Mattias Johansson: Uwielbiam gdy na meczu powietrze kipi od emocji
Już na pierwszym treningu wydawało się, że z drużyną przebywa nie od kilku godzin, a kilku dni. Zdążył zadebiutować przy okazji pierwszego meczu z Bodø /Glimt, ale ma nadzieję na znacznie więcej – nie wyklucza nawet, że okres spędzony w Legii zostawić po sobie pamiątkę w postaci… tatuażu. Tych – podobnie jak życiowych historii – ma zresztą całą masę. Poznajcie Mattiasa Johanssona i wyrzućcie z głowy wszystko, co do tej pory słyszeliście o Szwedach.
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
Już na pierwszym treningu wydawało się, że z drużyną przebywa nie od kilku godzin, a kilku dni. Zdążył zadebiutować przy okazji pierwszego meczu z Bodø /Glimt, ale ma nadzieję na znacznie więcej – nie wyklucza nawet, że okres spędzony w Legii zostawić po sobie pamiątkę w postaci… tatuażu. Tych – podobnie jak życiowych historii – ma zresztą całą masę. Poznajcie Mattiasa Johanssona i wyrzućcie z głowy wszystko, co do tej pory słyszeliście o Szwedach.
- Jaki jest najdziwniejszy stereotyp o Szwedach jaki słyszałeś?
- Dobre pytanie. Jest ich oczywiście mnóstwo, ale za najgłupszy uważam ten mówiący, że ciągle jemy klopsiki. To pewnie przez IKEĘ – ludzie idą kupić meble, zatrzymują się zjeść, a potem każdemu wydaje się, że to jakieś nasze niesamowite danie narodowe. A no właśnie, IKEA. Wszyscy myślą o Szwecji i mają przed oczami krzesła, stoły i całą resztę wyposażenia domu. Plus oczywiście te klopsiki, których u nas praktycznie się nie je.
- Jeśli chodzi o jedzenie to myślałem, że bardziej stereotypowe są kiszone śledzie.
- Już kiedyś rozmawiałem o tym z kumplami w Polsce. Oni też uważali, że my się tym zajadamy, a ja nawet nigdy tego nie próbowałem. I chyba nie spróbuję, to strasznie śmierdzi (śmiech).
- Zacząłem od tych stereotypów, bo wydajesz się być absolutnym zaprzeczeniem statystycznego Szweda.
- To prawda. To też się jednak nie wzięło znikąd, bo wyjechałem z kraju w wieku 19 lat i pewnie przez to mam inną mentalność niż ludzie mieszkający w Szwecji całe życie. Kiedy jesteś piłkarzem, podróżowanie i poznawanie innych kultur jest naturalnym procesem. Musisz umieć się dopasować do nowej rzeczywistości, dogadać z ludźmi, którzy myślą trochę inaczej niż ty. Oczywiście możesz się zamknąć na wszystkich, ale wtedy nie ma opcji żebyś zintegrował się z grupą. Może na początku rzeczywiście byłem takim typowym Szwedem – zamknięty w sobie, mało się odzywa, stoi z boku i w ogóle wygląda na sztywniaka. Ale szybko dorosłem, nabrałem doświadczenia, zobaczyłem jak można otworzyć się na innych ludzi. Zawsze jest łatwiej poczuć ci się jak w domu, jeśli masz otwartą głowę. A wiele osób w Szwecji ma ją zamkniętą i to jest naprawdę duży problem.
- W Holandii miałem psa, z którym codziennie wychodziłem do parku. I to wystarczyło, żeby od razu poznać grupę nowych znajomych, którzy też chadzali tamtędy każdego dnia. Kiedy wychodzisz z psem w Szwecji, to jesteś ty i twój pies, nawet nie mówisz innym „dzień dobry”.
- Co to oznacza?
- Wszyscy chadzają własnymi drogami. Mają swój cel, kierunek w którym idą, nie pozwalają sobie na spontaniczność. Okej, każdy ma jakichś znajomych, ale to zwykle wąskie grupy. Nie zmienia się wyrobionych nawyków, nie próbuje się w życiu nowych rzeczy. Ja uważam to za błędne. Dlatego jestem bardzo otwarty, spontaniczny, lubię poznawać nowych ludzi, nowe kultury – tak jest chyba po prostu zdrowiej.
