
Wywiady Wiktora Bołby: Leszek Pisz - Obywatel „Piszczyk” (cz. 1)
Od czasów Kazimierza Deyny warszawska Legia nie mogła doczekać się zawodnika w środku pola, który choćby w małym stopniu zbliżył się sposobem gry do wielkiego mistrza. Owszem, byli w Legii świetni rozgrywający: Henryk Miłoszewicz, Andrzej Buncol, Kazimierz Buda czy Jan Karaś, ale żaden z nich nie prezentował umiejętności na miarę oczekiwań kibiców. Dopiero pojawienie się w Legii filigranowego Leszka Pisza spełniło oczekiwania. „Piszczyk”, zostając niekwestionowanym liderem Wojskowych, niczym niezapomniany Deyna, poprowadził swoją piłkarską armię na szczyty.
Autor: Wiktor Bołba, JP
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Wiktor Bołba, JP
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Wbrew obiegowej opinii, że Legia wykradała z innych klubów najlepszych piłkarzy, Ty sam chciałeś przyjść do zespołu z ulicy Łazienkowskiej.
- Będąc w WKU usłyszałem, że w celu odbycia zasadniczej służby wojskowej mam być skierowany do drugoligowej Lublinianki. Dopiero po rozmowie z trenerem Mirosławem Broniszewskim, który prowadził mnie w reprezentacjach młodzieżowych zdecydowano, że będzie lepiej, jak odsłużę wojsko w o wiele mocniejszej pod względem piłkarskim Legii. Tak też się stało. Przyjechałem do Warszawy, gdzie po trzymiesięcznym okresie unitarnym i złożeniu przysięgi wojskowej, od razu jako żołnierz zostałem przeniesiony do pierwszej drużyny Legii. Jej ówczesnym trenerem był Jerzy Engel.
- Pamiętasz swój pierwszy trening w wojskowej jeszcze Legii?
- Jasne, że pamiętam. Takich chwil się nie zapomina. Co tu dużo mówić – ja, chłopak z prowincjonalnej Dębicy, wchodzę do szatni, a tam aż roi się od reprezentantów Polski! Był taki moment, że czułem się trochę nieswojo, a serducho waliło ze zwiększoną siłą. Na szczęście wychodziłem z założenia, że to nie szatnia, a boisko decyduje o wartości zawodnika. I tam właśnie postanowiłem pokazać swoją klasę.
- Nieźle wtedy namieszałeś ośmieszając kilku renomowanych zawodników.
- Kiedy sprzedałem kolegom kilka „kanałów” na pierwszym treningu, od razu posypały się na mnie gromy. Niemniej przy każdym następnym bliskim kontakcie z Piszem, ci wielcy podchodzili już z większym respektem.

- Byłem wtedy młodym zawodnikiem, więc niestety musiałem podporządkować się starszym, bardziej doświadczonym ligowcom, w dodatku reprezentantom kraju. Potrzeba było kilku lat, by to się radykalnie zmieniło.
- Ówczesny kierownik drużyny Kazimierz Orłowski zarządził Ci pierwszy trening strzelecki – z rezerwowym bramkarzem Grzegorzem Tomalą. Mówił, że po tym co wtedy robiłeś... nie mógł zasnąć.
- Pan Kazimierz Orłowski był dla mnie kimś niezwykłym – człowiekiem, który otoczył mnie w Warszawie opieką. Do dziś jestem mu bardzo wdzięczny i traktuję go jak swojego drugiego ojca. Gdy przypadkiem dowiedział się o tym, że w Dębicy skutecznie strzelałem z wolnych „ratując” sporo meczów, przyjechał do mnie na Legię – mieszkałem wtedy w hotelu pod kortami – i wyciągnął mnie oraz Grześka na trening. Ustawiliśmy mur ze specjalnych chłopków, Grzesiek stanął w bramce, a ja strzelałem wolne. Szło mi na tyle dobrze, że jedynym zajęciem Grześka było wyjmowanie piłki z siatki. Kolejną próbkę strzałów musiałem zaprezentować przed trenerem Engelem, już podczas treningu z drużyną. Trzeba pamiętać, że w bramce stał już Jacek Kazimierski, a to... nie były przelewki. Przecież on bronił w reprezentacji Polski! Nie uląkłem się jego sławy i ponownie pokazałem co potrafię.
