Mateusz Hołownia: Trzeba zrobić wszystko, by coś dać temu klubowi
Co mają wspólnego szachy z piłką nożną? Wbrew pozorom sporo, a nasz dzisiejszy rozmówca w życiu radzi sobie i z jednym i z drugim. Do pierwszego składu Legii wskoczył zrządzeniem losu, bo ten najwyraźniej postanowił mu się odpłacić za lata, w których go doświadczał. Na kartach historii Legii zapisał się już w swoim pierwszym meczu, a potem musiał czekać długo, bardzo długo, by stworzyć kolejne zdanie. Szmat czasu też zresztą milczał, więc w końcu postanowił przemówić. Mateusz Hołownia naprawdę czekał na ten moment.
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
Co mają wspólnego szachy z piłką nożną? Wbrew pozorom sporo, a nasz dzisiejszy rozmówca w życiu radzi sobie i z jednym i z drugim. Do pierwszego składu Legii wskoczył zrządzeniem losu, bo ten najwyraźniej postanowił mu się odpłacić za lata, w których go doświadczał. Na kartach historii Legii zapisał się już w swoim pierwszym meczu, a potem musiał czekać długo, bardzo długo, by stworzyć kolejne zdanie. Szmat czasu też zresztą milczał, więc w końcu postanowił przemówić. Mateusz Hołownia naprawdę czekał na ten moment.
- Na początek chciałem cię poprosić, żebyś spróbował to rozwiązać.
- (Śmiech). Ja jestem czarnymi, tak? Mata przy tym posunięciu nie da się dać, ale jeśli chodzi o najlepszy ruch w pozycji, to hetman z c4 bije gońca na e2. Od razu z atakiem na wieżę stojącą na d1.
- Z szachami radzisz sobie dobrze.
- Nie wiem czy dobrze, ale chyba już nieźle. Codziennie trenuję, przeglądam różne kanały na YouTube poświęcone tej grze. Ostatnio oglądałem mistrzostwa Polski, śledziłem też parę pojedynków Magnusa Carlsena. Nie będę tutaj robił z siebie eksperta, bo niekiedy nie wiem nawet jaki turniej oglądam, natomiast jakiś czas temu szachy rzeczywiście bardzo mnie zainteresowały.
- Gdybyś miał porównać swoją dotychczasową karierę do partii, to w jakim jej momencie się znajdujesz?
- Ciężko powiedzieć. Na pewno zyskałem na tym, że Shaba złapał kontuzję i wskoczyłem na jego miejsce. Trochę trudno przełożyć piłkę na grę królewską, ale w sumie rządzi nimi podobny mechanizm. Na tym, że ktoś traci, zawsze ktoś zyskuje.
- To fajnie brzmi, super być najmłodszym graczem na przestrzeni dziejów tak dużego klubu. Ale w tamtym momencie po prostu nie byłem gotowy psychicznie, żeby jakkolwiek zaistnieć w pierwszej drużynie.
- Za każdym razem w rozmowach z tobą przewija się kwestia tego, że zostałeś najmłodszym debiutantem w historii klubu. Dobrze, czy niedobrze, że tak się stało?
- To fajnie brzmi, super być najmłodszym graczem na przestrzeni dziejów tak dużego klubu. Ale w tamtym momencie po prostu nie byłem gotowy psychicznie, żeby jakkolwiek zaistnieć w pierwszej drużynie. Był debiut, wiele się o mnie mówiło, że jestem utalentowany, że teraz wszystko pewnie będzie płynnie szło, a jednak tak nie było. Trenerzy się zmieniali, z każdym sytuacja wyglądała inaczej, wróciłem do rezerw, potem jeździłem na wypożyczenia. One dały mi bardzo dużo i z kolejnymi powrotami czułem większą pewność siebie. Wiedziałem, że jestem już gotowy na więcej niż tylko pojedyncze występy.
- To, że nie byłeś wtedy gotowy do gry to nic dziwnego. Powiedzmy sobie wprost – byłeś dzieciakiem.
- Tak, ale nie mówię tutaj o gotowości do gry – bo to na pewno nie. Chodzi mi o aspekty mentalne, czy podejście do treningu. Po prostu nie byłem wtedy sobą, cały czas chodziłem zestresowany. Szatnia wtedy, a szatnia teraz, to są dwie różne rzeczy. Obecnie młodzi mają trochę inaczej, w tamtym czasie pełno było zawodników z silnym charakterem, przy których ciężko było się przebić i pokazać w stu procentach.
