Z archiwum Legia.com: Zgrupowania wczoraj i dziś (cz. 2)
Legioniści zakończyli zimowe zgrupowanie w Olivie. Litry potu wylanego w ciepłej Hiszpanii mają przełożyć się na dobre wyniki podczas wiosennej ligowej i pucharowej kampanii. A jak było dawniej? Piłkarskie obozy to nieodłączna część życia drużyny. To, jak wyglądają teraz, nijak ma się jednak do przeszłości - to zdecydowanie „dwa światy”. Byli piłkarze Legii podzielili się z nami swoimi przemyśleniami, powspominali również najzabawniejsze historie z wyjazdów sprzed kilku, bądź nawet kilkunastu lat. Zapraszamy do lektury drugiego odcinka.
Autor: Janusz Partyka, JJ, DU
Fot. Janusz Partyka, Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka, JJ, DU
Fot. Janusz Partyka, Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
Legioniści zakończyli zimowe zgrupowanie w Olivie. Litry potu wylanego w ciepłej Hiszpanii mają przełożyć się na dobre wyniki podczas wiosennej ligowej i pucharowej kampanii. A jak było dawniej? Piłkarskie obozy to nieodłączna część życia drużyny. To, jak wyglądają teraz, nijak ma się jednak do przeszłości - to zdecydowanie „dwa światy”. Byli piłkarze Legii podzielili się z nami swoimi przemyśleniami, powspominali również najzabawniejsze historie z wyjazdów sprzed kilku, bądź nawet kilkunastu lat. Zapraszamy do lektury drugiego odcinka.
W drugim odcinku o zgrupowaniach i przygotowaniach Legii do sezonu na przełomie wieków (pierwszy znajduje się w TYM miejscu), porozmawilaliśmy z jednym z najbardziej zasłużonych piłkarzy w historii naszego klubu Jackiem Zielińskim. Wojskowych barw „Zielek” bronił w latach 1992-2005, rozgrywając aż 404 mecze. Po zakończeniu piłkarskiej kariery pełnił także przy Łazienkowskiej rolę pierwszego trenera, dyrektora Akademii Piłkarskiej Legii Warszawa i dyrektora sportowego klubu. Dziś jest doradcą zarządu ds. sportowych.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
Jacek Zieliński i Radosław Wróblewski podczas letniego obozu przygotowawczego w Austrii.
Legia.com: - Czym różniły się zgrupowania, na których przebywałeś jako zawodnik, od tych na których byłeś trenerem?
Jacek Zieliński: - Tak naprawdę tych różnic wiele nie było. Od razu po skończeniu kariery zawodniczej stałem się trenerem, więc nie odczułem mocno jakiegoś przeskoku. Wszystko zależy od miejsca, trenera i jego wymagań. Dla większości szkoleniowców najważniejszy był sposób, w jaki będziemy przeprowadzać treningi, w drugiej kolejności patrzono natomiast na standard hotelu. Wiadomo, że jeśli chodzi o Legię, czy inne czołowe polskie kluby, to ten standard był przyzwoity. Ja osobiście preferowałem i lubiłem przygotowania w Centralnych Ośrodkach Medycyny Sportowej w Spale i Cetniewie. To są świetne miejsca do pracy. Przebywa tam mnóstwo sportowców, panuje tam duch sportu i choć warunki są być może troszkę gorsze niż w kurortach, to moim zdaniem najlepiej pracować właśnie w takich miejscach. Teraz nikt do COMS-ów nie jeździ, bo wszyscy stawiają na zdecydowanie wyższy standard.
Autor zdjęcia: Archiwum Legii
Legioniści na cypryjskim zgrupowaniu na początku XXI wieku.
- Kiedyś za granicę nie jeździło się z braku pieniędzy, czy trenerzy chcieli przygotować zespół w tym samym klimacie, w jakim mierzyć się będą podczas meczów ligowych?
- Decydowały głównie kwestie finansowe, bo nie było euro, a marka czy lir były dosyć drogie. W Polsce zgrupowania były po prostu zdecydowanie tańsze. Dochodził do tego fakt, że okres przygotowawczy był zdecydowanie dłuższy – ligę zaczynaliśmy później, bo nie było przecież podgrzewanych płyt – a więc i trenowaliśmy dłużej. Na pewno jednak każdy trener, gdyby tylko miał możliwość pojechania na dwa tygodnie poza Polskę i zagrania kilku sparingów z rywalami spoza kraju, to na pewno by to zrobił. My na obozy zagraniczne zaczęliśmy jeździć dopiero gdy awansowaliśmy do Ligi Mistrzów i trzeba było poznać trochę rywalizacji międzynarodowej.
