Wywiady Wiktora Bołby: Roman Kosecki - Deynie mógłbym czyścić buty (cz. 2) - Legia Warszawa
Plus500
Wywiady Wiktora Bołby: Roman Kosecki - Deynie mógłbym czyścić buty (cz. 2)

Wywiady Wiktora Bołby: Roman Kosecki - Deynie mógłbym czyścić buty (cz. 2)

Należał do grona polskich piłkarzy promieniujących niezwykłą charyzmą. Z jednej strony świetny, dający swoją grą radość kibicom piłkarz, z drugiej nieposłuszny i krnąbrny buntownik. Roman Kosecki grał w Legii krótko, w latach 1989-1991, jednak robił to na tyle dobrze, że zaskarbił sobie uwielbienie trybun. Przypominamy rozmowę Wiktora Bołby, która ukazała się w „Naszej Legii” w listopadzie 2008 roku. Dziś część druga.

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii, Włodzimierz Sierakowski

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii, Włodzimierz Sierakowski

- Mając bardzo silny skład potrafiliście zdobyć tylko Puchar Polski – trofeum nazywane nagrodą pocieszenia. Czego wam zabrakło do zdobycia najważniejszego lauru?
- Myślę, że przyczyn należałoby szukać w naszej psychice. Podstawową bolączką tej drużyny było to, że potrafiliśmy ogrywać najlepszych, tracąc zdawałoby się pewne punkty na słabeuszach. To się potem mściło...

 

- Pamiętasz finał Pucharu Polski '89 w Olsztynie?
- Takich meczów się nie zapomina. Słyszałem, że kronikarze tej imprezy stawiają spotkanie Legii z Jagiellonią (5:2) w równym szeregu pośród najlepszych finałów w historii tych rozgrywek. Pamiętam, że Jagiellonia była bardzo niebezpieczną drużyną, z kilkoma naprawdę dobrymi zawodnikami. W bramce latał Sowiński, w pomocy był Darek Czykier, który później przyszedł do nas, czy obydwaj Bayerowie. My jednak byliśmy ogromnie zmotywowani, chcieliśmy pokazać, że byliśmy najlepszym zespołem w Polsce, a tylko przez swoją niefrasobliwość nie zostaliśmy mistrzami. To nam się udało. Graliśmy tak, że przez długie momenty Jagiellonia nie wiedziała co się dzieje...

 

- Świętując zdobycie tego pucharu, kilku z was także nie wiedziało co się dzieje...
- To normalne. Była ogromna radość. W ośrodku w Mońkach, gdzie pojechaliśmy na bankiet, szampany strzelały dosyć często. Potem przyjechała moja żona i wspólnie z Jackiem Bąkiem posiedzieliśmy tam trochę dłużej. Było wesoło do tego stopnia, że bano się nam wydać kajaki (śmiech).

Zdjęcie

- Słynny Cruijff pisze w swojej książce: Kosecki jest najszybszym zawodnikiem w lidze hiszpańskiej, bardzo bym chciał go mieć w Barcelonie. Przyznasz, że z przyjemnością czyta się takie teksty.

- Mało brakowało, a wyrzucilibyście z rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów słynną Barcelonę. Po meczu na Camp Nou zainteresował się Tobą sam Johan Cruijff.
- To było miłe, że taki trener widział dla mnie miejsce w takim zespole. Prawdę mówiąc, nie za bardzo zdawałem sobie sprawy z tego zainteresowania. Tym bardziej, że osobiście nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał.  

 

- Z kolei podczas rewanżu w Warszawie zainteresowali się Tobą... złodzieje.
- Dziś już mogę sobie pozwolić na pewną ironię. Mecz ten wywołał ogromne zainteresowanie, stadion już na godzinę przed rozpoczęciem spotkania pękał w szwach. Prawdopodobnie trzech panów, którym nie udało się zdobyć wejściówki na Łazienkowską, postanowiło obejrzeć spotkanie siedząc przed telewizorem... w moim mieszkaniu. Pewnie za karę, że nie wyeliminowaliśmy Barcelony, wszystko mi zrabowali. W mieszkaniu było jak po wybuchu bomby. W miejscu, gdzie stał telewizor, zostawili trzy kieliszki i niedopitą butelkę wódki. Widocznie pod koniec meczu stwierdzili, że trzeba się zbierać i nie zdążyli wypić do końca. Obrobili mnie tak, że musiałem sprzedać Poloneza, by kupić pewne rzeczy, które zginęły. Kupiłem także malucha. Jeździło mi się nim bardzo dobrze, chociaż było trochę ciasno. 

