Pół wieku z Legią - Legia Warszawa
Plus500
Pół wieku z Legią

Pół wieku z Legią

Są jubileusze wielkie, ważne i huczne, ale bywają też małe i skromne. Niezbyt może ważne dla świata, ale cenne dla ludzi, których dotyczą. Właśnie w związku z moim pierwszym meczem obejrzanym na żywo przy Łazienkowskiej mam małą okazję do świętowania 50-lecia swojej przygody z Legią.

Autor: Wiktor Bołba

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Janusz Partyka, Archiwum prywatne

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski, Janusz Partyka, Archiwum prywatne

To nie ma nic wspólnego z primaaprilisowym żartem. Właśnie 1 kwietnia 1970 roku, tak na dobre rozpoczynając swoją kibicowską przygodę, zacząłem pisać swoją legijną historię, nie zdając sobie sprawy jak ogromny wpływ wywrze na moim dalszym życiu.

Zdjęcie

Jak trafiłem na Łazienkowską? Trenerem trampkarzy drużyny warszawskiego Orła, w której poznawałem tajniki tej pięknej gry, był przedwojenny piłkarz Warszawianki Zygmunt Sochan. Pan Sochan był także wieloletnim kierownikiem lodowiska „Torwar”. Zabierał nas często na lodowisko, obdarowując przy tym zużytymi - dla zawodników, ale nie dla nas - kijami hokejowymi Smolenia. Co to znaczyło wśród rówieśników mieć taki kij, nie muszę chyba tłumaczyć. To właśnie trener Sochan zabierał tę swoją piłkarską dzieciarnię na mecze Legii. Tak też było w ten środowy, deszczowy wieczór.
W tamtych czasach trybuny naszego stadionu miały barwę szarą i daleko im było do tego, co działo się na zachodzie. Jedynym jaskrawszym punktem na naszym stadionie w szarych latach 70., był niezwykle kontrowersyjny i ekstrawagancki kibic Kojak. Zapamiętałem go z kilku powodów. Przede wszystkim z „na kolano” wygolonej głowy, co wówczas było sporadycznym widokiem. Na dokładkę w oczy rzucała się jego specyficzna elegancja. Potrafił przyjść na mecz we fraku i cylindrze. Jego trochę dziwaczny wizerunek miał też inne elementy. Kojak był zupełnie nieprzewidywalny. Potrafił pojawić się na stadionie z wielkim wilczurem, którego widok skutecznie zniechęcał porządkowych do interwencji. Wizyta kibiców Feyenoordu była jak pokazywanie światełka w tunelu. I my to zrozumieliśmy. Widząc barwny tłum kibiców wystrojonych i przyodzianych w klubowe barwy i gadżety, ludzie przewracali oczami. Ich wizyta w Warszawie była tą przełomową chwilą, zmieniającą styl kibicowania Legii. Do dziś zachowałem podarowane przez kibiców Feyenoordu pamiątki z tego meczu i gdy teraz na nie patrzę, na samo wspomnienie nabieram rumieńców.

Zdjęcie

Na szczęście zaczęły do Polski docierać zachodnie pisma. Na fotografiach widać było jak ozdabiali się kibice w Anglii. Dlatego staraliśmy się wykonywać podobne rzeczy. Stąd pamiętne legijne cylindry zrobione przed meczem z Atletico, podpatrzone od kibiców Feyenoordu. To wtedy też redaktor „PS” Grzegorz Aleksandrowicz, organizując spotkania w świetlicy klubu w której kilka dekad później stworzyłem muzeum, wygłaszał pogadanki na temat kibicowania. To wtedy powoli tworzył się zorganizowany doping. Niemniej w owładniętej komunizmem Polsce „stadionowa moda z zachodu” raziła partyjnych kacyków. To były czasy, kiedy za noszenie szalika Legii można było od milicjanta oberwać pałą. To były czasy, kiedy w ówczesnej prasie na polecenie władz piętnowano zachowania coraz bardziej kolorowej grupy kibiców, gromadzących się na centralnym sektorze Stadionu Wojska Polskiego.

