
Wywiady Wiktora Bołby: Roman Kosecki - Deynie mógłbym czyścić buty (cz. 1)
Należał do grona polskich piłkarzy promieniujących niezwykłą charyzmą. Z jednej strony świetny, dający swoją grą radość kibicom piłkarz, z drugiej nieposłuszny i krnąbrny buntownik. Roman Kosecki grał w Legii krótko, w latach 1989-1991, jednak robił to na tyle dobrze, że zaskarbił sobie uwielbienie trybun. Przypominamy rozmowę Wiktora Bołby, która ukazała się w „Naszej Legii” w listopadzie 2008 roku. Dziś część pierwsza.
Autor: Wiktor Bołba, JP
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Wiktor Bołba, JP
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Gdybyś był lekarzem orzecznikiem, którą grupę inwalidzką przydzieliłbyś pacjentowi uskarżającemu się na kontuzję kręgosłupa i niewydolność nerek?
- Nie znam się na ocenach lekarskich, ale myślę, że kontuzja kręgosłupa i niewydolność nerek są na tyle poważnymi schorzeniami, że zabroniłbym człowiekowi wykonywać jakiejkolwiek pracy.
- Tym pacjentem jest Roman Kosecki...
- Kiedy wojskowej komisji lekarskiej przedstawiłem wszystkie dokumenty związane z moją chorobą, dostałem kategorię „D” – niezdolny do służby wojskowej. Minę miałem nietęgą, ponieważ lekarze – po tym jak odniosłem pierwszy poważniejszy sukces zdobywając brązowy medal mistrzostw Europy – kategorycznie zabronili mi gry w piłkę. Dolegliwości wykluczyły mnie z gry na pół roku. W wojskowym szpitalu na Szaserów leżałem miesiąc. I nic. Lekarze nie rokowali żadnych nadziei na moją dalszą grę. Chociaż groziły mi dramatyczne perspektywy, nie załamywałem rąk. Nie traciłem optymizmu, było we mnie coś, co pozwalało wierzyć, że ten koszmar kiedyś się skończy i że będę jeszcze biegał za piłką. Miałem rację. W moim przypadku wiara zdziałała cuda. Pewnego dnia wstałem z łóżka stwierdzając, że trapiące mnie dolegliwości ustąpiły. Żeby było śmieszniej, jak wróciłem do piłki i grałem w Gwardii, zostałem z kategorią „D” przydzielony do jednostki wojskowej jako... całkowicie zdrowy.
- Pamiętam, że grałem wówczas w trampkokorkach, co wywoływało uśmieszki politowania wśród rywali. Po meczu już im do śmiechu nie było. Schodząc z boiska, zawiesiłem sobie wtedy te śmieszne trampkokorki na szyi i rzuciłem w stronę piłkarzy Lechii słowa, że następnym razem ogram ich na boso.
- Jeżdżąc po klubach czyniłeś starania, by grać w pierwszej lidze.
- Mając naturę sportowca pragnąłem się rozwijać, bym mógł rywalizować z najlepszymi. Dlatego, nie bojąc się nowych wyzwań, zdecydowałem się na tak śmiały krok. Pierwszy był Gdańsk. Działacze Lechii zainteresowali się mną, kiedy już byłem po chorobie i ograliśmy ich w Ursusie. Pamiętam, że grałem wówczas w trampkokorkach, co wywoływało uśmieszki politowania wśród rywali. Po meczu już im do śmiechu nie było. Schodząc z boiska, zawiesiłem sobie wtedy te śmieszne trampkokorki na szyi i rzuciłem w stronę piłkarzy Lechii słowa, że następnym razem ogram ich na boso. Niestety, miałem niewiele do powiedzenia, a na moje przejście do Gdańska nie wyraził zgody prezes Ursusa Marek Pietruszka. W moje miejsce do Lechii poszedł Jacek Chociej. Potem był Widzew, w którym legendarny prezes Ludwik Sobolewski, taksując mnie wzrokiem stwierdził, że jestem... za mikry. Po takiej ocenie już nikt w Widzewie nie miał odwagi mnie zatrudnić. Dali mi parę złotych na bilet kolejowy i kazali wracać do Warszawy. Trzecim klubem w którym czyniłem starania gry była Wisła Kraków. Tam po tygodniu treningów z drugą drużyną, widząc brak zainteresowania z ich strony, zrezygnowałem i wróciłem do domu.
- Status lokalnej gwiazdy zyskałeś w Gwardii Warszawa. Coraz głośniej było o zawodniku wykonującym błyskotliwe rajdy prawym skrzydłem, którego ze względu na fryzurę i miłość do muzyki reggae, nazwano polskim Gullitem.