- Po tym co wtedy pokazałeś miałeś w meczach strzelać rzuty wolne. Zazwyczaj jednak w czasie meczów od piłki odstawiał Cię „Dziekan” i... walił w zegar.
- Tak było (śmiech). Darek Dziekanowski był niekwestionowanym liderem drużyny, gwiazdą pierwszej wielkości. I to on decydował o tym, kto ma strzelać. Następnymi w kolejce do rzutów wolnych byli dysponujący potężnymi uderzeniami: Kazio Buda i Janek Karaś. Tak więc w rzeczywistości ja byłem dopiero... tym czwartym i to daleko za wymienioną trójką. Byłem wtedy młodym zawodnikiem, więc niestety musiałem podporządkować się starszym, bardziej doświadczonym ligowcom, w dodatku reprezentantom kraju. Potrzeba było kilku lat, by to się radykalnie zmieniło.
- Pamiętasz swój pierwszy mecz przy ulicy Łazienkowskiej?
- Było to 6 czerwca 1987 roku z Ruchem Chorzów. W 35. minucie strzeliłem gola na 1:0 jednemu z lepszych bramkarzy w lidze – Januszowi Jojko. Wygraliśmy wówczas 2:0, a drugą bramkę dla Legii zdobył Darek Kubicki.

- Patrząc na nazwiska, które wymieniłeś, Legia powinna być mistrzem etatowym. Każdy z tych piłkarzy to była indywidualność zdolna wygrać mecz. Tak się jednak nie stało, ponieważ stara piłkarska prawda głosi, że nazwiska nie grają.
- ...i od tamtej pory zostałeś w podstawowej jedenastce Legii!
- Żeby dostać się do pierwszego składu musiałem swoją wartość udowodnić na boisku. Pierwszym takim miernikiem były treningi. Ponieważ na nich szło mi nieźle, to dostałem od trenera Engela szansę. I zdaje się, że ją wykorzystałem.
- W ogóle trzeba być „dzieckiem szczęścia”, by po rozegraniu zaledwie czterech meczów przejść do historii tak zasłużonego klubu jakim jest Legia. Dokonałeś tego 15 sierpnia 1987 roku. W meczu ze Stalą - Stalowa Wola zdobyłeś pierwszą bramkę na poszerzonym boisku.
- Akurat tego wydarzenia nie biorę pod uwagę. Najszczęśliwsi byli wtedy moi rodzice, a zwłaszcza ojciec, który słuchał transmisji z tego meczu w radiu. Gdy strzeliłem gola, był najbardziej dumnym ojcem na świecie.
- Nie wydaje się dziwne, że mając w drużynie takich asów jak: Dziekanowski, Kosecki, Terlecki, Wdowczyk, Kubicki, Kazimierski, Buda, Karaś czy Kaczmarek, Legia nie potrafiła zdobyć tytułu mistrza Polski?
- Sam nie wiem... Patrząc na nazwiska, które wymieniłeś, Legia powinna być mistrzem etatowym. Każdy z tych piłkarzy to była indywidualność zdolna wygrać mecz. Tak się jednak nie stało, ponieważ stara piłkarska prawda głosi, że nazwiska nie grają. Taka była specyfika tego zespołu. Ja byłem zbyt młodym zawodnikiem, bym miał jakiś wpływ na to, co działo się wtedy w drużynie. Już samo to, że załapałem się do Legii i siedziałem w szatni z wielkimi zawodnikami, trenowałem z nimi i miałem do czynienia z najlepszymi trenerami w Polsce, było dla mnie wielkim wyróżnieniem i przeżyciem. Miałem szczęście uczyć się od mistrzów. Chciałem im dorównać, dlatego często zostawałem po treningach i szlifowałem technikę oraz inne elementy piłkarskiego abecadła.
- Twoim pierwszym poważnym sukcesem w Legii był... tylko Puchar Polski w 1989 roku. Nieźle potem go fetowaliście w Mierkach...