Zdjęcie

Z perspektywy czasu cieszy mnie wspomnienie, że byłem jednym z pionierów tworzącego się kultowego sektora nazywanego - od zamieszczonej nad nim planszy reklamowej żyletek Irydium - popularnie „Pod Żyletą”. To była enklawa otoczona kordonem niezwykle chętnych do wszelkich siłowych interwencji milicjantów. Z rozrzewnieniem wspominam próbującego wprowadzić na sektorze - zwykle bez powodzenia - wojskowy dryl pułkownika Żółtańskiego, nazywanego przez nas prześmiewczo „Tubą”. Jego przezwisko wzięło się stąd, że co chwilę napominając żywiołowo dopingujących kibiców, krzyczał w stronę sektora używając swojej żółtej tuby. Grupę, która wówczas wiodła prym „Pod Żyletą” tworzyli: „Rzepek” i Lolek z Ursusa, Janek „Angor”, Andrzej „Muzyk”, Marek „Bidula”, Darek „Trela”, Andrzej „Bosman”, Marek „Nidek” i wielu innych, których niestety już nie pamiętam. Magia kibicowania Legii tak na mnie podziałała, że w deszczu czy śnieżycy, nigdy nie rezygnowałem. Stawiałem kołnierz, wtulałem głowę w ramiona, naciągałem czapkę głęboko na uszy i nie dając się kaprysom naszego zimnego klimatu zajmowałem miejsce na trybunach.

Zdjęcie

Kolejnym etapem kibicowskiej pasji była decyzja o meczu wyjazdowym. W latach 70. ubiegłego stulecia nie było to takie proste, łatwe i przyjemne. Niemniej nie zrażały mnie trudne warunki jazdy pociągiem, stojąc na jednej nodze na korytarzu wagonu. Nie zrażały „komitety powitalne”, wściekłych niczym rój rozsierdzonych os kibiców z miast, w których mecze rozgrywała znienawidzona tam Legia. Znajdując się w takich warunkach, człowiek dowiadywał się wówczas bardzo dużo o sobie. Dopiero wtedy wiedział do jakiego stopnia odporny jest jego system nerwowy, czy umie być odważny, wytrwały.
Mam jeszcze w swojej pamięci, mimo że przyćmionej upływem lat to, że za moich młodych kibicowskich czasów każdy młody kibic miał trzy marzenia. Pierwsze, żeby Legia zawsze wygrywała. Drugie, żeby zawsze oglądać mecze Legii. I trzecie - dostać autograf piłkarza i zamienić z nim chociaż kilka słów. Taka była wówczas hierarchia kibicowskich marzeń. Oczywiście, jak Deyna czy Gadocha się do człowieka odezwali, to było zachwycające. Takie nabożne. Krótko mówiąc byłem tak szczęśliwy, że przez resztę dnia chodziłem półprzytomny.

Zdjęcie

W ogóle miałem to niezwykłe szczęście, że wielu ludzi, których w swojej młodości podziwiałem z wysokości trybun, w późniejszych czasach poznałem osobiście. Gdy przeglądam zdjęcia, których w domu mam wiele, praktycznie rzecz biorąc, począwszy od sekretarzy generalnych klubu płk. Edwarda Potorejko, płk. Kazimierza Konarskiego, lekarzy dr. Henryka Soroczko, dr. Stanisława Machowskiego, szefa propagandy płk. Romana Sandomierskiego, który z ramienia klubu opiekował się kibicami, aż do obecnego właściciela klubu Dariusza Mioduskiego, znałem osobiście wszystkich najważniejszych działaczy Legii, najwybitniejszych trenerów i całą plejadę sportowców.