- Prawdę mówiąc nie przypominam sobie kulis mojego przejścia do Gwardii. Może trzeba o to zapytać Marka Pietruszkę? Trafiłem wówczas na bardzo dobrze zorganizowany klub. To było ciekawe doświadczenie. Gwardia – milicyjny klub, a tu chłopak z warkoczykami, muzyka reggae, w dodatku noszący w sweterku wpięte oporniki. Pamiętam jak nieżyjący już ówczesny kierownik drużyny Ryszard Kielak ciągle mi powtarzał: ja to się z tobą mam... Namawiając, bym chociaż trochę przyciął włosy. Potem, gdy strzeliłem kilka goli, miałem już na tyle mocną pozycję w drużynie, że działacze traktowali mnie przychylniej niż pozostałych. I mogłem się nosić jak chciałem.
- Ewenementem było też to, że grając w drugiej lidze, trafiłeś do kadry.
- Jak tylko pojawiłem się na kadrze, widząc moje długie włosy trener Łazarek od razu wrzucił mi kilka bolszych, witając słowami nie nadającymi się do druku. Nie byłem tym specjalnie zdziwiony, ponieważ wcześniej wiele słyszałem o powiedzonkach szkoleniowca. Długie włosy to była płaszczyzna, na której trener Łazarek ciągle toczył z nami walkę. Wszyscy pamiętamy jak ostro określił Ryśka Tarasiewicza, kiedy ten na zgrupowaniu zjawił się z... ogonkiem. Zgorszony wówczas Łazarek go obrażał. Wyfiokowany jak k..., z błyskotką w uchu i końskim ogonkiem. Jeszcze tylko piórko mu w d... wsadzić i wysłać do kabaretu, a nie na piłkarskie boisko – mówił. Doszło nawet do tego, że nie dopuścił Ryśka do treningu.

- Byłem młody i waliłem prosto w oczy. Mówiąc tak chciałem się odgryźć za to, że jeździłem po klubach, a trenerzy się na mnie nie poznawali. Wobec czego uważałem, że mam prawo ich wyśmiewać.
- A jak przebiegał Twój chrzest w kadrze?
- Sklepali mi tyłek, ale bez żadnych złośliwości. Atmosfera w tamtej kadrze była bardzo fajna. Mogłem liczyć na pomoc bardziej doświadczonych zawodników, jak: „Dziekan”, „Wdowiec”, Janek Urban czy właśnie „Taraś”. Przychodząc do kadry nie gwiazdorzyłem, znałem swoje miejsce w szeregu, czym zaskarbiłem sobie ogólną sympatię pozostałych. Jako element dobrej układanki starałem się dopasować do reszty reprezentantów, a że właściwie dobrze się czuję w każdym towarzystwie, nie było dla mnie problemu, że ktoś jest ze Śląska, Wybrzeża czy Poznania. Nie buntowałem się przed noszeniem sprzętu, jak każdy młody musiałem przez to przejść.
- Po tym jak trafiłeś do reprezentacji wyznałeś w jednym z wywiadów, że ci, którzy wcześniej Cię zbywali, powinni zostać pozbawieni trenerskich dyplomów.
- Byłem młody i waliłem prosto w oczy. Mówiąc tak chciałem się odgryźć za to, że jeździłem po klubach, a trenerzy się na mnie nie poznawali. Wobec czego uważałem, że mam prawo ich wyśmiewać. Teraz, kiedy sam jestem trenerem widzę, że czasami robię przy naborach pomyłki. Z drugiej strony cieszę się, że tak się stało i mogłem stopniowo rozwijać się tu, w Warszawie, przechodząc drogę z okręgówki do ekstraklasy.
- Z czym kojarzy Ci się remiza strażacka?
- W remizie poznałem swoją żonę Jadzię, która przyszła w wakacje na próbę kapeli, grającej głośno i... niekoniecznie dobrze (śmiech). Traf chciał, że gitarzystą w tym zespole byłem ja. To była znajomość, która zaważyła na moim dalszym życiu. Nasze uczucie przerodziło się w piękną miłość i jesteśmy razem do dziś.
- Czy gdybyś nie został piłkarzem, byłbyś gwiazdą show-biznesu?
- Jak grałem jeszcze w Gwardii miałem dylemat. Jechać z drużyną na obóz, czy z chłopakami na koncert. To był ten decydujący moment, w którym musiałem dokonać wyboru. Wybrałem piłkę i z perspektywy czasu jestem przekonany, że postąpiłem słusznie.