- Wyjeżdżaliście też na krótkie zagraniczne zgrupowania przed najważniejszymi meczami w pucharach europejskich.
- Byliśmy w Hiszpanii, ale także we Włoszech czy Francji, gdzie graliśmy z zespołami Ligue 1, jeszcze za czasów trenera Pawła Janasa. Wynikało to z tego, że wyjazdy i rywalizacja za granicą były nam niezbędne. Przekonaliśmy się o tym za naszym pierwszym podejściem do eliminacji Ligi Mistrzów, kiedy brakowało nam międzynarodowego doświadczenia i polegliśmy z Hajdukiem Split. Pomny doświadczeń trener Janas zadbał o to, by następnym razem pograć więcej z zespołami zagranicznymi. Pojechaliśmy na obóz do Bastii, pojechaliśmy również do Niemiec, gdzie graliśmy takie mini-turnieje. To dało nam naprawdę dużo i przy kolejnym podejściu do Champions League byliśmy zdecydowanie bardziej pewni siebie. Wiedzieliśmy, że skoro na turnieju nie przegraliśmy meczu w konfrontacji z zagranicznymi zespołami, to będziemy potrafili powtórzyć to teraz. To doświadczenie bardzo nam pomogło i po Lidze Mistrzów zgrupowania za granicą stały się standardem.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
Jacek Zieliński pełnił w Legii m.in. rolę piłkarza i trenera.
- Na zgrupowaniu u jakiego trenera najbardziej dostałeś w kość?
- Na obozie w Dębicy w 2002 roku u trenera Okuki prawie nie było zajęć z piłką, śniegu napadało po kolana, a ja w dodatku kilka dni brałem antybiotyk i byłem potwornie osłabiony. Nie miałem jednak taryfy ulgowej – z perspektywy czasu myślę, że nierozsądne jest wysyłanie zawodnika na trening w takim stanie. Niektórym trenerom brakowało poszanowania zdrowia piłkarzy, o swoje pewnie dbali lepiej (śmiech). Słaniałem się na nogach, efektów z takich treningów nie było żadnych, a komplikacje ciągnęły się za mną bardzo długo. Czasem było ciężej, czasem było lżej – na przykład u trenera Etmanowicza zajęcia były bardzo lekkie, z kolei u trenera Wójcika treningi zdecydowanie mocniej dawały nam w kość, u Darka Kubickiego też była niezła orka. Ja się już do tego przyzwyczaiłem, bo ciężkie obozy zimą przechodziłem już w Dębicy. Uważałem, że trzeba mocno popracować, żeby potem na boisku były tego efekty. U trenera Kubickiego ćwiczyliśmy zimą w Szczyrku i mieliśmy po cztery treningi dziennie. 50 minut biegu przed śniadaniem, po śniadaniu zajęcia na boisku, które nie zawsze było odśnieżone, bo niekiedy zastawaliśmy na nim nawet pół metra śniegu (śmiech). To jednak nie przeszkadzało nam trenować. Po południu z kolei była siłownia i czwarty trening mieliśmy już typowo piłkarski – siatkonoga, gierki – i choć to właśnie takie zajęcia sprawiały nam największą przyjemność, to po całym dniu byliśmy na nich najbardziej zmęczeni. Męczyliśmy się jednak z przyjemnością.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
Łukasz Surma i Jacek Zieliński podczas pracy w siłowni.
- Jak mierzyło się postępy piłkarzy, skoro nie było wtedy elektroniki?
- Wszystko było prostsze. Do tej pory zresztą niektórzy trenerzy – nie tylko polscy – stosują następującą metodę: sami narzucają obciążenia dla piłkarzy i uważają, że jeśli ktoś nie potrafi im sprostać, to po prostu następuje naturalna selekcja. Jednak wielu trenerów poszło w kierunku mocnej indywidualizacji treningu i wtedy bardzo użyteczne są wszelakie nowinki. Niektórych piłkarzy po prostu trzeba traktować trochę inaczej, bo nie mamy w Polsce aż tyle talentów, by lekką ręką móc z nich rezygnować. Mocno zindywidualizowane treningi w Legii były za trenerów Janasa i Jabłońskiego. Przypominam sobie taki okres przygotowawczy, gdzie obciążenia były bardzo mocno zróżnicowane. Rysiu Staniek na przykład, kiedy inni biegali z różną intensywnością, zaczynał od spacerów po górach.