- Jeśli było co świętować, to dlaczego mieliśmy tego nie czynić? Z tego co słyszałem finał o Puchar Polski w którym rozgromiliśmy Jagiellonię Białystok 5:2, według ekspertów należał do najpiękniejszych w dotychczasowej historii tej imprezy.

- W tym pechowym dla mnie roku złamałem nogę... trzy razy! Doktor Stanisław Machowski odradzał mi wtedy występ w Barcelonie. Ale byłem tak zdeterminowany, że nawet nie chciałem słuchać o tym, bym nie zagrał przeciwko Barcelonie – w dodatku w świątyni piłkarskiej jaką jest Camp Nou.
- Wielką szansę, by zabłysnąć w Europie, mieliście podczas potyczek o europejskie puchary z wielką Barceloną. Niestety, dla Ciebie był to pechowy mecz. Na Camp Nou złamałeś nogę.
- W tym pechowym dla mnie roku złamałem nogę... trzy razy! Doktor Stanisław Machowski odradzał mi wtedy występ w Barcelonie. Ale byłem tak zdeterminowany, że nawet nie chciałem słuchać o tym, bym nie zagrał przeciwko Barcelonie – w dodatku w świątyni piłkarskiej jaką jest Camp Nou. Oświadczyłem doktorowi, że zagram na własną odpowiedzialność. Zagrałem, chociaż tylko do 67 minuty... Były ból i rozpacz, ale jednocześnie jakaś wewnętrzna satysfakcja z występu na tym wspaniałym stadionie, przeciwko jednej z najlepszych drużyn świata. W dodatku ta wielka Barcelona szczęśliwie zremisowała na własnym boisku z „biedną” Legią 1:1, dzięki problematycznemu rzutowi karnemu, którego w ostatnich minutach meczu sprezentował jej arbiter.
- W Warszawie Legia, już bez Leszka Pisza, nie była tak równorzędnym rywalem dla Katalończyków.
- Zamiast biegać po boisku siedziałem na trybunach. Żałuję, że nie mogłem zagrać w takim meczu na Stadionie Wojska Polskiego. Niemniej i beze mnie nie było aż tak tragicznie. Chociaż Legia przegrała, to jednak nie musieliśmy się wstydzić.
- Choć byłeś zaliczany do najlepszych rozgrywających w kraju, to wiecznie wypominano Ci warunki fizyczne. Mówiłeś wówczas: „Wolicie bym był piłkarzem, czy atletą?”. Wkurzało Cię to?
- Nie, dlaczego? Takim mnie Bóg stworzył i nic nie mogłem zmienić. Tym bardziej, że to jakiej byłem postury nie przeszkadzało mi w grze.
- Trener Władysław Stachurski nazwał Cię nawet „breloczkiem”. Odgryzłeś mu się, nazywając go „Lachą” i... zaczęła się wojna. Podobno byłeś przez niego gnębiony?
- Nie chcę mówić o faktach, które nie są znane szerszemu ogółowi. Po co mam rozdrapywać stare rany? Obojętnie jak by mnie wtedy nazwał, ja na takie rzeczy się nie obrażam. „Lacha”? To nie ja powiedziałem. Zgadza się, że w niektórych sytuacjach miałem odmienne zdanie od trenera Stachurskiego. Nie podobało mi się to, że niwelował on w zespole to, co mieliśmy najlepsze. Byłem już w Legii jakiś czas, wydawało mi się, że w niektórych kwestiach miałem prawo wyrazić swoje zdanie. My popełnialiśmy błędy, ale trener także jest człowiekiem i podobnie jak każdy potrafił być omylny. Ale trener Stachurski uważał inaczej i to ja musiałem ustąpić miejsca.

- Żaden z nas się nie wykoleił. Wszystko do czego doszedłem w piłce było efektem ciężkiej pracy. Poza tym żyłem tylko piłką, co nie jest charakterystyczne dla obecnego pokolenia piłkarzy.
- Skoro nie od „Breloczka” i „Lachy”, to od czego zaczął się ten konflikt?
