Patryk Kun: Nie chcę być jednowymiarowy
Niewielu zdecydowałoby się na przeprowadzkę z dala od rodziców w wieku 13 lat. Nasz rozmówca podjął takie wyzwanie. Był blisko transferu do Herthy Berlin, jednak przez wiele zawirowań ostatecznie wrócił do poziomu... polskiej okręgówki. W piłkarskim życiu przeszedł wiele wzlotów i upadków, a nauczony tymi doświadczeniami chce zapewnić bezpieczeństwo i spokój swojej rodzinie m.in. przez inwestowanie na giełdzie. Zapraszamy do rozmowy z nowym piłkarzem Legii, Patrykiem Kunem.
Autor: Mateusz Okraszewski
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
- Udostępnij
Autor: Mateusz Okraszewski
Fot. Mateusz Kostrzewa, Janusz Partyka
Niewielu zdecydowałoby się na przeprowadzkę z dala od rodziców w wieku 13 lat. Nasz rozmówca podjął takie wyzwanie. Był blisko transferu do Herthy Berlin, jednak przez wiele zawirowań ostatecznie wrócił do poziomu... polskiej okręgówki. W piłkarskim życiu przeszedł wiele wzlotów i upadków, a nauczony tymi doświadczeniami chce zapewnić bezpieczeństwo i spokój swojej rodzinie m.in. przez inwestowanie na giełdzie. Zapraszamy do rozmowy z nowym piłkarzem Legii, Patrykiem Kunem.
- Deluxe Ski Jump 2. Mówi Ci to coś?
- Czy mówi? Wiesz ile godzin na tym straciliśmy? Razem z Kubą Arakiem, byłym piłkarzem Legii, na zgrupowaniach przedsezonowych i międzysezonowych spędzaliśmy przy tej grze dużo czasu. Pojawiały się zakłady, rywalizacja i mnóstwo śmiechu. Nie będę ukrywał, że jestem w to naprawdę dobry (śmiech). Mam sentyment do tej gry. Przypomina mi czasy dzieciństwa, gdy żyłeś beztrosko i nie martwiłeś się praktycznie o nic. Teraz z chęcią wracam do tych chwil rozpamiętując i wspominając wiele pozytywnych momentów.
- Jezioro, piękna pogoda, oranżada w butelce za 50 groszy. Tak wyobrażam sobie dzieciństwo młodego chłopaka urodzonego na Mazurach.
- I tak naprawdę wiele się nie mylisz. Pochodzę z małej miejscowości - z Węgorzewa. Dzieciństwo kojarzy mi się przede wszystkim z otaczającą mnie naturą. Lasy, jeziora, brak natłoku miejskiego. Życie było wtedy takie swobodne. Mieszkałem w domu jednorodzinnym. Mieliśmy swoje podwórko, na którym tak naprawdę się wychowaliśmy – ja i trójka moich braci. Pamiętam, że prócz piłki nożnej wiele czasu spędzałem również na żaglówkach. Chciałem próbować wielu rzeczy, bo stworzono mi do tego odpowiednie warunki. Gdy trochę podrosłem rozpocząłem naukę w gimnazjum w Olsztynie.
- Po szkole wracaliśmy 2-3 godziny autobusem okrężnymi drogami. Nie miałem nawet chwili na odpoczynek. To był bardzo ciężki okres, ale mimo wszystko - w moim przekonaniu - kluczowy. Po podstawówce przeniosłem się do Olsztyna, a moi rodzice zostali w Węgorzewie. Miałem wtedy jakieś 13 lat. W takim wieku nie zdarza się, aby dzieciaki decydowały się na samodzielne życie. Wziąłem to na klatę.
- Twój tryb życia w gimnazjum chyba trochę różnił się od beztroskiej i dziecieńcej sielanki. Z Olsztyna wracałeś szybko do Węgorzewa i po kilku godzinach jazdy, bez żadnej przerwy, z torbą na plecach, biegłeś na trening.