- Holandia nauczyła cię takiej otwartości?
- Zdecydowanie. Miałem tam psa, z którym codziennie wychodziłem do parku. I to wystarczyło, żeby od razu poznać grupę nowych znajomych, którzy też chadzali tamtędy każdego dnia. Kiedy wychodzisz z psem w Szwecji, to jesteś ty i twój pies, nawet nie mówisz innym „dzień dobry”. Naprawdę – kompletnie dwa różne światy.
- Nastolatek, który wyjechał za granicę jest teraz kompletnie inną osobą? Poczytałem trochę na twój temat i byłem zdziwiony jak bardzo nietypowo może zachowywać się Szwed.
- Aż sam jestem ciekaw do czego się dokopałeś (śmiech). W każdym razie – mówiłem już, że szybko wyjechałem z kraju, ale jeszcze szybciej opuściłem rodzinny dom. Żeby grać w piłkę, musiałem wyprowadzić się w wieku 15 lat, zamieszkałem w nowym miejscu, trzy godziny drogi od rodziców. Od tego czasu żyję na własny rachunek. Oczywiście zmieniam się, nabieram doświadczenia, wiem jak zadbać o siebie, o swoje ciało. Nauczyłem się co mogę zrobić, czego nie. Każdy człowiek z wiekiem dorasta i ja też dorosłem, to naturalna kolej rzeczy.
- W AZ Alkmaar grałem ponad pięć lat. Cały czas znajdowałem się w tym samym miejscu, zacząłem wpadać w rutynę, a w zespole miałem na tyle pewną pozycję, że miejsce w składzie traktowałem jako coś oczywistego. Teraz po latach wiem, że to było złe – spada ci motywacja, przestajesz się rozwijać.
- Nadal jesteś zbyt pewny siebie?
- Pewny siebie tak, zbyt pewny nie. Przerabiałem to podczas pobytu w AZ Alkmaar, gdzie grałem ponad pięć lat. Cały czas znajdowałem się w tym samym miejscu, zacząłem wpadać w rutynę, a w zespole miałem na tyle pewną pozycję, że miejsce w składzie traktowałem jako coś oczywistego. Teraz po latach wiem, że to było złe – spada ci motywacja, przestajesz się rozwijać. Potrzebowałem zmiany, więc doszedłem do wniosku, że czas na pójście gdzieś dalej. Przeszedłem do Panathinaikosu i wszystko zaczęło się na nowo. Dla piłkarza – i w ogóle dla człowieka – dobrze jest poznać różne kultury.
- Myślisz, że gdybyś wtedy w Alkmaar wykazywał się podobną dojrzałością co teraz, byłoby ci w życiu lżej?
- Patrząc w przeszłość nie żałuję niczego. Jasne, że gdybym parę razy w życiu postąpił inaczej, to pewnie moje życie też różniłoby się od tego jakie mam teraz. Byłoby inne, ale czy lepsze? Czas spędzony w Holandii był owocny – wygraliśmy puchar, grałem w reprezentacji Szwecji. Może i parę razy zachowałem się źle, może i popełniałem błędy, ale z perspektywy czasu naprawdę nie mam czego żałować. Nie widzę sensu siedzenia i zastanawiania się nad tym, co by było gdyby. To już się wydarzyło, niczego nie zmienisz.
- Pewnie łatwiej jest niczego nie żałować, jeśli wierzy się w przeznaczenie. Wierzysz?
- Nie. Jasne, że mogą przydarzyć się różne scenariusze, decyzje, które podejmujemy i ich rezultaty są w jakiś sposób ze sobą powiązane. Ale nie wierzę w to, że analiza przeszłości i tego co mogłem zrobić inaczej wpłynie na mnie w pozytywny sposób. Nie zmienię się, wszystko już się wydarzyło. W życiu zawsze będziesz popełniał błędy, ważne tylko żebyś potrafił wyciągać z nich wnioski.
- Nie należę do typu futbolowego maniaka, który codziennie skacze pomiędzy ligami. Muszę mieć swoją przestrzeń, w której spokojnie mogę przygotować się do treningów i meczów. Nie oglądam więc za dużo piłki, lubię zachowywać zdrowy balans.
- Pamiętasz swój największy błąd?