- A prawdą jest, że niektórzy starsi zawodnicy podczas biegów terenowych po górach zamawiali sobie taksówki?
- Zjeżdżaliśmy ze zboczy gór na ortalionach czy jabłuszkach, żeby gdzieś skrócić te kilkunastokilometrowe trasy. O taksówkach słyszałem, ale osobiście nigdy nie zdarzyło mi się z nich korzystać. Kombinowałem za to na inne sposoby (śmiech). Były nawet sytuacje, że trenerzy z góry zakładali, że piłkarze i tak skrócą sobie trasę. U jednego z nich – nie powiem którego – biegaliśmy takie pętle. Było cholernie ciężko, do tego stopnia, że nie dawali rady nawet najwięksi wytrzymałościowcy. Potem szkoleniowiec zdradził, że specjalnie dołożył nam trasę wynoszącą 130% obciążeń, bo wiedział, że i tak jakoś sobie ze zbyt długą drogą poradzimy (śmiech). Zawodnicy próbowali oszukiwać trenerów, trenerzy zawodników i niekiedy dochodziło przez to do naprawdę kuriozalnych sytuacji. Wynikało to jednak z braku możliwości monitorowania organizmów piłkarzy, co przy dzisiejszej technice jest standardem. Bywało więc i ciężko i śmiesznie.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
„Zielek” jako asystent trenera Dariusza Wdowczyka podczas obozu zimą 2006 roku.
- Jakie anegdoty z czasów zgrupowań mógłbyś przytoczyć?
- Pewnego razu mieliśmy mieć dzień wolny w niedzielę, a trener nie wiadomo dlaczego zmienił zdanie. Znowu było wyjście w góry i znowu zarządzono nam kilkunastokilometrowe bieganie. Wysadzili nas w jednym miejscu i w drugim autokar musiał nas odebrać. Ja z trójką kolegów spóźniliśmy się na autobus powrotny, bo nie trzymaliśmy tempa, byliśmy też trochę sfochowani, a z próby skrótu trasy wyszła nam jeszcze dłuższa droga. Oni pojechali, a my czekaliśmy potem parę godzin w przydrożnym barze, aż ktoś wreszcie po nas przyjedzie. Byliśmy wtedy mocno zbuntowani, że miało być wolne, a jednak musieliśmy ruszyć w góry.
- Dziś piłkarze w czasie wolnym grają na konsoli, a jak relaksowała się Legia lat 90.?
- Graliśmy w karty, była też moda na szachy, scrabble, czy czytanie książek. Bezapelacyjnie królowały jednak karty.
- To kto grał w nie najlepiej?
- U nas sporo piłkarzy i trenerów grało bardzo dobrze. Świetnie radził sobie Andrzej Łatka, zwłaszcza w pokerze.
- Duże sumy wjeżdżały?
- Zdarzało się (śmiech)! Czasami trzeba było potem gdzieś tę atmosferę rozładować. Dbaliśmy o to, żeby nie było takiej sytuacji, że ktoś jest komuś coś winny, ponieważ nie graliśmy w końcu dla pieniędzy, a dla zabawy. Na zasadzie – dobra, jesteś winny tyle i tyle, ale nie ma już sprawy. Nie mogliśmy dopuścić do sytuacji, w której karty rozwalałyby nam atmosferę w drużynie. To się nigdy nie stało.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
Letnie zgrupowanie Legii przed sezonem 2005/06 we Wronkach.
- Jak trener rozładowuje atmosferę na zgrupowaniach? W końcu obozy trwają po kilka tygodni i chłopaki mogą po ludzku zacząć mieć siebie dość.
- Czasem niektórzy trenerzy robili tak, że po przyjeździe na zgrupowanie mówili – macie czas na wszystko, ale za dwa dni każdy ma być gotowy do ciężkiej roboty. Czasem sztab organizował luźniejszy dzień w środku zgrupowania, był jakiś grill, kolacyjka. To powodowało, że można było na obozie wytrzymać, bo przecież choć wszyscy się lubiliśmy, to w grupie 30 facetów naładowanych testosteronem konflikty musiały się pojawiać.
- Lubiłeś wyjeżdżać na zgrupowania?
