bym tego nie nazwał, bo brzmi to pretensjonalnie, jednak dobrze współpracowałem z Maćkiem Rosołkiem. On co prawda był u mnie dość krótko, bo szybko przeniesiono go do III ligi, ale dużo razem rozmawialiśmy, poznałem go i byłem przekonany, że świetnie będzie dawał sobie radę. Najważniejsze decyzje podejmuje jednak trener Vuković i to jego zasługa, że w tak trudnym momencie potrafił postawić na Maćka. Wszedł z Lechem, strzelił na 2:1 i wszystko się zmieniło. Myślę, że dużym atutem naszego sztabu jest obecność w nim byłych piłkarzy. Młodzi są przez to spokojniejsi, bo mają świadomość, że my przechodziliśmy dokładnie przez to samo co oni. Wiemy jak ich wprowadzać, mamy do nich odpowiednie podejście i to jest niewątpliwie duży plus naszej pracy.
- Utkwiły mi w pamięci obrazki, kiedy po bramce ze stałego fragmentu, wszyscy na ławce biegną gratulować Panu. Jaki wpływ w swoim odczuciu ma Pan na cały zespół? Bo to się raczej nie ogranicza do rozpisania rzutu rożnego.
- To o czym mówisz jest szalenie miłym momentem, bo to taki gol dla trenera. Zespół widzi wtedy, że ma to sens, a ty sam, jeżeli siedzisz nad planami kilkanaście godzin, czujesz satysfakcję, że było warto. Naturalnie nie jest też tak, że ja tutaj wymyślam nie wiadomo co, bo wszystko jest konsultowane z pierwszym trenerem i to on podejmuje decyzję czy gramy tak jak to zaproponowałem, czy sam chciałby wprowadzić jakieś poprawki. Przyznam też, że gdy w meczu wyjdzie jedno czy drugie ćwiczone zagranie, to potem na treningach do ćwiczenia go zawodnicy podchodzą już zupełnie inaczej (śmiech).
- Od początku chciałem pracować z seniorami, praca z juniorami miała być tylko etapem na ścieżce zawodowej. Wybór był więc jasny, cieszę się, że go dokonałem i jestem w tym miejscu, w którym jestem.
- Zdarza Wam się sprzeczać z trenerem Vukoviciem?
- Tak, czasami tak. Nie jestem typem, który tylko przytakuje. Mam swoje zdanie, a myślę, że trener też by nie chciał, by wszyscy bezwiednie przyklaskiwali każdemu jego pomysłowi. Różnice zdań i dyskusje są bardzo potrzebne.
- Ciekawie się zaczęła Wasza współpraca na tym szczeblu. Odbiera Pan telefon i...
- I dostaję informację, żebym zastanowił się do jutra, czy mam chęć pracować w jedynce jako asystent trenera. I w sumie tyle (śmiech). Znaliśmy się z boiska, razem kończyliśmy kursy UEFA A i UEFA B, więc to była rozmowa kolegi z kolegą. Mogłem się zgodzić, mogłem nie, ale podjąłem określoną decyzję, z której jestem niezwykle zadowolony.
- Trudno było ją podjąć? Prowadzenie swojego zespołu musiał Pan zostawić z dnia na dzień, no i chyba obaj się zgodzimy, że był to skok na bardzo głęboką wodę.
- Najbardziej było mi szkoda tamtej drużyny, którą w jakimś stopniu wtedy budowałem. Przez pierwsze dwa lata byłem asystentem w drużynach młodzieżowych, potem wreszcie dostałem możliwość prowadzenia ekipy jako pierwszy trener, zacząłem to wszystko układać po swojemu, a zaraz potem pojawiła się propozycja asystentury u trenera Vukovicia. Od początku chciałem pracować z seniorami, praca z juniorami miała być tylko etapem na ścieżce zawodowej. Wybór był więc jasny, cieszę się, że go dokonałem i jestem w tym miejscu, w którym jestem. Aczkolwiek jasne, trochę szkoda mi było zostawiać tamtą ekipę.
- Teraz tymczasowo trzeba było się rozstać z kolejną. Jaki wpływ na prowadzenie drużyny macie ze sztabem z domów?
- Niewielki, bo tak naprawdę jedyne co możemy robić, to siedzieć przy komputerze, analizować i pokazywać chłopakom fragmenty gry. Ja oprócz tego jestem teraz na etapie kończenia szkoły i piszę pracę dyplomową, także trochę pracy jest, ale to praca - nazwijmy to - biurkowa, zupełnie niepodobna do tej, jaką wykonywałem przez całe życie.

- Będziemy musieli poprawić czucie piłki, dynamikę gry, rywalizację, czyli wszystko to, co jest solą futbolu. Przez siedzenie w domu i robienie treningu indywidualnego na pewno nie nauczymy się grać.
- Macie jakiekolwiek informacje a propos potencjalnych scenariuszy?
- Powiedziałbym, że tkwimy w próżni. Robimy to, co możemy zrobić, czyli w jakimś stopniu podtrzymać przygotowanie fizyczne. Każdy jednak zgubił boiskową formę, co jest normalne, bo brak gry przez tak długi czas z pewnością odbije się na wszystkich.
- Potrzebny będzie drugie zgrupowanie?
- Jakiś mini-obóz przygotowawczy pewnie tak. Będziemy musieli poprawić czucie piłki, dynamikę gry, rywalizację, czyli wszystko to, co jest solą futbolu. Przez siedzenie w domu i robienie treningu indywidualnego na pewno nie nauczymy się grać.
- Czeka nas więc trudny czas, a dla wielu Święta Wielkanocne będą być może tymi najtrudniejszymi w życiu. Czego życzyłby Pan wszystkim zmagającym się z wieloma problemami?
- Przede wszystkim spokoju ducha. W dzisiejszych czasach widzimy jak ważne jest zdrowie, więc zdrowia - rzecz jasna - życzę również. Dołączyłbym do tego pokorę, bo przez jej pryzmat można spojrzeć na obecną sytuację i mimo wszystko znaleźć w niej coś dobrego. Mamy więcej czasu dla bliskich, nie wychodzimy do pracy o szóstej rano i nie wracamy do domu o 22, praktycznie nie widząc dzieci. Po prostu możemy bardziej otworzyć się na drugiego człowieka.
- Na stole u państwa Saganowskich królować będzie żurek czy barszcz biały?
Żurek, tylko żurek!
Autor
Jakub Jeleński