 

- Barcelona odgrywała w Twoim piłkarskim życiu szczególne znaczenie. Najlepszy mecz w barwach Atletico Madryt rozegrałeś właśnie przeciwko niej.
- To prawda. Atletico przegrywało z Barceloną 0:3, po czym strzeliłem dwa gole i wypracowałem dwa kolejne. To było niesamowite spotkanie, które ostatecznie wygraliśmy 4:3. Jesus Gil, właściciel Atletico, był wniebowzięty. Po sezonie zafundował mi tygodniowy pobyt w swoim luksusowym hotelu w Marbelli.

 

- Ponownie wzbudziłeś zainteresowanie Cruijffa. Tym razem napisał o Tobie na kartach swojej książki.
- To chyba najmilsze wspomnienie z Hiszpanii. Słynny Cruijff pisze w swojej książce: Kosecki jest najszybszym zawodnikiem w lidze hiszpańskiej, bardzo bym chciał go mieć w Barcelonie. Przyznasz, że z przyjemnością czyta się takie teksty.

Zdjęcie

- Wtedy w Legii było dwóch Mazurków. Jeden radca prawny, a drugi dyrektor. Nie wiem z którym Mazurkiem się spotkali, być może pomylili ludzi – dlatego brakowało kilkaset tysięcy zielonych.

- Mogłeś zostać pierwszym Polakiem grającym w słynnym Arsenalu FC. Odmówiłeś jednak stawienia się na testach. Dlaczego?
- Byłem zdania, że jeżeli Arsenal wyrażał zainteresowanie moją osobą, to powinien ktoś przyjechać, obejrzeć mnie w grze i ewentualnie zasiąść do rozmów. W 1990 roku nie byłem już zawodnikiem anonimowym. Grałem w reprezentacji i to, co miałem pokazać na boisku, pokazywałem podczas meczów. A co miałem udowodnić w czasie klubowej gierki? Co by było, gdybym zmęczony lotem potknął się o piłkę? Znając swoją wartość powiedziałem - jak mnie chcą, to niech przyjeżdżają. Ja tam jeździł nie będę. Oczywiście polskie media uznały to jako zarozumiałość.

 

- Wolałeś słabsze i mniej znane Galatasaray Stambuł? Przechodząc do Turcji nie chciałeś zdradzić sumy kontraktu twierdząc, że ujawnienie tej kwoty mogłoby ośmieszyć niektórych działaczy Legii, dumnych z tego, że sprzedali Cię za 450 tys. dolarów. Czy dziś, po latach, możesz wyjawić nam tę tajemnicę?
- Już to mówiłem i ciągle będę powtarzał – działacze Galatasaray traktowali mnie bardzo poważnie. I to mi się bardzo podobało. Po ich zaangażowaniu w rozmowach wiedziałem, że mnie chcą. Tak powinno załatwiać się transfer, a nie na zasadzie przysyłania pisemka do klubu i zapraszania na testy. Ja dogadałem się w ciągu 15 minut, po czym zostawiłem Turków z działaczami Legii. Wynikła z tego śmieszna sytuacja, ponieważ nastąpiły rozbieżności w cenie. Wtedy w Legii było dwóch Mazurków. Jeden radca prawny, a drugi dyrektor. Nie wiem z którym Mazurkiem się spotkali, być może pomylili ludzi – dlatego brakowało kilkaset tysięcy zielonych. Jeśli chodzi o mój indywidualny kontrakt puśćmy ironicznie oczko, niczym w reklamie piwa bezalkoholowego i pozostańmy przy sumie 300 tys. dolarów.  

 

- Będąc w Turcji zarabiałeś nie tylko na piłce. Otworzyłeś wraz z Krzysztofem Budką w Warszawie sklep. Firma „Kosa and Budka” dobrze prosperowała do czasu, kiedy Budka... przehulał forsę.
- Powiedzenie „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”, w naszym przypadku znalazło swoje potwierdzenie. Zbytnio ufałem Krzyśkowi, a on robił rzeczy niekoniecznie związane z pomnażaniem majątku firmy. Widząc na co idą przeznaczane przeze mnie środki finansowe powiedziałem stop i zerwałem współpracę.