- Gdy pierwszy raz znalazłem się przy Łazienkowskiej miałem 11 lat. Za zgodą rodziców przyjechałem z ich znajomym z Konstancina na mecz Legii z Widzewem Łódź. Legia, w której grał jeszcze Kazimierz Deyna, wygrała 2:1.
- Sięgasz jeszcze czasem po gitarę?
- Powiem tak – na gitarze grałem, ale jak wymyślili struny, to przestałem (śmiech).
- Podobno od dziecka śniłeś, by zagrać w Legii?
- Gdy pierwszy raz znalazłem się przy Łazienkowskiej miałem 11 lat. Za zgodą rodziców przyjechałem z ich znajomym z Konstancina na mecz Legii z Widzewem Łódź. Legia, w której grał jeszcze Kazimierz Deyna, wygrała 2:1. Jedną z bramek strzelił Topolski. Tak się złożyło, że siedzieliśmy na trybunie odkrytej, nieopodal centralnego sektora – słynnej „Żylety”, która na cześć zdobywcy bramki śpiewała: „Adam Topolski najlepszy obrońca Polski”. Bardzo mi się to spodobało. Od tamtego meczu żywo interesowałem się Legią. Zbierałem wycinki, oglądałem mecze w telewizji. W miarę możliwości przyjeżdżałem do Warszawy, a trzeba pamiętać, że kiedyś dojechać z Konstancina do stolicy nie było takie proste. To już była wyprawa. Jako dzieciak mogłem jechać tylko z opiekunem, a nie zawsze znaleźli się chętni.
- Chciałeś grać w Legii na własną prośbę. Było jednak pewne „ale”... Jako zawodnik Gwardii przynależałeś do ZOMO. Dlatego w piśmie do Kiszczaka pisałeś: „Zwracam się z prośbą do gen. Kiszczaka, o wyrażenie zgody na przeniesienie mnie z ZOMO w Warszawie do CWKS Legia”.
- Grając w Gwardii byłem przydzielony do specjalnej jednostki, stworzonej przez milicję dla sportowców. Ale nawet nie widziałem munduru. Powiem szczerze, to była fikcja. W ten sposób tworzono nam etaty, za które mogliśmy pobierać wypłaty. Trzeba pamiętać, że mówimy o czasach w których nie było kontraktów i podobne praktyki były na porządku dziennym. Grających w Legii zatrudniano w wojsku, w Górniku w kopalni, w Lechu na kolei, itd. Jeśli chodzi o pismo, to takie były formalności, a ponieważ bardzo chciałem grać w Legii, to miałem klapki na oczach. Więc podpisywałem to, co mi podsunięto pod nos. Wcześniej nikomu o tym nie mówiłem, ale nawet jak grałem w Gwardii, to po treningu przyjeżdżałem na Legię i patrzyłem jak trenują.
- Widząc słup dymu zapytałem: Panie prezesie, co to jest? Nie ma problemu, jutro posadzimy drzewa i za dwa lata nie będzie ich widać – odpowiedział Dziurowicz. Nie czekając na wyrośnięcie drzew zrezygnowałem i wróciłem do Warszawy.
- ZOMO to nie jest powód do dumy. Czy nie obawiasz się, że kiedyś wytkną Ci to Twoi polityczni przeciwnicy?
- Nie, ponieważ to nie była poważna służba. Ja nawet nie miałem pojęcia, kiedy skończyło mi się wojsko. Czy ja nie grałem w Gwardii? A jak było w Gwardii, każdy wie. Historii nie zmienię...
- Odbiegając trochę od rzeczywistości, co by zrobił ZOMO-wiec Kosecki, otrzymując od Kiszczaka rozkaz spacyfikowania robotników należących do związków zawodowych?
- Na pewno bym zdezerterował. Nawet z groźbą zakończenia dalszej piłkarskiej kariery i pobytu w kryminale, nie splamiłbym rąk krwią robotników. Na szczęście jako sportowcowi nie groziło mi wykonywanie takich rozkazów. Tym bardziej, że ze względu na swoje poglądy, byłem raczej solą w oku dla działaczy Gwardii.
- Podobno GKS Katowice proponował Ci górę pieniędzy? Ty wybrałeś jednak biedniejszą Legię.