Zdjęcie

Z niektórymi przyjaźniliśmy się latami. Bardzo ceniłem sobie przyjaźń z legendarnym zawodnikiem Wielkiej Legii lat 50. Henrykiem Grzybowskim. To pan Henio, rodowity warszawiak, który od trampkarza aż do seniora całą karierę spędził tylko w Legii, wprowadzał w warszawskie życie Lucjana Brychczego. Chociaż dzieliła nas spora różnica wieku nie przeszkadzało to naszej przyjaźni. Popularny wśród warszawskich kibiców „Grzybek”, był dla mnie wielkim autorytetem. Wciąż wspierał mnie pomagając poznać kulisy tamtej wspaniałej drużyny. Również ogromną wiedzę przekazywali mi inni wielcy naszego klubu, że wspomnę tylko tych najwybitniejszych: Henryka Niedźwiedzkiego, Wacława Wójcika, Jerzego Pawłowskiego, Jana Szczepańskiego, Stanisława Królaka, Ryszarda Koncewicza, Wojtka Kaczorka i wielu innych. Przez jakiś czas opiekowałem się trenerem tysiąclecia Kazimierzem Górskim, z którym wspólnie jeździliśmy na mecze. Po śmierci pana Kazimierza z mojej inicjatywy zostało zastrzeżone krzesełko na trybunie honorowej Stadionu Wojska Polskiego, z którego oglądał mecze Legii. Bardzo dobre relacje miałem z legendarnym bramkarzem Władkiem Grotyńskim. Był panem życia. To był bodajże pierwszy polski piłkarz bon vivant i utracjusz. To Władek bawił się z największymi gwiazdami rodzimego kina i estrady, szpanując po Warszawie wiecznie psującym się fordem mustangiem.

Zdjęcie

Do dziś mam stały kontakt z mieszkającym w Toronto znakomitym, czołowym swego czasu w Europie skrzydłowym Legii, Januszem Żmijewskim. O naszych bardzo dobrych relacjach świadczy fakt, że Januszek nazywa mnie swoim „Legijnym synkiem”. Zresztą z kolonią kanadyjską Legii - Bogdanem Kwapiszem i Jurkiem Jagiełłą - do dziś utrzymujemy kontakty.
Chociaż wszyscy wiedzą, że jestem orędownikiem pamięci Kazimierza Deyny, to jednak niepodważalnym symbolem Legii pozostaje pan Lucjan Brychczy. Wspaniały, niezwykle skromny człowiek. Zrobiłem z panem Lucjanem cykl „Wspomnienia Kiciego”. Przez kilka lat metodycznie przeprowadzaliśmy rozmowy. Spisywałem je, po czym redagowałem nadając kształt opowieści. Cykl ten ukazywał się w „Naszej Legii”. Po latach wraz z Grzegorzem Kalinowskim napisaliśmy książkę o panu Lucjanie pod prostym tytułem „Kici”.

Zdjęcie

Moja fascynacja Kazimierzem Deyną przypadła na czas młodzieńczego rozkwitu. Wypisywałem jego nazwisko na ławkach szkolnych. Dla mnie każdy pretekst jest dobry, by wznawiać opowieści o tym fantastycznym piłkarzu. Dumą napawają mnie opinie i recenzje, że biografia mojego autorstwa jest najlepsza, jaką napisano o tym piłkarzu. To przecież największy piłkarz Polski XX wieku. Zamiast zaliczać go do zapomnianych, trzeba na wszystkie sposoby przypominać tę wielką postać, ikonę Legii. Kiedy 22 styczna 2005 roku odbyło się odsłonięcie pamiątkowej tablicy poświęconej Kazimierzowi Deynie, to mnie przypadło w udziale wygłoszenie krótkiego przemówienia podczas tej podniosłej uroczystości. Ostatnio zdarzyło mi się przeżyć kolejne wielkie chwile związane z tym piłkarzem, kiedy to na prośbę PZPN-u podczas uroczystej gali miałem zaszczyt w imieniu Kazimierza Deyny odebrać statuetkę nominującą go do „Jedenastki 100-lecia PZPN”.
Z młodszego pokolenia piłkarzy uwielbiałem patrzeć na grę Darka Dziekanowskiego. Wynikało to z nadziei, że on grał inaczej niż wszyscy. Potrafił być nieprzewidywalny, a jego nieoczekiwane zagrania nie raz były atrakcją dla zasiadających na trybunach. Na boiska ekstraklasy wprowadził swój zwód, tzw. przerzutkę piłki nad zdezorientowanym obrońcą. Zwód Darka trwał chwilę, ale w mojej pamięci pozostaje na zawsze. Ponadto przystojny piłkarz niezmiennie budził zachwyty kobiet. Zapewne niejedna pani przychodząc na mecze Legii marzyła, by uroczemu Dareczkowi zawrócić w głowie.