Zdjęcie

- Któregoś razu w noc poprzedzającą mecz, kładąc się spać, wyczułem pod poduszką jakiś twardy przedmiot. Patrzę, a tam leży... pistolet! Widząc moje zdziwienie, śmiejący się Tanju oznajmił mi co mnie czeka, gdy mu nazajutrz nie będę podawał piłek.

- Na bazarze w Stambule było dużo kramów z ciuchami pod nazwą „Roman Kosecki” czy „Kosa”. Ile kupcy odpalali Ci z tego tytułu?
- Niestety nie miałem z tego żadnych profitów. Ktoś kiedyś próbował mnie buntować, bym zwrócił się do właścicieli tych kramów o jakiś procent. Zostawiłem to jednak w spokoju. Dla mnie to była w jakimś sensie reklama, że Turcy używając mojego imienia próbowali zachęcić klientów do nabywania towarów. Z drugiej strony należy pamiętać, że to był inny kraj i inna religia. Całkiem możliwe, że gdybym zaczął żądać, by mi coś odpalili, mógłbym wyjść z takiego sklepu... z nożem w plecach.

 

- W „Galacie” rywalizowałeś o sławę z Tanju Colakiem, królem strzelców lig europejskich.
- Z Tanju bardziej współpracowałem niż rywalizowałem, ponieważ większość ze strzelonych przez niego goli padało z moich podań. Tanju lubił robić kawały, a ponieważ z reguły mieszkałem z nim w pokoju, często bywałem obiektem jego żartów. Któregoś razu w noc poprzedzającą mecz, kładąc się spać, wyczułem pod poduszką jakiś twardy przedmiot. Patrzę, a tam leży... pistolet! Widząc moje zdziwienie, śmiejący się Tanju oznajmił mi co mnie czeka, gdy mu nazajutrz nie będę podawał piłek. Któregoś razu przyprowadził mi do pokoju trzy dziennikarki jednej z gazet i uciekł. Oczywiście z całą drużyną nasłuchiwał pod drzwiami jak sobie radzę... Ogólnie fajny był z niego chłop, a mnie pozostaje satysfakcja, że miałem spory udział w tych jego „złotych butach”.

 

- Colak obraził się na Ciebie za to, że go nie ugościłeś w Warszawie.
- Nie ugościłem go, bo graliśmy w Warszawie mecz i wygraliśmy 3:0, a ja zdobyłem jedną z bramek. W dodatku na środku boiska trochę się poprztykaliśmy. Prawdę mówiąc, po tym incydencie wracałem do Stambułu z duszą na ramieniu. Na szczęście Tanju wyszedł na lotnisko mnie przywitać. Były przy tym media i cała awantura rozeszła się po kościach. W tym momencie chłopak pokazał klasę, być może miał w pamięci te „złote buty”.

Zdjęcie

- Powiedziałem, że za takie coś to grał nie będę i spory plik banknotów rozrzuciłem pośród kibiców. Na drugi dzień na trening przyszło trzy razy więcej fanów, którzy myśleli, że „Kosa” znowu sypnie mamoną. Wynikła z tego spora afera.

- A jak było z tą forsą, którą w proteście rozdawałeś kibicom?
- Zgodnie z umową pensję w „Galacie” miałem otrzymywać w dolarach. Tureckie pieniądze miały też kolor... zielony i działacze postanowili zapłacić mi właśnie w tureckiej walucie. Była to bardzo duża, niestety nie mająca odpowiedniej wartości, fura pieniędzy. Powiedziałem, że za takie coś to grał nie będę i spory plik banknotów rozrzuciłem pośród kibiców. Na drugi dzień na trening przyszło trzy razy więcej fanów, którzy myśleli, że „Kosa” znowu sypnie mamoną. Wynikła z tego spora afera. Oskarżono mnie, że obraziłem znajdującego się na banknotach Kemala Atatürka. Miejscowa prokuratura formułowała już zarzuty, ale działacze klubu załagodzili sprawę. W prasie „pojechano” jednak ze mną strasznie. Co najmniej tak, jakbym dokonał zamachu stanu. Skutek osiągnąłem, ponieważ jak doszło do następnej wypłaty, otrzymałem ją już w prawidłowych „zielonych”.