- Chyba nie miałem takiego. To znaczy jasne, jak każdy trochę ich w życiu popełniłem. Ale ciężko wskazać mi jeden, który na zawsze zmieniłby bieg wydarzeń. To bardziej zbiór mniejszych rzeczy, które na siebie się nakładają. Chociaż kiedy teraz tak myślę, to chyba najpoważniejszym błędem było to, że za długo zostałem w Holandii. Było mi tam dobrze, za dobrze. Zbyt długo siedziałem swojej strefie komfortu, a to też nie wpływa korzystnie na nikogo.
- Rozmawialiśmy o błędach, pojawił się wątek reprezentacji, więc to pytanie nasuwa mi się samo. Z Hakanem Ericksonem nadal nie wysyłacie sobie kartek na Święta?
- Tak coś czułem, że to w końcu wypłynie (śmiech). Miałem jakieś 18, może 19 lat. Trener Erickson prowadził wtedy reprezentację Szwecji U-21 i dostałem powołanie na mecze towarzyskie. A chwilę wcześniej rozegrałem cały sezon, byłem potwornie zmęczony i miałem trochę problemów zdrowotnych. Odmówiłem więc przyjazdu na kadrę, bo wiedziałem, że potrzebuję przerwy. Pojechałem na wakacje, trener odebrał to źle i ja chyba też – bądźmy szczerzy – źle się wyraziłem. Na pewno nie zachowałem się wtedy tak jak należało. Posprzeczaliśmy się po tym na ładnych parę lat, ale koniec końców znalazłem ścieżkę powrotu do kadry. Musiało minąć trochę czasu, ale ostatecznie porozmawialiśmy na spokojnie i nie ma między nami urazy. Tak czy inaczej już po tym wszystkim zagrałem parę spotkań w pierwszej reprezentacji. Mówiłem ci – nigdy nie siedzę i nie analizuję przeszłości, mam z nią luz.
- Dużo tego luzu. To prawda, że nie oglądasz piłki?
- Nie, że w ogóle. Oglądam kiedy grają moi kumple, teraz też oglądam Euro, bo takie turnieje interesują praktycznie wszystkich. Faktem jednak jest, że nie należę do typu futbolowego maniaka, który codziennie skacze pomiędzy ligami. Muszę mieć swoją przestrzeń, w której spokojnie mogę przygotować się do treningów i meczów. Nie oglądam więc za dużo piłki, lubię zachowywać zdrowy balans.
- W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że najlepszą piłkę gram wtedy, kiedy jestem trochę podirytowany. Ktoś mnie kopnie, obrazi i wtedy włącza mi się takie wkurzenie. To jest dobre do momentu, w którym to wszystko kontroluję.
- Jest coś, co pozwala ci utrzymać tę granicę pomiędzy piłką, a życiem?
- Kiedy przychodzisz do nowego klubu, zwykle pierwszymi ludźmi jakich poznajesz są koledzy z drużyny. Także nawet wolny czas i tak spędzasz z innymi zawodnikami. Gdy gadacie ze sobą, trudno uniknąć tematu zespołu, czy piłki w ogóle. Więc jeśli jeszcze miałbym sam codziennie odpalać mecz na telewizorze, to byłoby już tego za dużo. Nie ma jakiejś jednej rzeczy, która pomaga mi rozdzielić te dwa przenikające się światy. Ale czasem nawet wyjście na kawę zamiast na oglądanie meczu, już daje mi bardzo dużo.
- Kiedyś wspomniałeś, że chciałbyś mieć przycisk w głowie – furiat na boisku i fajny gość na co dzień. Spędziliśmy razem trochę czasu i muszę przyznać, że w tę twarz furiata jakoś ciężko mi uwierzyć.
- Teraz może tak, ale to też lata pracy trenerów mentalnych w klubach i w kadrze. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że najlepszą piłkę gram wtedy, kiedy jestem trochę podirytowany. Ktoś mnie kopnie, obrazi i wtedy włącza mi się takie wkurzenie. To jest dobre do momentu, w którym to wszystko kontroluję. Nauka tego rzeczywiście zajęła mi trochę czasu, miałem z tym problemy wcześniej. Nigdy co prawda nie zrobiłem nic skandalicznego – nikogo nie pobiłem, nie zrobiłem komuś krzywdy. Ale takie lekkie nakręcenie się działa na mnie bardzo pozytywnie.