- Byłem zawodnikiem Vęgorii Węgorzewo, ale uczyłem się w Olsztynie. Na weekendy wracałem do Węgorzewa i tam rozgrywałem mecze ligowe. Zawsze w piątek popołudniu mieliśmy trening, co często nie było łatwe ze względów logistycznych. Po szkole wracaliśmy 2-3 godziny autobusem okrężnymi drogami. Nie miałem nawet chwili na odpoczynek. To był bardzo ciężki okres, ale mimo wszystko - w moim przekonaniu - kluczowy. Po podstawówce przeniosłem się do Olsztyna, a moi rodzice zostali w Węgorzewie. Miałem wtedy jakieś 13 lat. W takim wieku nie zdarza się, aby dzieciaki decydowały się na samodzielne życie. Wziąłem to na klatę. Mieszkaliśmy w internacie. Miałem trochę łatwiej ze względu na to, że byli ze mną moi bracia. Pierwsze pół roku było jednak trochę ciężkie. Pojawiały się chwile zwątpienia. Czasem nie dawałem rady fizycznie, czasem też psychicznie. To nie było łatwe. Jestem osobą, która potrzebuje chwili na adaptację i poznanie ludzi. Nie potrafię zaufać nowo poznanej osobie tak od razu. Po upływie pół roku oswoiłem się z sytuacją. Wtedy nie było tak rozwiniętej technologii. Brałeś piłkę, zbierałeś ekipę i chodziłeś grać przed internat. Jak nie było z kim grać, to potrafiłem sam stać godzinę w miejscu i żonglować, albo odbijać o mur.
- Po tym pół roku ze spokojnego Patryka Kuna zaczął wychodzić większy chuligan?
- Chuligan może nie, ale na pewno przeżyłem kilka śmiesznych historii. Pamiętam jedną z nich. Ktoś zaczął rzucać przedmiotami z okna. Zaraz za nią w ślad poszła kolejna osoba. W pewnym momencie wszyscy zaczęli wyrzucać przedmioty. Postanowiliśmy zrobić konfetti z zeszytów, bo nie mogliśmy być gorsi. Ludzie krzyczeli: „kto da więcej?”. W pewnym momencie z okna poleciało radio, a po chwili… telewizor i komputer. Zbiegła się wychowawczyni, zrobiła się afera. Takich sytuacji było bardzo dużo, ale właśnie one sprawiały, że czułem się swobodniej i lepiej.
- Nawet mimo tych różnych historii, ty zawsze – jako piłkarz – byłeś profesjonalistą. W tak młodym wówczas wieku to nie jest oczywiste.
- Nigdy nie miałem problemu z podejściem do treningu. Zawsze szukałem możliwości do gry w piłkę. Wiedziałem, że gdy chcę coś osiągnąć, to muszę to sobie wywalczyć. Urodziłem się w małej miejscowości. Było oczywiste, że nikt nie da mi nic za darmo. Młodym zawodnikom z małych miejscowości czasem jeszcze trudniej jest pokazać się w większym świecie piłkarskim. Musisz dać więcej i pokazać, że to tobie bardziej zależy. Tak do tego podchodziłem. Może trochę inaczej wyglądała sytuacja z jedzeniem (śmiech). W internacie każdy obiad wyglądał tak samo – bułka, jakiś pasztet, przy dobrych wiatrach trafiła Ci się zupka chińska. Jakość i świadomość jedzenia były niskie. Nie miałem wówczas skąd brać takiej wiedzy. Teraz oczywiście wygląda to zupełnie inaczej.
- W Stomilu miałem swój problem z ekwiwalentem za wyszkolenie, pojawiały się spięcia z nowym właścicielem. W pewnym momencie nie otrzymywałem pieniędzy. Zostałem przyblokowany przez ówczesnego prezesa. Nie chciałem tam zostać na siłę. Musiałem się uwolnić. Byłem świadomy, że powrót do Vęgorii będzie oznaczał przynajmniej pół roku gry w okręgówce. Wolałem postawić na swoim - zrobić krok w tył, żeby potem wykonać dwa kroki do przodu.