Zdjęcie

Bardzo szanuję Aleksandara Vukovica. Jeśli zastanowimy się, kto od ery Leszka Pisza mógł być kandydatem do tytułu „Następcy Deyny”, to Vuko wyprzedza innych kandydatów o kilka długości. Obecnie śledzę jego karierę trenerską ze szczególną sympatią. Muszę się pochwalić, że otrzymałem od Vuko flaszeczkę Chivasa, którą zgodnie z umową mamy wspólnie opróżnić po zdobyciu przez Legię tytułu mistrzowskiego.
Z mniej odległych czasów bardzo bliski jest mi Artur Boruc. Super gość. Po Kazimierzu Deynie posiadam bodaj największą kolekcję jego pamiątek. Oprócz postawy na boisku i przywiązania do Legii Artur ujmuje tym, że ciągle siedzi w nim niepokorny chłopiec, który w każdej chwili może spakować manatki, wsiąść do samolotu i polecieć na mecz Legii.

Zdjęcie

Na swój sposób miło wspominam współpracę z byłym piłkarzem Legii, potem rzecznikiem prasowym klubu, Jackiem Bednarzem. Bardzo inteligentny człowiek, piłkarz z wykształceniem prawnika. Jacek, zadufany w swoją wszechmądrość, pisząc felietony do „Naszej Legii” w niezbyt zrozumiały dla czytelników sposób wypowiadał się na każdy temat. Myślę, że gdyby ktoś zaproponował mu wykłady w kosmosie - zgodziłby się. Szperam w pamięci przywołując wspomnienia, ile to razy widziałem go na zielonej murawie boiska. Pewnie ponad setkę. Wydobywam z pamięci mecz i w nim Jacka, jako bohatera. To jest Goeteborg i bramka na miarę awansu Legii do Ligi Mistrzów. Ogromny szacunek mam do jednego z najbardziej zasłużonych zawodników dla naszego klubu, Tomasza Kiełbowicza. Podziwiając jego po mistrzowsku wykonywane rzuty wolne, nawet nie przypuszczałem, że kiedyś razem będziemy pracować w Legii. Więcej... Nawet nigdy przez myśl mi nie przeszło, że Tomek będzie kiedykolwiek grał w piłkę w mojej drużynie. A jednak, będąc jej kapitanem wielokrotnie prowadził do zwycięstw muzealną drużynę Legii.

Zdjęcie

Legia to nie była tylko piłka nożna. Pamiętam jak w letnie dni od wczesnego ranka całym podwórkiem wybieraliśmy się na jedyny wówczas w Warszawie odkryty basen. Basen Legii był miejscem tętniącym życiem, gdzie można było spotkać ludzi znanych tylko z plakatów lub ekranu telewizora. Choć w Polsce jeszcze o studiach piękności nie było mowy, to na dachu budynku pływalni działało jedno z pierwszych solariów, gdzie modne wśród pań z wyższych sfer było opalanie się całkiem nago. To z kolei było przyczyną licznych wspinaczek na stadionowy jupiter, chętnych widoku, po którym z wrażenia zapierało dech w piersiach.