 

- Nie na darmo mówiono, że nie było twardszego od Ciebie w rozmowach z prezesami czy trenerami.
- Jeżeli coś się wcześniej ustalało, to tak powinno być. I ja się tego trzymałem.

 

- Grając w Osasunie Pampeluna otrzymałeś propozycję od Cruijffa, by przejść do Barcelony. Ty jednak wybrałeś niepewny los u najbardziej kontrowersyjnego prezesa świata – Jesusa Gila w Atletico Madryt.
- Zanim z Galatasaray Stambuł, za namową Janka Urbana, znalazłem się w Osasunie, wróciłem do Warszawy i Legia skasowała za mnie 600 tysięcy dolarów. Cieszę się, że Janek mi pomógł i w ataku Osasuny zagraliśmy naprawdę fajny sezon. Gadaliśmy po polsku, obrońcy rywali nas nie rozumieli i swoimi zagraniami ich rozmontowywaliśmy. Myślę, że prezes Jesus Gil zainteresował się moją osobą po meczu Osasuny z Atletico. Wtedy pilnował mnie Paulo Futre, a mimo to pojechałem z piłką przez pół boiska i pod brzuchem bramkarza reprezentacji Hiszpanii Abela strzeliłem na 1:0. Oczywiście mówiono o Barcelonie, ale ja zdawałem sobie sprawę z tego, że w „Barcy” nie miałbym szans na grę. Wtedy w Barcelonie grali już Stoiczkow, Romario i Laudrup. To gdzie ja miałbym grać? W dodatku, że mogło grać tylko trzech obcokrajowców. W porównaniu z nimi nie miałbym żadnych szans. Mając propozycję z Valencii i Atletico, wybrałem Atletico. Nie żałuję i myślę, że dokonałem słusznego wyboru. Janek mi natomiast odradzał. Mówił, że Gil to wariat i żebym tam nie szedł. Łatwo nie było, przypomnę, że wówczas w Atletico było sześciu obcokrajowców. Mogło grać trzech, ale dałem radę.

Zdjęcie

- Chyba nie pasowałem do tamtej drużyny. W dodatku odczuwałem brak zainteresowania moją osobą, a ponieważ otrzymałem ofertę z Chicago Fire, to z niej skorzystałem. I nie żałuję. Tam po raz pierwszy w swojej karierze zdobyłem krajowe mistrzostwo.

- FC Nantes to był krok w przód, w tył czy skok na kasę?
- Na pewno finansowo nie straciłem. Piłkarsko również było dobrze, ponieważ z Nantes grałem w Lidze Mistrzów, gdzie doszliśmy do półfinału. Przegraliśmy w nim niestety z późniejszym triumfatorem, Juventusem. Tak więc z Nantes przeżyłem piękną przygodę, okraszoną sukcesem w Lidze Mistrzów. Cieszę się, że brałem udział w największym sukcesie tej drużyny. Potem przeszedłem do Montpellier i tam zrozumiałem, że to jest już ta równia pochyła. Że zaczyna się schyłek mojej kariery. To było naturalne i zdawałem sobie z tego sprawę. Na koniec wróciłem do Legii.

 

- No właśnie, za pierwszej kadencji w Legii byłeś gwiazdą. Powrót raczej nie wypalił...
- Wróciłem do Legii, godząc się grać za śmieszne pieniądze. Przez dziewięć meczów w których grałem po powrocie, nie przegraliśmy żadnego. Awansowaliśmy w tabeli na drugie miejsce, to chyba nie było tak źle.

 

- Podobno psułeś atmosferę w drużynie, namawiając chłopaków do... wypitki?
- Po pierwsze swoją pracę wykonałem dobrze. Umówiliśmy się, że po pół roku siadamy do rozmów i rozmawiamy na temat mojej dalszej gry w Legii. Niestety nie usiedliśmy. Po drugie nikogo nie namawiałem do picia, tylko chciałem skonsolidować podzieloną na grupy drużynę. Chociaż kilkakrotnie dochodziło do przepychanek, ostatecznie udało się i byliśmy jednością. Być może przesadziłem trochę po meczu z Feyenoordem, który graliśmy w okresie przygotowawczym w Holandii. Wówczas w szatni doszło do ostrej sprzeczki, ale uspokoił mnie Jacek Kazimierski. Chyba nie pasowałem do tamtej drużyny. W dodatku odczuwałem brak zainteresowania moją osobą, a ponieważ otrzymałem ofertę z Chicago Fire, to z niej skorzystałem. I nie żałuję. Tam po raz pierwszy w swojej karierze zdobyłem krajowe mistrzostwo.