- Przede wszystkim od prasy. Między nami nie było aż takiego konfliktu, jak wyolbrzymiały to gazety. Wystarczyło jedno słowo, a dziennikarze budowali wokół niego całą teorię. Będę z wami szczery i przyznam, że trener Stachurski zalazł mi za skórę po tym, jak odesłał z Legii mojego brata Mietka. Ten chłopak nie był jakimś piłkarskim ułomkiem – zagrał przecież przeciwko Barcelonie. Jednak trener Stachurski stwierdził, że nie jest mu potrzebny. Ja miałem na ten temat swoje zdanie, trener miał swoje... i na tym się kończyło.
- Z przebiegu dalszej kariery Mieczysława Pisza wychodzi na to, że... rację miał trener Stachurski.
- Takie jest życie. To jest jak z totolotkiem. Jeden zagra i trafi, a inny przez lata będzie próbował i tylko na tym straci. Wszystko zależy od szczęścia. Trudno wyrokować, czy trener miał rację, bo kto wie, jak potoczyłaby się dalsza kariera Mietka, gdyby nie uległ poważnej kontuzji? Będę się upierał, że grając w Legii na pewno nie był jej ostatnim zawodnikiem.
- Wróćmy jeszcze do Stachurskiego. Szkoleniowiec uważał, że gdybyś zrezygnował z tzw. uciech dnia codziennego, byłbyś jeszcze lepszym piłkarzem.
- To jego zdanie. Fakt, robiliśmy to, czego nie powinni robić wyczynowi sportowcy. Tyle tylko, że w tym wszystkim był umiar, bo rano trzeba było wstać na trening i zap... na maksa. Żaden z nas się nie wykoleił. Wszystko do czego doszedłem w piłce było efektem ciężkiej pracy. Poza tym żyłem tylko piłką, co nie jest charakterystyczne dla obecnego pokolenia piłkarzy. Nie żelowałem włosów, nie wpinałem kolczyków w uszy, nie regulowałem brwi, jak czynią to dzisiejsi piłkarze, którzy potem na boisku z troski o swoje wymodelowane ciała i fryzury boją się podjąć zdecydowanej walki o piłkę.

- Owszem, chodziliśmy tam po każdym meczu, po każdym treningu i przy piwku lub kawce dyskutowaliśmy o naszej grze. Tam się zrodziła w nas ta więź, iskra, coś, co łączyło nas również poza boiskiem.
- Może trener miał na myśli to, że zbyt dużo czasu spędzaliście w sławnym „Garażu”?
- Ten cały „Garaż” został mocno przejaskrawiony. Owszem, chodziliśmy tam po każdym meczu, po każdym treningu i przy piwku lub kawce dyskutowaliśmy o naszej grze. Tam się zrodziła w nas ta więź, iskra, coś, co łączyło nas również poza boiskiem.
- W 1991 roku Legia z Piszem podbiła Europę, gromiąc takie sławy jak Aberdeen i Sampdorię Genua. To jednak nie uchroniło Cię przed banicją do Lublina. Co było powodem tego zesłania?
- Ten zespół miał charakter. Tworzyli go ludzie mający mocne osobowości, twarde charaktery. Powtórzę jeszcze raz - nie robiliśmy z siebie fircyków z przewieszonymi torebkami. Szukaliśmy alternatywy w zwycięstwach, mięczaki by z nami nie wytrzymali. W naszej Legii wszyscy, bez gadania, wiedzieli co mają robić. Nasz sukces rodził się w bólach i jeśli w takiej sytuacji nie zostawi się zdrowia na boisku, nie będzie odpowiedniej atmosfery w zespole, to sukcesu na pewno nie będzie. Nie szliśmy na łatwiznę, a awansując do półfinału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów, potrafiliśmy przypomnieć całej Europie zapomnianą już w szerszych kręgach Legię. To, że znalazłem się w Motorze Lublin było pokłosiem tego, że z trenerem Stachurskim nie było nam po drodze. Chociaż nie ma tego złego... W Motorze odzyskałem psychiczną równowagę i formę, dzięki czemu ponownie znalazłem się w reprezentacji Polski.
- Jednak zadra do trenera Stachurskiego wciąż w Tobie tkwiła. Świadczy o tym jedna z twoich wypowiedzi: „Z pewnością nie grałbym w reprezentacji Polski, gdyby Stachurski był jej trenerem”.