Zdjęcie

Z racji przyjaźni z Krzysztofem Kosedowskim z innych sekcji najbliżej mi do tej bokserskiej. Kiedy pod okiem Krzyśka zaczęliśmy zabawę o nazwie boks w salce na Forcie Bema, miałem okazję bliższego poznania wielu mistrzów tej jakże zasłużonej w historii Legii dyscypliny sportu. Pamiętam słynne wtorki, gdzie w kawiarence u pana Wojtka można było wypić kawkę w towarzystwie nieżyjących już Józefa Grudnia, Jana Szczepańskiego, Wieśka Rudkowskiego, Andrzeja Gmitruka, czy młodszych - Janusza Gortata, Kazia Szczerby i Bogusia Gajdy. To na „Fortach” wspólnie z Robertem Piątkiem uczyliśmy Andrzeja Gołotę zrobienia z kciuka i palca wskazującego „eLki” symbolu kibiców Wojskowych. Było z tym trochę śmiechu, gdyż Andrzejowi brakowało trochę cierpliwości.

Zdjęcie

W swojej historii z Legią mam także wspomnienie jedenastu lat pracy dziennikarskiej w „Naszej Legii”. Z perspektywy tych lat spędzonych w „NL” mogę powiedzieć, że nigdy nie byłem wyrobnikiem, dla którego liczyłby się tylko sposób zwiększenia wierszówki. Wartością bezcenną w tym zawodzie jest niezależność. Jestem wdzięczny naczelnym - śp. Wiesławowi Gilerowi i Robertowi Piątkowi, że przez te lata dawali mi wolną rękę w wyborze tematów, pielęgnując, a nawet dzielnie broniąc niezależności „Naszej Legii”. Dzięki temu, docierając bezpośrednio i rozmawiając z działaczami, trenerami, zawodnikami, czułem, że uczestniczę w czymś ważnym, że dokumentuję historię Legii.

Zdjęcie

Pracując w „Naszej Legii” dziesiątki godzin spędziłem na rozmowach z panem Eugeniuszem Warmińskim, legendą sportowej fotografii reportażowej i zawodu fotoreportera. Byłem jednym z nielicznych, których dopuszczał do swojego przepastnego - dziś będącego własnością Legii - archiwum. Pan Gienio fotografował najważniejsze wydarzenia w historii sportu. Jego zdjęcia zna chyba każdy. Był zakochany w Legii, Brychczym, Deynie. W swoim archiwum posiadam tysiące metrów nagranych wywiadów i dykteryjek dotyczących historycznych wydarzeń naszego klubu. Żałuję, że odkładając to na później, nie zabrałem się do spisania wspomnień jednego z byłych szefów Legii płk. Kazimierza Konarskiego, o co zabiegał sam pułkownik. Żałuje, że wobec nalegań Bernarda Blauta nie pojechałem do Gogolina, żeby zrobić wywiad z jego młodszym bratem Zygfrydem. A byłoby pewnie ciekawie, ponieważ popularny „Malina” należał do jednych z najbarwniejszych postaci w historii piłkarskiej Legii. No cóż, nie zdążyłem. Jego śmierć była nagła i zaskakująca.

Zdjęcie

Od najmłodszych lat interesowałem się także kolekcjonerstwem. Początkowo zbierałem wszystko o piłce, co wpadło mi w ręce. Z wiekiem stałem się jednak bardziej selektywny i na poważnie interesowałem się tylko pamiątkami dotyczącymi mojej ukochanej Legii. Mijały lata, a moja kolekcja się rozrastała. Wiele z cennych eksponatów udało mi się nabyć za symboliczne „pół litra”. Za inne zaś buliłem słono. Kupowałem osobiste pamiątki piłkarzy - przepłacając przy tym - które sprawiały mi wiele satysfakcji. Jak każdy rasowy kolekcjoner, czując potrzebę podzielenia się swoimi wieloletnimi zbiorami, zabiegałem o powstanie Muzeum. Dopiąłem swego i 21 kwietnia 2006 roku, podczas obchodów 90. rocznicy powstania Legii Warszawa, dokonano uroczystego otwarcia Muzeum, którego zalążkiem pozostaje gromadzona przez prawie trzydzieści lat moja kolekcja.