- Nie wiem tylko jak z tymi bójkami, trafiłem na kilka ciekawych zdjęć.
- Wiesz jak jest (śmiech). Nie no, na boisku zdarzają się sytuacje, że piłkarze do siebie wyskoczą, ktoś coś komuś powie, ktoś kogoś przytrzyma. Ale mimo to podtrzymuję – nigdy nikogo nie uderzyłem. Jasne, że kiedy grasz derby, to udziela ci się ich atmosfera. Jakaś kontrowersja, faul i od razu na placu robi się gorąco. Uwielbiam ten klimat – przy okazji meczów z podtekstem powietrze aż kipi od emocji.
- Biegłem za gościem, wiedziałem, że nie zdążę, chciałem go sfaulować, ale nie aż tak. Wjechałem mu podeszwą prosto w łydkę na pełnej sile. Czerwona z automatu i zawieszenie na trzy mecze – nie ma co gadać, zasłużenie. Więc tak, to chyba najgłupsza rzecz jaką zrobiłem podczas gry w piłkę.
- Jaka jest najgłupsza rzecz jaką zrobiłeś na boisku?
- Właśnie chyba nigdy nie zrobiłem nic spektakularnie głupiego. Rok temu w meczu przeciwko Istambułowi Basaksehir dostałem bezpośrednią czerwoną kartkę i to był pierwszy taki przypadek w mojej karierze. Biegłem za gościem, wiedziałem, że nie zdążę, chciałem go sfaulować, ale nie aż tak. Wjechałem mu podeszwą prosto w łydkę na pełnej sile. Czerwona z automatu i zawieszenie na trzy mecze – nie ma co gadać, zasłużenie. Więc tak, to chyba najgłupsza rzecz jaką zrobiłem podczas gry w piłkę.
- Ale mówisz, że z kontrolowaniem emocji nie masz już problemu.
- Nie, właściwie jakichś szczególnych nie miałem nigdy. Mogę być agresywny, mogę grać ostro, ale nigdy nie zrobiłbym czegoś żeby zaszkodzić swoim zachowaniem własnej drużynie. W życiu nie zagrałbym celowo na czerwoną kartkę, nigdy bym nikogo w ten sposób nie kopnął, nie uderzył. To kompletnie nie w moim stylu.
- Holandia nauczyła cię otwartości, Grecja grania w meczach pod wielką presją. Czego się nauczyłeś w Turcji i który kraj z kolei piłkarsko dał ci najwięcej?
- W Holandii piłka to dużo gry jeden na jeden. Musisz pokonać przeciwnika i jedziesz na bramkę – fajne, głównie dla atakujących. W Panathinaikosie było już bardziej fizycznie, dużo więcej nacisku kładło się na walkę, siłę, ostrzejsze bieganie. No i to jest jednak klub, który ma w swoim kraju wielką historię, a to wiąże się z tym, że codziennie jesteś pod presją. Jeśli przegrywasz, kibice w końcu przyjdą na trening i przypomną ci, że nie dla takich wyników przychodzą na stadion. Ale to jest fajne, pokazuje, że naprawdę troszczą się o swój klub. W Turcji z kolei grałem w Genclerbirligi Ankara i to była w zasadzie walka o przetrwanie. Co mecz staraliśmy się przede wszystkim nie stracić gola, więc przeżyłem okres, w którym przez 30 meczów mój zespół głównie się bronił. Na mojej pozycji – jasne – bronisz, ale musisz także atakować. A tutaj cały sezon byliśmy zepchnięci do defensywy – to też był powód, dla którego byłem tym już zmęczony.
- Grasz jeden na jeden, nie ma tam zbyt dużo przesuwania się, szlifowania ustawienia, specjalnych założeń. W Turcji tak samo – szczerze? Tam coś takiego praktycznie nie istniało. Bierzesz piłkę i jedziesz, walcz.
- Teraz z kolei będziesz miał okazję do większej gry w ataku. To prawda, że nigdy nie grałeś jako wahadłowy?