- Z Vęgorii trafiłeś do Stomilu. To było duże wyróżnienie, ale…
- W trzeciej gimnazjum mieliśmy mistrzostwa województwa. Po finale tego turnieju dostałem zaproszenie na testy do Herthy Berlin. Za pierwszym razem podziękowali mi, a ja czułem, że nie wszystko wyszło po mojej myśli. Po pół roku, gdy byłem w liceum, dostałem drugie zaproszenie – zimowe. Wtedy wypadłem o wiele lepiej. Był temat, żebym został piłkarzem Herthy. To był luty. Latem mieliśmy wznowić rozmowy i wówczas miałem podpisać kontrakt z niemieckim klubem. Byłem bardzo szczęśliwy. Razem z rodzicami zdecydowaliśmy, żeby zagrać jeszcze chwilę w pierwszej lidze, w barwach Stomilu Olsztyn. Miałem 16-17 lat, trenowałem blisko pierwszej drużyny i dobrze wyglądałem na tle kolegów z drużyny. Latem przyszła oferta Herthy do Vęgorii Węgorzewo, ale ja byłem piłkarzem Stomilu. Wszystko się zagmatwało, a Hertha się wycofała. Bardzo żałowałem tej szansy. Miałem swój kontrakt, wiele rzeczy było ustalonych. Transfer do Niemiec w takim wieku to było marzenie. Wszystko działo się trochę za moimi plecami ze względu na wiek.
- Ze Stomilu wróciłeś do Vęgorii. Po pierwszej lidze znowu zacząłeś grać w okręgówce. To musiał być cios.
- Za mną był sezon w pierwszej lidze. Zacząłem grać, łapać minuty. Zmieniły się władze klubu, łącznie z prezesem. Moja umowa kończyła się i chciałem usiąść do rozmów. Słyszałem o zainteresowaniu kilku klubów z poziomu pierwszej ligi i Ekstraklasy. Czułem, że chcę odejść. W Stomilu były wówczas słabe warunki. Trenowaliśmy na głównym boisku, nie było tego treningowego. Często jeździliśmy po całych Mazurach, aby po prostu odbyć jednostkę. To był trochę wstyd dla klubu i dla miasta, które jest stolicą województwa. Pierwsza drużyna trenowała na sztucznej murawie, nigdy nie powinno to tak wyglądać. Patrzyłem na swój rozwój i chciałem zmian. Miałem swój problem z ekwiwalentem za wyszkolenie, pojawiały się spięcia z nowym właścicielem. W pewnym momencie nie otrzymywałem pieniędzy. Zostałem przyblokowany przez ówczesnego prezesa. Nie chciałem tam zostać na siłę. Musiałem się uwolnić. Byłem świadomy, że powrót do Vęgorii będzie oznaczał przynajmniej pół roku gry w okręgówce. Wolałem postawić na swoim, zrobić krok w tył, żeby potem wykonać dwa kroki do przodu.
- Wysłali mnie do kliniki we Włoszech. Doktor widział, że nie jest dobrze. Zmiany dalej mogły postępować. Miałem martwicę kości, która mogła przenosić się dalej. Groził mi zanik mięśni nie tylko w złamanej ręce.
- Pojawił się temat Rozwoju Katowice.
- Wcześniej jednak kolejny raz byłem testowany przez kluby z Ekstraklasy – Cracovię, Jagiellonię Białystok, ale też zespoły z I-ligi – GKS Tychy i GKS Katowice. Było dobrze, ale zawsze czegoś brakowało. Trenowałem także ze Zniczem Pruszków gdzie poznałem Patryka Sokołowskiego. Podczas tych treningów dowiedziałem się, że chce mnie Rozwój Katowice. Nie musiałem brać udziału w żadnych testach. Można powiedzieć, że przyjechałem na gotowe. Zostałem piłkarzem Rozwoju i wszystko zaczęło podążać w dobrym kierunku. Dostałem wreszcie tę szansę, którą tak bardzo chciałem otrzymać. To był bardzo ważny moment. Ludzie z Katowic zaufali mi, a ja chciałem oddać całego siebie na boisku.
- To właśnie w Rozwoju przydarzyła Ci się jednak kontuzja. Poważna kontuzja.
- Złamałem rękę, ale dowiedziałem się o tym po dwóch, trzech latach (śmiech). Czułem ból już wcześniej, ale nie reagowałem na to. Awansowaliśmy do pierwszej ligi. Zaciskałem zęby. Dopiero gdy byłem w Arce Gdynia to dowiedziałem się, że mam przewlekłe złamanie. Jedyną opcją wyleczenia była operacja, którą wykonałem po sezonie. To był bardzo żmudny czas. Moja ręka była przez osiem tygodni w gipsie. Przychodziłem do Rakowa tak naprawdę jeszcze z ręką w gipsie. Lekarze wysłali mnie ponownie na prześwietlenie i okazało się, że wcześniejsza operacja nic nie dała, było tylko gorzej. W pewnym momencie nie czułem w ogóle mięśni w ręku. Zacząłem trochę krzywo biegać, to było zauważalne. Nigdy wcześniej bym nie pomyślał, że zwykły ból ręki przełoży się na coś takiego.