- Niechętnie jeździłem na pierwsze obozy latem i zwłaszcza zimą, bo wiadomo było z czym to się wiąże. Tam było potwornie trudno, bywały momenty, że po biegu odpoczywaliśmy leżąc w zaspach. Nie lubiłem jechać na początki obozu, ale podczas końcówki zawsze miałem satysfakcję, że dużo zrobiłem. Przepadałem natomiast za drugimi zgrupowaniami, gdzie nacisk położony był wyłącznie na grę – gierki, sparingi. Jesteśmy piłkarzami, a jak wiadomo każdy piłkarz lubi grać w piłkę.
Autor zdjęcia: Janusz Partyka
Zieliński z drużyną podczas zimowego obozu na obiektach COS w nadmorskim Cetniewie.
***
Zgrupowania to nie tylko piłkarze, ale także cały sztab ludzi, z których każdy ma do odegrania swoją rolę. Człowiekiem-orkiestrą jest zazwyczaj kierownik drużyny, który często odpowiada za techniczno-logistyczną część obozu przygotowawczego. Dziś w klubie tę rolę sprawuje Konrad Paśniewski, w latach 90. zaś odpowiadał za to Bogusław Łobacz, z którym powspominaliśmy jak to wyglądało prawie trzy dekady temu.
Legia.com: - Jak wyglądały zgrupowania za Twoich czasów? Kiedy byłeś kierownikiem drużyny, zespół trenowali znani z twardej ręki Władysław Stachurski, Janusz Wójcik czy Paweł Janas. Wówczas nie było takiej technologii jak dziś, a drużyny były przygotowane do trudów sezonu.
Bogusław Łobacz: - Za Władka Stachurskiego nie było czasu na typowe zimowe zgrupowania, graliśmy bowiem w Pucharze Zdobywców Pucharów. W okresie zimowym w góry inni jeździli na urlop, my natomiast trenowaliśmy przy Łazienkowskiej. Przed rewanżowym meczem z Sampdorią Genua poćwiczyliśmy na miejscu, a potem pojechaliśmy do Hiszpanii, aby tam złapać trochę dobrych boisk i poważnej gry. Tutaj nie było na czym grać. Pamiętam takie czasy, kiedy wypisywało się recepty, załatwiało pieniądze, by można było je zrealizować, a odżywką były dla nas supradyn czy geriavit. Jechaliśmy na zgrupowanie i latało się z receptami po aptekach. Doktor trząsł się zazwyczaj nad tymi mikroelementami i mówił: Bogdan, teraz to my im jeszcze tego nie damy. Jak było na ulotce napisane, że sypiesz pół kilograma odżywki na wiadro wody, to doktor sypał dwie łyżki, dodawał sok pomarańczowy i to był nasz napój energetyczno-regeneracyjny.
Autor zdjęcia: Archiwum Legii
Bogusław Lobacz (z lewej) podczas jednego ze zgrupowań Legii w latach 90.
- Zdrowa kuchnia i samo odżywianie też chyba pozostawiały sporo do życzenia?
- Moim hobby zawsze było gotowanie, lubię mieszać w garach. Kiedy dr Smażyk zorientował się, że ogarniam ten temat i wiem co piłkarze mogą, a czego nie powinni zjeść, to sam wielokrotnie ustalałem na zgrupowaniach jadłospis. Często tego pilnowałem osobiście i jak przyjeżdżaliśmy na obóz od razu leciałem do hotelowej stołówki i sprawdzałem nasze menu. Kiedyś miałem taką historię w polskich górach. Wymyśliłem, że piłkarze po przyjeździe do ośrodka zjedzą na kolację spaghetti bolognese. Zadzwoniłem więc do szefowej kuchni i mówię: poproszę na kolację spaghetti z sosem bolognese. Wówczas otrzymałem odpowiedź: A co to takiego jest? Nieco zdziwiony wytłumaczyłem, że gotowany makaron z mielonym mięsem wołowym i sosem pomidorowym, do tego ser parmezan, a wszystko koniecznie na oliwie. Szefowa przekazała zlecenie kucharkom. Po przyjeździe na miejsce wchodzę do kuchni i widzę wielki gar ugotowanego makaronu, a obok olbrzymią miskę ze stertą uformowanych kotletów mielonych. Całe szczęście, że jeszcze bez panierki. Byłem w szoku, ale po krótkiej walce udało mi się przekazać o co konkretnie chodzi i piłkarze ostatecznie zjedli to spaghetti. Zdrowa kuchnia? Czasami w dzień meczowy, kiedy w menu był gotowany kurczak z ryżem i marchewką, widziałem jak jeden czy drugi siedzą za rogiem w McDonaldzie. Miałem i takich gagatków. Takie to były czasy, dziś jest zupełnie inaczej. Grzałka elektryczna i kawa, to był na obozach zestaw obowiązkowy. Trochę zazdroszczę Konradowi, z drugiej strony ma z pewnością wiele innych obowiązków, których nie miałem wówczas ja. Kierownik to człowiek-orkiestra, czasami nawet sam robiłem na zgrupowaniach pranie.