Zdjęcie

Jest to pierwsze klubowe Muzeum w Polsce, które ma już swoją tradycję. To skarb, trwały pomnik pamięci o dokonaniach sportowców Legii. W Muzeum najpiękniejsze dla mnie jest to, że kiedy w gablocie ustawiam jakiś eksponat, doskonale wiem skąd pochodzi, kim jest jego zdobywca i ofiarodawca. Wiem jak wygląda sportowiec, który go zdobył. Napawa dumą, że wartość naszego Muzeum dla Legii i Warszawy została doceniona przed radców miejskich, którzy za pracę w legijnej placówce wyróżnili mnie Nagrodą m. st. Warszawy.
Gdy jeszcze pisałem do „Naszej Legii”, bardzo dużo korzystałem z wiedzy długowiecznego, bo aż od 1952 roku, działacza klubu płk. Zbigniewa Korola. Ze względu na zajmowane stanowiska i najdłuższy staż pan Zbigniew był istną kopalnią wiedzy o Legii. Ogromnie dużo czerpałem z jego wiedzy, którą chętnie się ze mną dzielił. Zbigniew Korol od roku 1957 aż do ostatnich dni swojego życia prowadził Kronikę Klubową. Po jego śmierci, od roku 2014, decyzją ówczesnego prezesa Legii Bogusława Leśnodorskiego jestem kontynuatorem tego dzieła i tworzę kolejne tomy Kroniki Klubowej.
Przez lata pisania, oprócz biografii Brychczego i Deyny, kolejną pozycją mojego autorstwa jest książka „Legia Warszawa - droga do chwały”. Jestem też autorem wydawnictwa jubileuszowego „Legia 95-lat”, współautorem albumu „Warszawa i Legia 90 lat razem”. Służyłem swoją pomocą kolegom z „Przeglądu Sportowego”, autorom albumu „Legia Warszawa”. Współpracowałem także z autorami albumu „Kazimierz Górski i jego orły”.

Zdjęcie

Ale przede wszystkim największym zaszczytem było to, że znalazłem się w zespole, w którym wspólnie z Robertem Piątkiem, Grzegorzem Karpińskim i Adamem Dawidziukiem, stworzyliśmy coś trwałego dla wszystkich kolejnych pokoleń Legii, a mianowicie „Księgę stulecia Legii Warszawa”. Księga i autorzy podczas Warszawskich Targów Książki zostali wyróżnieni Nagrodą im. prof. Jerzego Skowronka.
Z mojej inicjatywy powstała w Klubie „Galeria Sław” skupiająca najwybitniejszych piłkarzy klubu. Jestem też pomysłodawcą zastrzeżenia dla Kazimierza Deyny koszulki z numerem „10”. Od 4 lipca 2006 roku żaden piłkarz Legii nie zagrał już z tym numerem.

Zdjęcie

Niewiele przesadzę nazywając Legię swoim drugim domem. Spędziłem tu młodość, to tu zostałem kibicem z pięćdziesięcioletnim stażem. Tu przeżywałem radości i smutki ze zwycięstw oraz porażek zmieniających się pokoleniowo pupili. Mówiąc najogólniej, żeby wspomnienia mojej pięćdziesięcioletniej przygody z Legią były pełne, powinienem sporządzić listę wszystkich wydarzeń z mojego legijnego życia. Od chwili pierwszej wizyty przy Łazienkowskiej do dziś. Oczywiście jest to niemożliwe. Taka lista byłaby niezwykle długa, w dodatku wraz z otwieraniem kolejnych zakamarków pamięci obawiam się, że miałbym problem z zakończeniem.

Zdjęcie

Dlatego, by nie przedłużać, wyjaśnię krótko. Uzależnienie kojarzy się zwykle z alkoholizmem, narkomanią czy hazardem. Są jednak nałogi pozornie niewinne, lecz nie mniej wciągające. Na przykład kibicowanie Legii. Brzmi to jak niewinny żart, ale moje pół wieku z Legią to potwierdza.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.