- Co najgorszego Ci wówczas prognozowali?
- Wysłali mnie do kliniki we Włoszech. Doktor widział, że nie jest dobrze. Zmiany dalej mogły postępować. Miałem martwicę kości, która mogła przenosić się dalej. Groził mi zanik mięśni nie tylko w złamanej ręce. Na szczęście sytuacja została ustabilizowana. Od tamtej pory nie mam problemów z codziennym funkcjonowaniem. Czuję lekki dyskomfort, mam ograniczony zakres ruchów chociażby na siłowni, ale generalnie wszystko jest dobrze, nauczyłem się z tym żyć. Mam lekkie swoje przyruchy i momenty, w których się oszczędzam. We Włoszech doradzali mi, że póki nic mnie nie boli, to lepiej zostawić to w spokoju. Nie ma sensu tego ruszać na siłę. Być może po zakończeniu kariery zdecyduję się jeszcze raz poruszyć ten problem.
- Superpuchar Polski w barwach Arki. Nie spodziewałbym się nigdy, że w takim krótkim czasie będzie mi dane rywalizować z mistrzem Polski. Na mojej stronie grał wówczas Adam Hlousek, ja byłem ustawiony nieco wyżej na pozycji skrzydłowego. Biegałeś po tym boisku i czułeś przeciwko jakiej drużynie jest ci dane pokazać swoje umiejętności. Niesamowite przeżycie i bardzo cieszę się, że ówczesny trener dał mi taką możliwość.
- Zostając jeszcze w temacie Arki, ty swój debiut w zespole z Gdyni zanotowałeś… w rywalizacji z Legią.
- To był bardzo dobry mecz. Miesiąc temu grałem o utrzymanie ze Stomilem Olsztyn, a chwilę później zagrałem na Legii w spotkaniu o Superpuchar. Zdobyliśmy to trofeum, pierwsze w mojej karierze. Trener Ojrzyński zaufał mi od pierwszego meczu. Zagrałem prawie całe spotkanie i świetnie czułem się na boisku. Nie spodziewałbym się nigdy, że w takim krótkim czasie będzie mi dane rywalizować z mistrzem Polski. Na mojej stronie grał wówczas Adam Hlousek, ja byłem ustawiony nieco wyżej na pozycji skrzydłowego. Biegałeś po tym boisku i czułeś przeciwko jakiej drużynie jest ci dane pokazać swoje umiejętności. Niesamowite przeżycie i bardzo cieszę się, że ówczesny trener dał mi taką możliwość.
- Po Arce nadszedł kolejny etap – Raków Częstochowa. Widziałeś od samego początku, że klub może się tak rozwinąć?
- Chyba niewiele osób mogło to prognozować. Z roku na rok wszystko rosło. Po Arce miałem dwie opcje – albo GKS Katowice, albo Raków Częstochowa. Wiele osób doradzało mi również przeprowadzkę do Częstochowy, chociaż lepszą ofertę finansową dostałem z GKS-u. Patrzyłem mocno na ścieżkę rozwoju. Wiedziałem, że mogę zrobić krok do przodu, to było bardzo ważne. Zostałem przekwalifikowany na wahadłowego i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Wskoczyłem do składu w trzeciej lub w czwartej kolejce i swojego miejsca już nie oddałem. W pewnym momencie wszystko wyglądało jak piękny sen. Awans po awansie, dobre wyniki w Ekstraklasie – coś, co wydawało się niemożliwe, faktycznie miało miejsce. Przez pięć lat w zespole z Częstochowy napisałem swoją historię, ale byłem także częścią historii tego projektu.
- Napisałeś też kawałek historii jedną ze swoich cieszynek. Skąd pomysł na właśnie taką?
- Oglądaliśmy urywki starych meczów reprezentacji Polski z lat 70. i 80. Bardzo bawiły nas specyficzne cieszynki piłkarzy z tamtych czasów. Wyglądały one bardzo podobnie – dziwne naskoki bez ładu i składu. Ale to miało swój klimat. Postanowiłem, że sam muszę wykonać ten skok po zdobyciu bramki. Miało to miejsce bodajże po którymś ze sparingów. Wszystko wyszło spontanicznie. Dzisiaj mocno śmieje się, gdy widzę tę cieszynkę.