Autor zdjęcia: Archiwum Legii
Z drużyną Wojskowych na obozie we Włoszech.
- To nie mieliście nawet zapewnionej pralni?
- Każdy zawodnik miał swój sprzęt treningowy i sam go sobie szykował. Słowem - dbał o niego. Trochę inaczej niż wygląda to dziś, kiedy przed treningiem wszystko jest ułożone w kosteczkę, a po ćwiczeniach brudne ciuchy lądują w specjalnym koszu. Do mnie należało jedynie zapewnienie tak zwanego kompletu meczowego. Organizator niejednokrotnie organizował samą pralnię, ale okazywało się, że nie ma tego gdzie wysuszyć. Bywały więc zgrupowania, podczas których nawet sprzęt treningowy ciężko było doprowadzić do stanu używalności. Chodziłem więc po ośrodkach i szukałem kotłowni - bo tam najcieplej - rozwieszałem sznurki i suszyłem stroje modląc się przy tym, żeby nikt ich nie ukradł. Miałem zresztą kiedyś taką sytuację na obozie w Hiszpanii. Mieliśmy stroje meczowe firmy Umbro, w takie żółto-zielone zygzaki, które dostaliśmy od Celtiku. Było jedynie 16 kompletów. Dostałem od hotelu malutki boksik, gdzie mogłem trzymać i suszyć sprzęt. Pewnego dnia ktoś się tam włamał i zabrał nam te koszulki. Zostaliśmy na obozie bez sprzętu... Ale świat jest mały. Kilka miesięcy później trafił się Legii zawodnik, który w tamtym czasie grał w Hiszpanii. Mało tego, występował w klubie, który akurat przebywał tego dnia w tym samym hotelu i on... przyjechał do Warszawy w tej koszulce.
- Nie można powiedzieć, że były to łatwe czasy...
- Dam ci kolejny przykład. Powiedz teraz ludziom, że pani Lucyna z magazynu Legii daje cztery skrzynki wody mineralnej i masz jej przywieźć z powrotem wszystkie puste butelki... Wszystko tu było liczone. Byliśmy klubem wojskowym, więc wówczas obowiązywały tzw. stawki żywieniowe. Legia w okresie zimowym miała tzw. stawkę spartakiadową - po 64,60 zł dziennie na wyżywienie. Za to mogłem zjeść śniadanie w hotelu, nic więcej. Ale wojsko na sam hotel dawało już nieograniczoną sumę. Dopisywałem więc punkt do rozkazu, że w danym ośrodku nie było tańszych pokoi niż... i tu dowolna kwota. Było wieczne lawirowanie, trzeba było sobie jakoś radzić. Kiedyś się mówiło, że piłkarzom brakuje tylko ptasiego mleka, to co można powiedzieć teraz?
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Na lotnisku Okęcie po powrocie z meczu w ramach rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów z Sampdorią Genua (2:2). Z lewej Wojciech Kowalczyk.
- Jako kierownik drużyny byłeś trochę między młotem a kowadłem. Z jednej strony musiałeś być lojalny względem trenerów, z drugiej zaś dobrze żyć z drużyną.
- Moja pierwsza kara przypadła za palenie papierosów z Maciejem Szczęsnym. Jak mi Władek Stachurski nawsadzał, to ludzkie pojęcie przechodzi. Następną burę zebrałem na zgrupowaniu w Finlandii. Zawsze brało się do samolotu tzw. lancz pakiety. Lataliśmy Jakiem 40, a prowiant szykowaliśmy sobie sami. O kateringu czy dodatkowej kasie na jedzenie można było zapomnieć. Zawsze jak opuszczaliśmy hotel, dostawaliśmy te pakiety. Dali nam więc tradycyjne jaja na twardo i coś tam jeszcze. Kanapki były w pudełkach, a te nieszczęsne jajka w ogólnym kartonie. Piłkarze podchodzili więc do tego pudła i brali sobie te jajka. Trener Stachurski zrugał mnie jednak, że dopuszczam do sytuacji, w której piłkarze mogą zjeść za dużo jajek.