- To będzie mocne słowo, trochę hiperbola, ale czy można powiedzieć, że tak wczesne wejście do seniorów było dla ciebie pewną traumą?
- Może nie było tak, że nie spałem po nocach, jednak w szatni na pewno nie czułem się sobą. Byłem najmłodszy, brakowało mi luźnego kontaktu, a ja też jestem człowiekiem, który lubi sobie pożartować, pośmiać się, albo po prostu normalnie porozmawiać na każdy temat. Miałem wtedy szesnaście lat i bardzo mnie to blokowało. W głowie znajdowałem się na totalnie innym etapie życia niż zawodnicy, którzy mieli swoje rodziny, dzieci i tak dalej. Wiadomo, byli też młodzi zawodnicy, ale wtedy do tej młodszej ekipy należeli tylko Krystian Bielik i Wietes. Każdy radził sobie po swojemu, ale wszyscy czuliśmy wtedy stres, przez który nie byliśmy sobą. Do szatni nie weszliśmy więc z drzwiami, musieliśmy wszystko poznać po swojemu.
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że wierzyłem wtedy w to, że będę w takim miejscu, w jakim jestem teraz.
- Co do tego żartowania to przyznam, że jestem trochę zaskoczony. Byłeś chyba jedynym piłkarzem, który nie pojawił się we vlogu z Dubaju. Pierwszy raz rozmawialiśmy jakieś siedem lat temu, a najdłuższa rozmowa, jaką kiedykolwiek odbyliśmy, właśnie trwa.
- Ci, którzy znają mnie bliżej wiedzą, że to co przed chwilą powiedziałem o sobie, jest prawdą. Ale na przykład przy okazji vlogów, gdzie jesteśmy całą drużyną, staracie się łapać fajne momenty. Żeby coś fajnego powiedzieć, zażartować przy całym zespole, trzeba mieć pewną charyzmę. Ja nie jestem jakimś jajcarzem na tle całej drużyny, ale w mniejszym gronie osób, które mnie znają i którym ja dam się poznać, wygląda to troszeczkę inaczej.
- Wiem, że to zupełnie inna skala, ale kiedyś Bojan Krkić opowiadał o swojej grze w Barcelonie, gdzie została na niego nałożona tak gigantyczna presja, że z cudownego dziecka stał się gościem, który obecnie nie gra już w piłkę. Kiedy wchodzisz do Legii mając 16 lat, a potem trzeba się cofnąć – pograć w drugim zespole, pójść na wypożyczenia – to ma się z tyłu głowy: nie wyszło mi?
- Miałem takie momenty. Po debiucie wszyscy dookoła mówili, że jestem takim produktem Akademii, że na pewno będę grał. Rozwijałem się, stawiałem kolejne kroki i nagle wszystko stanęło. Musiałem zejść do dwójki i może nie zjechała mi przez to motywacja, ale na pewno dostałem kopa w tyłek. To chyba pierwszy taki cios, więc postanowiłem, że trzeba coś z tym zrobić. Miałem w klubie rozmowy, na których doszliśmy do wniosku, że powinienem odejść na wypożyczenie. Wróciłem z niego z zupełnie inną wiarą w siebie, złapałem kilka meczów za trenera Pinto, czy trenera Vukovicia, w czasie gdy pełnił jeszcze tę funkcję tymczasowo. Trochę pograłem i bach – znowu ławka, zero grania przez pół roku, kolejne wypożyczenia. Skłamałbym, gdybym ci powiedział, że wierzyłem wtedy w to, że będę w takim miejscu, w jakim jestem teraz. Że w ogóle będę grał jeszcze na środku obrony. Powrót do Legii oczywiście był w planach, ale jako uzupełnienie składu, czy piłkarz do treningu. Wyszło inaczej, przyszedł nowy trener, który znał mnie już wcześniej, dał mi szansę i dużo to zmieniło.
- Pamiętam, że za trenera Sa Pinto na każdy mecz jeździłem jako 21. zawodnik. Ciągle byłem jako ten jeden na trybunach i dla mnie wszystkie te spotkania były ciosem. Trwało to przez pół roku – niby byłem z drużyną, ale ciągle wyautowany.