- Na zaproszenie prezesa Dziurowicza, który odwiedził moich rodziców w Konstancinie, pojechałem do Katowic. Pokazano mi parę mieszkań, jedno z nich było piękne i duże. Niestety miało jedną wadę – z okien salonu rozpościerał się widok na... dwa dymiące kominy. Widząc słup dymu zapytałem: Panie prezesie, co to jest? Nie ma problemu, jutro posadzimy drzewa i za dwa lata nie będzie ich widać – odpowiedział Dziurowicz. Nie czekając na wyrośnięcie drzew zrezygnowałem i wróciłem do Warszawy. Gdy tylko o moim powrocie dowiedzieli się działacze Legii, od razu zaproponowali mi grę przy Łazienkowskiej. Nie zastanawiając się nawet sekundy zgodziłem się. Tak spełniło się moje wielkie marzenie.
- Do Legii przyszedłeś w czarnej, nabitej ćwiekami kurtce i włosami opadającymi na ramiona, co z kolei nie przypadło do gustu wojskowym działaczom.
- Miałem z tym trochę kłopotów. Dodatkowo nie podobały im się moje wypowiedzi, w których otwarcie popierałem Lecha Wałęsę i Solidarność.
- Byłeś pierwszym legionistą od czasów Trzaskowskiego, który nie krył się ze swoją religijnością. Sprowadziłeś nawet na Legię kapelana.
- Niestety, pułkownikom nie podobało się to, że przy drużynie był ksiądz. Być może z obawy przed falą krytyki mediów, które już wtedy stawały się coraz odważniejsze, tolerowali go... Chociaż ze strony wojskowych dawano mu odczuć sporo negatywnych wibracji. Na szczęście ks. Mariusz Zapolski był kompletnie odporny na wszelkie złośliwości spotykające go ze strony laickich wojskowych. Sprawując posługę kapelana drużyny, nauczył wielu wcześniejszych bezbożników rozmawiać z Bogiem. Modlitwą leczył ich grzeszne dusze, pogłębiając stan duchowy. Dzięki ks. Zapolskiemu wychodziliśmy na boisko bardziej uduchowieni i naładowani pozytywną energią.

- Czy może być coś bardziej fantastycznego od tego, że mogłem grać z „10”, którą w Legii na plecach nosił legendarny Kazimierz Deyna, któremu ja mógłbym – dosłownie – czyścić buty?
- W debiucie zdobyłeś dla Legii dwie bramki w meczu z Olimpią, od razu stając się rywalem „Dziekana” o przychylność kibicowskich serc.
- Gdzie mi było do „Dziekana”... Ale było miłe, jak człowiek strzelił dwa gole i kibice mówili o mnie a nie o Darku. Wiedziałem, że może go to trochę zaboleć. Tylko że Darek nigdy mi tego nie dał odczuć. Powiem szczerze, że nie zdobywałem tak dużo bramek jak on. „Dziekan” strzelał więcej i był zawodnikiem bardziej widowiskowym. Ja byłem typem walczaka, bazującym na szybkości. Z Darka jeszcze dziś się nabijam i mówię: Jak ja grałem, to ty nigdy nie byłeś na spalonym. Dlaczego? Bo nie nadążałeś – odpowiadam ze śmiechem.
- Z miejsca stałeś się ulubieńcem „Żylety”. Do śpiewanej na Legii piosenki o „Dziekanie”: „Śpiewają miasta, śpiewają wioski...”, natychmiast dodano frazę: „A zaraz za nim jest Roman Kosecki, który dla Legii strzela brameczki".
- To było bardzo miłe. Słysząc śpiew „Żylety” czułem miód w sercu. Pękając z dumy przez kilka dni upajałem się słowami tej piosenki. Zdarzało się, że wcześniej skandowano moje nazwisko, ale nie o każdym śpiewano.
- Stając się gwiazdą Legii po odejściu „Dziekana” przejąłeś legijną „10”.
- Czy może być coś bardziej fantastycznego od tego, że mogłem grać z „10”, którą w Legii na plecach nosił legendarny Kazimierz Deyna, któremu ja mógłbym – dosłownie – czyścić buty? Możliwość założenia „świętej” koszulki, to była dla mnie magia. Ta dziesiątka zobowiązywała. Wiedziałem, że jak ją założę, spadną na mnie zaszczyty. Ale gdy nawalę, także cała krytyka spadnie na moją głowę... Zastrzegając ten magiczny numer dla Deyny, historia legijnej „10” została zamknięta. Tym bardziej cieszy, że przejmując „dychę” od Darka mogłem w tej historii uczestniczyć.
- Wiadomo, że w każdej drużynie tworzą się grupy towarzyskie. Z kim trzymałeś w Legii?
- Ogólnie to nie wchodziłem w żadne grupy. Trzymaliśmy się razem z Julkiem Kruszankinem, Krzyśkiem Budką i Krzyśkiem Iwanickim.
C.d. w środę, 15 kwietnia.
Autor
Wiktor Bołba, JP