- A jak było kiedyś z załatwianiem sparingpartnerów na obozach. Dziś często robią to profesjonalne firmy obsługujące kompleksowo zgrupowania.
- Samo zgrupowanie załatwiał kiedyś kierownik sekcji. Za moich czasów był to Andrzej Szymański, który z płk. Mazurkiem kombinowali jakieś firmy, te z kolei przyjmowały zlecenie i coś nam układały. I taka firma kontaktowała się z miejscowym menago, który załatwiał potencjalnych sparingpartnerów i sędziów. Za moich czasów graliśmy przeważnie z jakimiś ogórkami z bardzo niskich klas rozgrywkowych. Do mnie, już po przyjeździe na miejsce, należało sprawdzenie na jakim boisku będziemy grać. Ale wielokrotnie nie było to możliwe... bowiem nie było ani samochodu, ani środków na to, aby pojechać kilkadziesiąt kilometrów od ośrodka. Często więc jechaliśmy w ciemno i już na miejscu przekonywaliśmy się o warunkach do gry w piłkę.
Autor zdjęcia: Archiwum Legii
Grupowe zdjęcie z Legią na obozie w 1993 roku.
- Było jakieś zgrupowanie, które zapadło Ci szczególnie w pamięć?
- To było przed dwumeczem z Panathinaikosem Ateny w Lidze Mistrzów i być może ten obóz kosztował mnie nawet pracę w Legii... Pojechaliśmy na zgrupowanie do Włoch. Zawieźli nas gdzieś pod Neapol, do hotelu, który był po sezonie i... w trakcie remontu. Pierwszego dnia bladym świtem obudziły nas młoty pneumatyczne. Poleciałem z tłumaczem do recepcji z pytaniem, o co tutaj chodzi. Przecież to dlatego macie konkurencyjną cenę, jesteśmy już po sezonie - taką otrzymałem odpowiedź. Zeszliśmy na śniadanie, a w sali restauracyjnej pusto i zimno jak na przystanku autobusowym. Takie samo było zresztą jedzenie - z zimną kawą w termosach na czele. Skoro kuchnia była w remoncie, wszystkie rzeczy przywozili nam z miasta. Nie zamawiali nic na ciepło, bo i tak przyjechałoby zimne. Oczywiście nasz maestro z ramienia klubu, który to wszystko załatwiał, pojechał zwiedzać Neapol... Skończyło się na tym, że codziennie robiłem w kuchni chłopakom jajecznicę. Mieliśmy tam niezłe boisko treningowe, przez środek którego... płynął całkiem spory strumyk. Trzeba się było nieźle nagimnastykować, żeby wyjmować z niego piłki, które też były liczone i nie daj panie Boże, by zabrakło chociaż sztuki. Tak właśnie trenowaliśmy przed ćwierćfinałem Ligi Mistrzów w 1996 roku...
- Wspomniałeś, że to zgrupowanie kosztowało Cię pracę w klubie.
- Poniekąd tak. To właśnie chwilę po powrocie z Włoch straciłem pracę w Legii. Miałem za dużo spinek z trenerem, a po powrocie z przyczyn niezależnych ode mnie spoźniłem się o jeden dzień do pracy. Dałem powód, a tak naprawdę powodem była moja niewyparzona gęba i próba boksowania ze szkoleniowcem. Dostałem największego klapsa w tyłek nie od swojego ukochanego klubu, ale ludzi, którzy tam wtedy pracowali. Do tego spadł im jeden człowiek z listy płac... Pula za puchary została podzielona, ale już bez mojej osoby. Zresztą tak samo jak ligowa. Przykro mi było, jak zmienili zamki w drzwiach mojego pokoju abym tylko nie mógł pracować. Ale powtórzę raz jeszcze, to nie Legia mnie zwolniła, tylko ludzie w niej pracujący.
***
Wiemy już mniej więcej jak wyglądały zgrupowania kilka lat temu czy w latach 90. Teraz przenieśmy się w czasie o prawie pięć dekad. O tamtych czasach rozmawiamy z byłym zawodnikiem Legii Lesławem Ćmikiewiczem, który przy Łazienkowskiej występował w latach 1970-79, zakładając trykot z „eLką” na piersi w 280 oficjalnych meczach.