- Czułeś, że ucieka czas? Niby każdemu młodemu trzeba go dać, ale z tobą kojarzy mi się pewien schemat – Hołownia wchodzi na początku sezonu, łapie mecz albo dwa, często w ogóle dostaje wędkę i potem gra już ktoś inny.
- Trochę tak było. Widziałem dużo moich kolegów, którzy dostawali tu swoje szanse by się pokazać. Oczywiście sporo też było takich – w tym ja – którzy mieli na to 45 minut czy jeden mecz, a ciężko zaplusować w tak krótkim czasie. Wiadomo – jeżeli chce się grać w Legii, to już w tym jednym meczu musisz udowodnić, że zasługujesz na miejsce w składzie. Tylko to jest po prostu bardzo trudne. Ja swoją szansę dostałem za trenera Vukovicia, gdy graliśmy z Piastem Gliwice. Potem zespół przejął trener Pinto. Zagrałem u siebie z Zagłębiem Sosnowiec, a kolejny mecz to porażka 1:4 z Wisłą Płock. Cały zespół grał fatalnie, takiej przegranej – z tego co kojarzę – nie było w Warszawie od lat 70’. Kibice byli źli, nic nam nie szło. Pamiętam, że była 60. minuta, trener ściągnął mnie z boiska i ciach, po tym meczu byłem totalnie spakowany do szafy. Wiem, że grałem źle, ale wtedy wszyscy jako zespół zagraliśmy bardzo słaby mecz. Inni zawodnicy dostawali potem swoje szanse, ja ich już nie otrzymałem. Po pół roku trener powiedział, że mam iść na wypożyczenie, no i poszedłem do Śląska. Trochę to tak do tej pory rzeczywiście wyglądało – pograłem dwa mecze, a potem albo na ławkę, albo na trybuny. To było ciężkie, bo już po tym wypożyczeniu do Ruchu Chorzów czułem się gotowy do tego, żeby grać w Legii. Jasne, absolutnie nie oczekiwałem niczego za darmo, ale sądziłem, że jestem już przygotowany, by dostać tych meczów trochę więcej.
- Mental był u ciebie pewnym problemem?
- Z podejściem do meczu typu debiut, czy powrót na boisko po długim czasie, radzę sobie dobrze. Tylko wiadomo, to są ciosy, jeśli widzisz, że jest jeden, drugi, trzeci mecz, a w twojej kwestii nic się nie zmienia. Pamiętam, że za trenera Sa Pinto na każdy mecz jeździłem jako 21. zawodnik. Ciągle byłem jako ten jeden na trybunach i dla mnie wszystkie te spotkania były ciosem. Trwało to przez pół roku – niby byłem z drużyną, ale ciągle wyautowany. W ogóle tego nie rozumiałem i cała ta sytuacja siedziała mi w psychice. Ale gdy dostawałem swoje szanse za trenera Vukovicia, czy potem gdy przyszedł trener Michniewicz, to sądzę, że we wszystkich tych meczach jakiś tam poziom trzymałem.
- Wtedy w umowie miałem klauzulę, która nie pozwalała mi zagrać, więc trener wziął mnie na rozmowę. Powiedział, że zaraz będziemy grać z Legią, ja nie mogę zagrać i w pierwszych meczach zastąpi mnie nowy zawodnik, Dino Stiglec, a później zobaczymy. Swój pierwszy mecz Dino zagrał na Wiśle, my wygraliśmy 1:0, a on zdobył bramkę.
- Czy przez okres ciągłego siedzenia na trybunach miałeś moment, w którym stwierdziłeś: o, Boże, a może ja naprawdę jestem słaby?