- Lata robią swoje, więc dziś już nie pamiętam czy tak powiedziałem.
- Andrzej Łatka, Zbigniew Robakiewicz i Leszek Pisz – to była „święta trójca”. Prezydent Kaczyński zadziwił wszystkich, chwaląc się, że to PiS... wymyśliło grilla. Chyba minął się z prawdą, bo to wy byliście prekursorami grillowania. Wesoło przy tym bywało...
- Nawet bardzo wesoło. Nasze słynne spotkania w Otwocku nad Świdrem urosły do legendy. Chociaż do pełnego obrazu należałoby dorzucić jeszcze kilka nazwisk. Tam się spotykaliśmy, przyjeżdżaliśmy z całymi rodzinami, bawiliśmy się w wodzie, grillowaliśmy i – w wolne dni – spędzaliśmy czas do późnej nocy. Być może prezydent Kaczyński nigdzie wcześniej o tym nie czytał lub przeczytał zbyt późno (śmiech).

- Mieliśmy w szatni także Marka Jóźwiaka, który również dbał o to, by było wesoło. Jego numery niektórym do dziś spędzają sen z powiek. Ja byłem na tyle przebiegły, że wolałem dogadywać się z „Beretem”, niż mieć... buty przybite calowym gwoździem do podłogi.
- Za czasów trenera Krzysztofa Etmanowicza krążyły pogłoski, że to piłkarze ustalali skład i decydowali o tym, czy w danym momencie idą na trening czy piją kawę. Skończyło się to tym, że w meczu z „Twoim” Motorem Legia walczyła o być albo nie być w ekstraklasie. Ile prawdy jest w tym, że „Robak” i Łatka proponowali Ci jakiś układ namawiając, byś przeciwko Legii nie zagrał?
- Już wcześniej miałem uzgodnione z dyr. Arturem Mazurkiem warunki powrotu do Legii. Propozycja bym nie grał wyszła nie od kolegów, tylko od trenera Motoru Grzegorza Bakalarczyka. Ja chciałem grać i nawet wygrać, co oczywiście pogrążyłoby Legię... i grałbym w drugiej lidze. U mnie nie wchodziło w rachubę żadne ustawianie. To była decyzja władz Motoru.
- Dlaczego więc później działacze Motoru mieli do Ciebie pretensje, że nie zagrałeś w tym meczu?
- Pretensje mieli do mnie kibice, którzy nie znali decyzji działaczy.
- Nie mów, że byłaby Ci na rękę porażka Legii w tamtym meczu. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że chciałbyś grać z Legią w drugiej lidze...
- Gdyby zaistniała taka sytuacja, grałbym z Legią i w trzeciej lidze.
- Skoro już żartujemy, to trzeba przyznać, że jako drużyna byliście skorzy do żartów.
- W szatni zawsze były wygłupy. Robiliśmy niezłe numery. Nie zapomnę jak podmieniliśmy „Ratajowi” kołki w butach. Graliśmy wtedy w upalny dzień, murawa była twarda, a Krzyśkowi wkręciliśmy najdłuższe kołki – takie na grząskie boisko. Cały czas w szatni dyskretnie go obserwowaliśmy, czy zauważy zmianę. A on nic, zero reakcji. Już przed samym meczem stoimy w tunelu, gdy „nagle zauważyłem”: „Rataj”, ty chyba podrosłeś, taki jakiś wysoki jesteś?. Ten spojrzał na mnie zdziwiony, potem na buty i zaryczał: k...a, pozabijam! Patrząc na przerażonego „Rataja” parsknęliśmy śmiechem. Sędzia, widząc jaki wywinęliśmy mu numer, opóźnił wyjście z tunelu na tyle, by Krzysiek zmienił buty. Mieliśmy w szatni także Marka Jóźwiaka, który również dbał o to, by było wesoło. Jego numery niektórym do dziś spędzają sen z powiek. Ja byłem na tyle przebiegły, że wolałem dogadywać się z „Beretem”, niż mieć... buty przybite calowym gwoździem do podłogi.
Druga część we wtorek, 7 kwietnia.

Autor
Wiktor Bołba, JP