Wiemy już mniej więcej jak wyglądały zgrupowania kilka lat temu czy w latach 90. Na koniec przenieśmy się w czasie o prawie pięć dekad. O tamtych czasach rozmawiamy z byłym zawodnikiem Legii Lesławem Ćmikiewiczem, który przy Łazienkowskiej występował w latach 1970-79, zakładając trykot z „eLką” na piersi w 280 oficjalnych meczach.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Lesław Ćmikiewicz w otoczeniu łowców autografów.
Legia.com: - Przez prawie dekadę był Pan piłkarzem Legii Warszawa, jak wspomina Pan obozy przygotowawcze?
Lesław Ćmikiewicz: - W latach 70. zimą wyjeżdżało się głównie w polskie góry. Kiedyś byliśmy z Legią w ośrodku dla biathlonistów w Zakopanem. W tamtych czasach biegało się głównie po śniegu, niekiedy też korzystaliśmy z siłowni. Nie przypominam sobie natomiast byśmy rozgrywali jakieś sparingi.
- A były jakieś zimowe obozy zagranicą? Legia latała do innych krajów, m.in. na słynne 46-dniowe tournee po Ameryce Południowej.
- Na półtoramiesięczne tournee po Ameryce Południowej pojechaliśmy w grudniu 1971 roku. To był chyba najdłuższy wyjazd w całej historii klubu. Wróciliśmy stamtąd jakoś pod koniec stycznia. Gościliśmy m.in. w Ekwadorze, Kostaryce i Kolumbii. Jak dobrze pamiętam zahaczyliśmy też o Hiszpanię. Podczas tamtego wyjazdu rozegraliśmy 10 meczów (m.in. z Realem Gijon 1:1, Rayo Vallecano 0:1, CD Teneryfa 0:1, Americą de Quito 4:0, LD Alajuelense 2:0, Puntarenas FC 0:0, reprezentacją Ekwadoru 3:0, Universitad Catolica 2:0 i Americą Cali 1:0 – przyp. red.). Ciężko to nazwać obozem przygotowawczym, bo za wiele tam nie trenowaliśmy. Graliśmy mecze i przemieszczaliśmy się z jednego miejsca w drugie. Ale był to przełom grudnia i stycznia, więc wszystko jeszcze dało się nadrobić. Graliśmy te mecze na dobrych boiskach, co nie zmienia faktu, że przez te 46 dni można tam było zwariować. Na jeden ze sparingów czekaliśmy ponad tydzień, nie mając w międzyczasie za bardzo gdzie trenować czy ćwiczyć w siłowni. Trudno było więc uchwycić jakikolwiek rytm treningowy.
/777cab38-18b4-4ae2-a11e-6a134a8542ab/1736211044_7c2449b1a0a1f2e5feb909cc3ec73b508469e8853ee9dd01f60a7cd5cda17b9d.jpeg)
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Legia w latach 70.
Legia.com: - Przez prawie dekadę był Pan piłkarzem Legii Warszawa, jak wspomina Pan obozy przygotowawcze?
Lesław Ćmikiewicz: - W latach 70. zimą wyjeżdżało się głównie w polskie góry. Kiedyś byliśmy z Legią w ośrodku dla biathlonistów w Zakopanem. W tamtych czasach biegało się głównie po śniegu, niekiedy też korzystaliśmy z siłowni. Nie przypominam sobie natomiast byśmy rozgrywali jakieś sparingi.
- A były jakieś zimowe obozy zagranicą? Legia latała do innych krajów, m.in. na słynne 46-dniowe tournee po Ameryce Południowej.