- Nie, nigdy nie mówiłem sobie, że jestem słaby, bo wydaje mi się, że jestem pewną siebie osobą. Wiedziałem, że na tej pozycji gram po prostu dobrze. Wiadomo, wtedy na lewej obronie występował Adam Hlousek, który był po prostu maszyną i ciężko było walczyć z nim o pierwszą jedenastkę. To oczywiście rozumiałem, ale przez cały czas dostawałem sygnały od trenera, że jestem totalnie niepotrzebny. Trzeba było coś z tym zrobić – po wypożyczeniu do Śląska trochę odetchnąłem. Od razu złapałem tam kilka występów, fajnie grałem, potem pojechaliśmy na obóz przygotowawczy i była taka sytuacja, że w 3. kolejce na początku sezonu mieliśmy grać z Legią. Wtedy w umowie miałem klauzulę, która nie pozwalała mi zagrać, więc trener wziął mnie na rozmowę. Powiedział, że zaraz będziemy grać z Legią, ja nie mogę zagrać i w pierwszych meczach zastąpi mnie nowy zawodnik, Dino Stiglec, a później zobaczymy. Swój pierwszy mecz Dino zagrał na Wiśle, my wygraliśmy 1:0, a on zdobył bramkę. Od tamtego momentu grał bardzo pewnie, obrońców raczej się nie zmienia, więc jeśli jeden złapie podstawę i nie popełnia błędów, to zwykle gra już do końca. Ofensywny zawodnik wejdzie na 15 minut i może coś pokazać, z obrońcami jest trochę inaczej.
- Masz w życiu pecha?
- Nie wiem. Wydaje mi się raczej, że to i tak się wyrównuje. Może teraz karta się trochę odwróci, ciężko mi powiedzieć. Nie chcę mówić o szczęściu, bo to byłoby nieładnie względem Shaby, ale w piłce jest tak, że nieszczęście jednego bywa szczęściem drugiego. Myślę, że muszę teraz wykorzystać obecny moment i wycisnąć z niego maksa.
- Kiedy odchodzisz na wypożyczenie jeszcze bardziej doceniasz też to, co masz w Legii. Zawsze gdy wracałem – czy to z Ruchu, czy ze Śląska, czy z Wisły – to rozglądałem się tutaj i mówiłem sobie: TOP. Trzeba zrobić wszystko, żeby tutaj zostać i coś temu klubowi dać.
- Od momentu debiutu do pierwszego wypożyczenia minęły trzy lata. Odchodząc do Ruchu Chorzów zrozumiałeś, że do tej pory byłeś trzymany w pewnego rodzaju bańce? Że tak wygląda polska piłka nożna?
- Byłem świadomy tego gdzie idę i jak to wygląda. Rozmawiałem na temat pierwszej ligi i innych zespołów z chłopakami, którzy tam grają. Spotykaliśmy się na kadrach, wymienialiśmy doświadczenia, więc naprawdę nie spodziewałem się takich warunków jak w Legii. Ale fakt, kiedy tam przyjechałem i rozejrzałem się dookoła to pomyślałem: „kurde, no nie jest ciekawie”. Ruch miał wtedy duże problemy, zaczęliśmy sezon z minusowymi punktami, na start było chyba minus pięć. W pierwszych trzech kolejkach w ogóle nie mogli grać nowi zawodnicy, więc wszystkie te mecze też przegraliśmy. Punktowo traciliśmy z 10 oczek do bezpiecznego miejsca, także już na start było bardzo ciężko. Ale wiesz co? Mimo to mieliśmy naprawdę super szatnię. Większość stanowili Polacy, byliśmy niesamowicie zgrani. W tak zżytej ze sobą ekipie nie byłem chyba nigdy. Jasne, był spadek, brakowało nam doświadczenia, bo mieliśmy też bardzo młodą kadrę. Z perspektywy pobyt w Ruchu wspominam jednak jako super czas. Kiedy odchodzisz na wypożyczenie jeszcze bardziej doceniasz też to, co masz w Legii. Zawsze gdy wracałem – czy to z Ruchu, czy ze Śląska, czy z Wisły – to rozglądałem się tutaj i mówiłem sobie: TOP. Trzeba zrobić wszystko, żeby tutaj zostać i coś temu klubowi dać.
- Może to zabrzmi mało elegancko, ale czy bieda cementuje szatnię?
- Wydaje mi się, że tak. Były różne problemy – czy z wypłatami, czy z warunkami do treningów – nikt nam niczego nie dawał na tacy, o wszystko trzeba było walczyć. Szatnię mieliśmy młodą, ale bardzo świadomą. Każdy niesamowicie pracował, przechodziliśmy ciężkie momenty, ba, praktycznie cały sezon był ciężki, ale z tamtych czasów wspominam, że wszyscy dookoła tego klubu życzyli sobie nawzajem dobrze. To była taka śląska życzliwość, każdy miał super podejście do każdego.