- Muszę zrobić wszystko, aby pokazać poziom jaki oczekuje Legia. Będą wymagali ode mnie jeszcze więcej, ale o to mi chodziło. Oczekiwania mnie rozwijają. Wyszedłem ze swojej strefy komfortu. Mogłem zostać w Rakowie, ale chciałem pójść dalej.
- Oglądałeś mecze reprezentacji, a później sam dostałeś do niej powołany.
- To było spełnienie kolejnego marzenia. Dowiedziałem się o tym trochę wcześniej. Trener Michniewicz obserwował mnie, ale nic nie było do końca pewne. Kilka dni przed ostateczną kadrą, trener do mnie zadzwonił. Pamiętam, że chyba nie odebrałem wówczas telefonu (śmiech). Dostałem sms-a i szybko oddzwoniłem, nie spodziewałem się takiej informacji. Reprezentacja grała wówczas spotkania barażowe. Wszyscy spodziewali się, że powołania otrzymają piłkarze doświadczeni, otrzaskani z kadrą. Nie byłem od razu rozpatrywany do gry od pierwszej minuty, ale chciałem zrobić wszystko, aby otrzymać swoją szansę. Ostatecznie byłem bardzo blisko debiutu. W spotkaniu ze Szkocją miałem pojawić się na boisku. Trenerzy, asystenci mówili mi, że w planie na tę rywalizację widnieje moje nazwisko. Niestety, mecz potoczył się inaczej. Kontuzje Arka Milika i Bartka Salamona spowodowały wymuszone zmiany. Szkoda, bo było naprawdę blisko. Teraz musze zrobić wszystko, aby otrzymać kolejną szansę. O tym się marzy od małego dziecka. Bycie blisko kadry, trenowanie z nią, a przede wszystkim reprezentowanie kraju z orzełkiem na piersi, to powody do dumy. Nie ma większego wyróżnienia dla polskiego zawodnika.
- Przez Legię jest bliżej do kadry?
- Najważniejsze jest to, aby grać w czołowej drużynie Ekstraklasy. Raczej nie widzę tutaj większego znaczenia jeśli chodzi o konkretne zespoły. Jeżeli będziesz się wyróżniał na tle ligowych rywali, to możesz być pewny, że dostaniesz swoją szansę.
- W Warszawie presja będzie na pewno większa niż w Częstochowie.
- Dla mnie Legia to nowe wyzwanie. Mogę zrobić krok do przodu i stać się lepszym piłkarzem. Presja na pewno będzie większa, ale to dodatkowo mnie napędza. W ostatnich sezonach na mojej pozycji grał Filip Mladenović. To piłkarz o ogromnej jakości, ze świetnym dośrodkowaniem, dobrymi liczbami, ale ja mam swój cel. Oczekiwania będą duże. Na pewno pojawią się porównania. Ja muszę zrobić wszystko, aby pokazać poziom jaki oczekuje Legia. Będą wymagali ode mnie jeszcze więcej, ale o to mi chodziło. Oczekiwania mnie rozwijają. Wyszedłem ze swojej strefy komfortu. Mogłem zostać w Rakowie, ale chciałem pójść dalej. W Częstochowie nie widziałem aż takiej determinacji z obydwu stron. Legia to idealny krok do rozwoju. W Warszawie mam szansę osiągnąć swoje kolejne cele. Na każdym kolejnym treningu chcę pokazywać się z jeszcze lepszej strony.
- Wiem, że niezależnie od sytuacji, będę mógł zapewnić bezpieczeństwo dla mojej rodziny. Inwestuję w nieruchomości, mieszkania, ale też w akcje, czy metale szlachetne. Dalej śledzę rynek i staram się podążać w odpowiednich kierunkach. To, co dzieje się w życiu prywatnym piłkarza, bardzo mocno oddziałuje na boiskową sytuację. Nie potrafiłbym grać na wysokim poziomie bez spokoju i harmonii w życiu prywatnym.
- Jaki jest Patryk Kun w życiu prywatnym?