 

- Krąży opinia, że byłeś kapitanem „rozrywkowej narodowej”.
- Święty nie byłem (śmiech). Były momenty, że trochę się przesadziło. Ale nie było tak, że balowaliśmy cały czas. Przy obciążeniach jakie mieliśmy, nasze organizmy by tego nie wytrzymały. A że zgrupowanie trwało siedem dni, to pierwsze dwa przeznaczaliśmy na „wylewne” powitania. Byliśmy szczerzy w tym co robiliśmy. Lubiliśmy dobrą zabawę i tego nie ukrywaliśmy.

Zdjęcie

- Powoli docierało do mnie, że ktoś ma dosyć Koseckiego w kadrze. Mówiąc ktoś, mam na myśli prezesa Dziurowicza, w którego wcześniej rzuciłem starymi piłkarskimi butami, pokazując mu sprzęt reprezentanta Polski. On niechęć do mojej osoby miał wypisaną na twarzy.

- O tym jak przyjmowałeś „młodych” krążą legendy. Możesz podać skład mikstury zwanej przez Wojtka Kowalczyka „wyjątkowo poniewierającym koktajlem”, który wywoływał nieludzkiego kaca?
- Nazywało się to drink a la wiaderko. Do dużego wiaderka z lodem wlewało się całą zawartość mini baru, znajdującego się w pokoju hotelowym. Wypijając taką miksturę młody musiał poczuć, że jest w kadrze. I czuł (śmiech)!     

 

- Co znaczył ten gest z koszulką na Słowacji?
- Tutaj pozwolę sobie zacytować Kazimierza Górskiego, który zapytany na tę okoliczność powiedział: „Kolega Kosecki troszeczkę przesadził”. Stało się tak jak się stało. Powoli docierało do mnie, że ktoś ma dosyć Koseckiego w kadrze. Mówiąc ktoś, mam na myśli prezesa Dziurowicza, w którego wcześniej rzuciłem starymi piłkarskimi butami, pokazując mu sprzęt reprezentanta Polski. On niechęć do mojej osoby miał wypisaną na twarzy. To był impuls. Krew się we mnie zagotowała i zdejmując koszulkę chciałem zamanifestować zakończenie reprezentacyjnego etapu w moim życiu. Po meczu wsiadłem w taksówkę i wyjechałem znikając gdzieś na Słowacji. Dziennikarze „pojechali” ze mną równo. Wypominając sprawę z Pawłem Zarzecznym w Izraelu, nie dano mi szansy do rehabilitacji, pomimo tego, że później grałem w półfinale Ligi Mistrzów. 

 

- Kazimierz Górski powiedział kiedyś, że gdyby był selekcjonerem kadry, to nie zagrałbyś u niego nawet minuty.
- Przyjmuję to stwierdzenie z honorem. Pamiętać trzeba, że Pan Kazimierz był wówczas honorowym prezesem związku. Prezesem był Dziurowicz i on wielokrotnie do swoich niecnych celów wysługiwał się właśnie Panem Kazimierzem.

 

Część pierwsza wywiadu znajduje się w TYM miejscu.

 

Roman Kosecki

 

Pseudonim - „Kosa”
Urodzony: 15 lutego 1966 r. w Piasecznie
Pozycja na boisku: napastnik lub ofensywny pomocnik
Wzrost/waga: 172 cm/66 kg
Przebieg kariery: RKS Mirków (80-83), RKS Ursus (83-86), Gwardia Warszawa (86-89), Legia Warszawa (89-91), Galatasaray Stambuł (91-92), Osasuna Pampeluna (92-93), Atletico Madryt (93-95), FC Nantes (95-96), HSC Montpellier (96-97), Legia Warszawa (97-98), Chicago Fire (98-99)
Mecze/gole w Legii: 82/25 (4 sezony - 89-91, 97)
Sukcesy: Puchar Polski (89, 90); Superpuchar Polski (90); mistrzostwo i Puchar USA (98); 3. miejsce mistrzostw Europy U-18 (84), reprezentacja Polski (69 A – 19 goli).

 

Rozmowa została opublikowana w miesięcznuku Nasza Legia w listopadzie 2008 r.

Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba, JP

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.