- Nie, w Panathinaikosie graliśmy w ten sposób jakoś przez pół roku, chyba nawet trochę więcej. Nie mam problemu z graniem trójką obrońców, co też przecież wymaga ode mnie zupełnie innego sposobu gry. Mecze tutaj są bardziej fizyczne, Legia – podobnie jak Panathinaikos – również lubi grać posiadaniem. Dominuje na boisku, kontroluje grę, gdy traci piłkę, momentalnie ją odzyskuje. Lubię system z trzema obrońcami, jest naprawdę dobry.
- Kiedyś pytany o transfer za granicę powiedziałeś, że nie Serie A, bo to zbyt taktyczna dla ciebie liga. Ten aspekt się u ciebie zmienił?
- To przez Holandię i tamtejszy stosunek do futbolu. Grasz jeden na jeden, nie ma tam zbyt dużo przesuwania się, szlifowania ustawienia, specjalnych założeń. W Turcji tak samo – szczerze? Tam coś takiego praktycznie nie istniało. Bierzesz piłkę i jedziesz, walcz.
- Nie wiem czy powinniśmy to publikować, bo trener Michniewicz jest fanem włoskiego podejścia do piłki i poświęca taktyce ogromnie dużo czasu.
- Spokojnie, teraz dojrzałem (śmiech). Kiedy byłem młodszy faktycznie nie lubiłem zajęć taktycznych, ale z czasem zrozumiałem jak bardzo są ważne. Z wiekiem zaczynasz inaczej rozumieć futbol, zresztą co tu dużo gadać – włoska szkoła jest świetna. Wystarczy spojrzeć na ostatnie Mistrzostwa Europy.
- Futbol to jedno, ale życie też już rozumiesz trochę inaczej?
- Jasne. Przez lata uczysz się być – na to kim jesteś składa się cały wzorzec zachowań, wartości, które wyznajesz. Ja na przykład nauczyłem się pewnego rodzaju grzeczności, którą obdarzam innych. Uważam, że każdy człowiek zasługuje na szacunek.
- To był totalny spontan – miałem salon tatuażu praktycznie obok drzwi wejściowych do domu, więc wszedłem i spytałem, czy mógłbym sobie tu zrobić coś takiego. Nie wykluczam, że jeśli – przepraszam – kiedy coś wygramy, to na moim ciele znajdą się nowe rzeczy.
- Na początku rozmowy powiedziałem ci, że jesteś zaprzeczeniem stereotypowego Szweda. Nie chcę być źle odebrany, ale nie wyglądasz też na gościa, który połowę ciała ma pokrytą tatuażami.
- Pierwszy zrobiłem sobie w wieku 20 lat – wytatuowałem sobie twarze obu moich sióstr. Z tym jest trochę tak, że jak już zaczniesz, to ciężko ci przestać, zwłaszcza jeśli masz dużo wolnego czasu, który spędzasz w różnych kręgach kulturowych. No i ja to naprawdę lubię, traktuję jako rodzaj sztuki. Mam oczywiście tatuaże, które są dla mnie bardzo ważne – pod podobiznami sióstr zrobiłem sobie na przykład daty urodzin rodziców. Oprócz nich dużo jest jednak prac, za którymi nie kryje się żadne specjalne znaczenie – po prostu mi się podobają.
- Ten na prawym ręku jest chyba jeszcze niedokończony.
- Zaczął mi go robić Niki Norberg, jeden z najlepszych artystów na świecie. Czekałem siedem lat, żeby w końcu się do niego dostać. Na to co chcę zrobić będę potrzebował jakichś dziesięciu sesji, więc to wszystko pewnie jeszcze trochę potrwa – na razie mieliśmy dwie (śmiech). W planach jest zrobienie całej ręki.
- Rafa Lopes wytatuował sobie ostatnio trofeum za zdobycie mistrzostwa Polski.
- Widziałem, gadaliśmy o tym. Ja mam jeden taki na udzie za 2013 rok, gdy z AZ Alkmaar zdobyliśmy Puchar Holandii. To był totalny spontan – miałem salon tatuażu praktycznie obok drzwi wejściowych do domu, więc wszedłem i spytałem, czy mógłbym sobie tu zrobić coś takiego. Raz dwa i miałem trofeum na nodze. A, że jestem dość spontaniczny, to nie wykluczam, że jeśli – przepraszam – kiedy coś wygramy, to na moim ciele znajdą się nowe rzeczy.
Autor
Jakub Jeleński