- Dostałeś tam mocną szkołę życia? Na trybunach bywało gorąco.
- Kibice podchodzili do nas z dużym zrozumieniem. Dało się odczuć, że widzą jak to wygląda w klubie i naprawdę nie mieli w stosunku do nas nie wiadomo jakich oczekiwań. Jasne, każdy walczył o utrzymanie, były trudne chwile, mieliśmy rozmowy z kibicami na temat naszych wyników, ale oni naprawdę to rozumieli. Dla nich najważniejszym meczem sezonu były derby, a my te derby dwa razy wygraliśmy. Wtedy byli szczęśliwi, ale koniec końców zaliczyliśmy spadek i jednak mam go w CV. Żegnając się mówiłem sobie, że poznałem super ludzi, ale sportowo trzeba było iść dalej. Życzę Ruchowi jak najlepiej, teraz w III lidze są na pierwszym miejscu, więc prawdopodobnie awansują do drugiej i powoli będą się odbudowywać.
- Piłka to gra błędów, ja sam nie lubię osób, które za wszelką cenę starają się nie dopuścić do siebie myśli, że zachowały się źle i zwalić winę na innych. Nie na tym to polega. Jeśli chcesz się rozwijać, musisz być świadomym swoich pomyłek
- Skoro już o czysto sportowych względach mówimy, policzyłem sobie wszystkie twoje mecze rozegrane w pierwszych zespołach. W Ruchu to 29 spotkań, w Legii 15, 14 w Śląsku, 9 w Wiśle, czyli łącznie 67 meczów. Masz duży niedosyt, czy PESEL nie jest jeszcze tak alarmujący?
- Patrząc na to, że w Ruchu grałem cały sezon, to jak na możliwości występów, moim zdaniem zagrałem mało. Ominęło mnie dużo spotkań, jestem obrońcą, więc jeśli nie wywalczę sobie pierwszej jedenastki, to najprawdopodobniej cały mecz siedzę na ławce. Uciekło mi sporo meczów, ale z drugiej strony jest mało obrońców, którzy już jako młodzi zawodnicy grają wszystko od dechy do dechy. Wiadomo – na pewno mogłem wycisnąć więcej, ale mam nadzieję, że to też takie kolejne doświadczenie, które zaprocentuje w przyszłości. PESEL jeszcze jest okej – co prawda mam już 23 lata, ale trochę grania jeszcze przede mną. Na pewno jednak najwyższy czas na złapanie regularności w grze.
- Twardo stąpasz po ziemi, czego świadectwem jest chociażby twoja wypowiedź po meczu z Lechią, gdzie od razu przyznałeś, że zrobiłeś dwa błędy. Nie masz z tym problemu?
- Nie. Piłka to gra błędów, ja sam nie lubię osób, które za wszelką cenę starają się nie dopuścić do siebie myśli, że zachowały się źle i zwalić winę na innych. Nie na tym to polega. Jeśli chcesz się rozwijać, musisz być świadomym swoich pomyłek. One będą się zdarzały, ale chodzi o to, by wyciągać z nich wnioski. My wtedy wygraliśmy mecz, ale schodząc do szatni byłem na siebie zły, bo popełniłem proste błędy. A wiem przecież na co mnie stać i gdybym był bardziej skoncentrowany, to coś takiego nie miałoby miejsca.
- 6 maja 1998 roku – od tego wydarzenia mijają właśnie 23 lata. Wszystkiego najlepszego. Zdrowia, szczęścia, pomyślności i pieniędzy – jasne. Ale czego życzyć ci personalnie, co po tych 23 latach życia jest dla ciebie ważne?
- W piłce wiadomo – żeby grać jak najwięcej. Długo czekałem na mistrzostwo, więc teraz chciałbym kolejnego. Ale tak samo będzie z każdym rokiem, to się nie zmieni, w futbolu chodzi o to, by wygrywać. Jednak w życiu prywatnym chciałbym spokoju. Mam dziewczynę, chciałbym, żeby relacja z nią rozwijała się i układała jak najlepiej. Chciałbym też, żeby rodzina była zdrowa, wolna od nieprzyjemnych rzeczy. Chyba po prostu życzę sobie spokoju w życiu.
Autor
Jakub Jeleński