- Jestem spokojny i opanowany. Z mojej strony rodzice mieszkają w Węgorzowie, ze strony Oli – w Bydgoszczy. Jeżeli chcielibyśmy gdzieś wyjść wieczorem, to musielibyśmy jechać pół Polski, aby zostawić dziecko (śmiech). Szczerze powiedziawszy ja nie miałem nigdy ochoty na imprezowe życie. Urodziła mi się córka, a ja od początku chciałem poświęcić się rodzinie. Uwielbiam spędzać czas z najbliższymi. Obiad czy kolację bardzo często jemy w domu. Dla mnie jest to bardzo ważny czas. Chcę być aktywnym rodzicem. Każdego dnia staram się przekazywać swoją wiedzę i doświadczenie. To pomaga mi też być lepszym piłkarzem.
- Słyszałem, że zajmujesz się inwestycjami i prężnie działasz w finansach.
- Wszystko rozpoczęło się mniej więcej dwa lata temu. Słyszałem wcześniej o tym, żeby inwestować w nieruchomości, działać w tym kierunku, ale nie wchodziłem w szczegóły. Z dnia na dzień coraz bardziej się w to zagłębiałem. W Rakowie mieliśmy grupkę z Andrzejem Niewulisem i Mateuszem Wdowiakiem, z którą razem podążaliśmy w tym kierunku. Zacząłem powoli się w to wciągać. Na pierwszy ogień poszły nieruchomości, ale szybko dochodziły do tego inne aktywa – metale szlachetne, akcje. Wgłębiłem się w temat. Zacząłem czytać książki biznesowe, rozwijałem wiedzę. Wiadomo, że z upływem czasu na moim koncie zaczęło pojawiać się więcej pieniędzy. Miałem większy spokój życiowy. Wiedziałem, że mogę odpowiednio zarządzać pieniędzmi.
- Chciałeś zabezpieczyć w ten sposób swoją rodzinę?
- Słyszało się historie piłkarzy lub innych sportowców, którzy po zakończeniu kariery od razu tracą majątek. Chciałem nabyć wiedzy, jak ulokować swój kapitał. To dało mi dodatkowy spokój wewnętrzny. Wiem, że niezależnie od sytuacji, będę mógł zapewnić bezpieczeństwo dla mojej rodziny. Inwestuję w nieruchomości, mieszkania, ale też w akcje, czy metale szlachetne. Dalej śledzę rynek i staram się podążać w odpowiednich kierunkach. To, co dzieje się w życiu prywatnym piłkarza, bardzo mocno oddziałuje na boiskową sytuację. Nie potrafiłbym grać na wysokim poziomie bez spokoju i harmonii w życiu prywatnym. Lubię do wszystkiego podchodzić z chłodną głową. Planuję, analizują, dbam o najbliższych – właśnie wtedy czuję się spokojny. Łatwiej jest osiągnąć sukces w piłce, gdy masz czystą głowę.
- Ważne jest to, aby starać się być lepszym w wielu kierunkach. Nie chcę być jednowymiarowy i taką samą radę mógłbym przekazać innym.
- W co najlepiej inwestować?
- W siebie! To przede wszystkim. Staram się czytać wiele książek – o finansach, ale też sportowych. Dbam o rozwój sportowy, ale też ten poza boiskiem. Staram się dywersyfikować to, co mam. Jeżeli miałbym polecić coś naszym kibicom, to na pewno nie koncentrować się tylko na jednej gałęzi biznesu. Ważne jest to, aby starać się być lepszym w wielu kierunkach. Nie chcę być jednowymiarowy i taką samą radę mógłbym przekazać innym.
- Jeżeli pojawił się temat książek, to warto wspomnieć o twojej prawdopodobnie ulubionej – Zlatana Ibrahimovicia.
- Zlatan to bardzo charakterystyczna postać. Miał mnóstwo historii, które mocno mnie ciekawiły. Jego dzieciństwo nie należało do łatwych, pochodził z rodziny imigrantów. Było widać dużą szczerość, co od razu do mnie trafiło. Żyje na własnych zasadach, ale nie udaje kogoś, kim nie jest. Dla wielu sportowców może być wzorem.
- Masz bardzo ułożone życie, ale czy jest coś, czego moglibyśmy ci życzyć na koniec rozmowy?
- Przede wszystkim zdrowia. Na wszystko inne będę chciał sobie zapracować!
Autor
Mateusz Okraszewski