- Na półtoramiesięczne tournee po Ameryce Południowej pojechaliśmy w grudniu 1971 roku. To był chyba najdłuższy wyjazd w całej historii klubu. Wróciliśmy stamtąd jakoś pod koniec stycznia. Gościliśmy m.in. w Ekwadorze, Kostaryce i Kolumbii. Jak dobrze pamiętam zahaczyliśmy też o Hiszpanię. Podczas tamtego wyjazdu rozegraliśmy 10 meczów (m.in. z Realem Gijon 1:1, Rayo Vallecano 0:1, CD Teneryfa 0:1, Americą de Quito 4:0, LD Alajuelense 2:0, Puntarenas FC 0:0, reprezentacją Ekwadoru 3:0, Universitad Catolica 2:0 i Americą Cali 1:0 – przyp. red.). Ciężko to nazwać obozem przygotowawczym, bo za wiele tam nie trenowaliśmy. Graliśmy mecze i przemieszczaliśmy się z jednego miejsca w drugie. Ale był to przełom grudnia i stycznia, więc wszystko jeszcze dało się nadrobić. Graliśmy te mecze na dobrych boiskach, co nie zmienia faktu, że przez te 46 dni można tam było zwariować. Na jeden ze sparingów czekaliśmy ponad tydzień, nie mając w międzyczasie za bardzo gdzie trenować czy ćwiczyć w siłowni. Trudno było więc uchwycić jakikolwiek rytm treningowy.
Autor zdjęcia: Archiwum Legii
Wojskowi podczas tournee po USA.
- To kiedy budowało się formę na rundę wiosenną?
- W listopadzie kończyliśmy grać ligę, grudzień przeznaczony był na odpoczynek, a od stycznia ruszaliśmy z przygotowaniami. Jednak w tamtym konkretnym przypadku zaczęliśmy przygotowania od początku lutego, już po powrocie z Ameryki. Ligę zaczynaliśmy grać w połowie marca.
- Za czasów Pana gry w Legii trenerami byli tacy szkoleniowcy jak: Zientara, Chruściński, Brychczy, Vejvoda czy Strejlau. Którego z nich zapamiętał Pan z twardej ręki na zgrupowaniach?
- Każdy z nich miał swoje metody szkoleniowe, które się od siebie różniły. Kto miał twardą rękę? Jak ktoś kogoś goni, nie znaczy to, że robi to dobrze. Za trenera Strejlaua mieliśmy wyznaczone odcinki biegowe, musieliśmy mieścić się w poszczególnych odcinkach w określonym czasie. To wszystko było skrupulatnie obliczone. Trener Vejvoda miał bardzo ciężkie treningi. Typowo czeska szkoła. Przychodził na zajęcia, popatrzył i kiedy stwierdził, że ktoś źle czy nieświeżo wygląda, kazał mu zrobić tzw. „bombonek”. Trzeba było przebiec 400 metrów poniżej jednej minuty. Jak ktoś nie dał rady, kazał odpocząć i... biec raz jeszcze. To był morderczy odcinek do pokonania w tak krótkim czasie. Chłopaki bali się tych „bombonków”, które przy takim wysiłku groziły zakwaszeniem organizmu. Często treningi odbywały się po posiłkach, z pełnym żołądkiem, zdarzało się więc, że po tych „bombonkach” zwyczajnie wymiotowali. Nikt nie wiedział kiedy trener je zrobi. Edmund Zientara też się na nim wzorował, ale był już bardziej doświadczony, bo sam przeszedł pewien cykl szkolenia.
/777cab38-18b4-4ae2-a11e-6a134a8542ab/1736211228_098088b4c5d3840145995aef08c72ca5.jpg)
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Piłkarze Legii podczas odprawy z trenerami Jackiem Gmochem i Kazimierzem Górskim.
- To kiedy budowało się formę na rundę wiosenną?
- W listopadzie kończyliśmy grać ligę, grudzień przeznaczony był na odpoczynek, a od stycznia ruszaliśmy z przygotowaniami. Jednak w tamtym konkretnym przypadku zaczęliśmy przygotowania od początku lutego, już po powrocie z Ameryki. Ligę zaczynaliśmy grać w połowie marca.
- Za czasów Pana gry w Legii trenerami byli tacy szkoleniowcy jak: Zientara, Chruściński, Brychczy, Vejvoda czy Strejlau. Którego z nich zapamiętał Pan z twardej ręki na zgrupowaniach?
- Każdy z nich miał swoje metody szkoleniowe, które się od siebie różniły. Kto miał twardą rękę? Jak ktoś kogoś goni, nie znaczy to, że robi to dobrze. Za trenera Strejlaua mieliśmy wyznaczone odcinki biegowe, musieliśmy mieścić się w poszczególnych odcinkach w określonym czasie. To wszystko było skrupulatnie obliczone. Trener Vejvoda miał bardzo ciężkie treningi. Typowo czeska szkoła. Przychodził na zajęcia, popatrzył i kiedy stwierdził, że ktoś źle czy nieświeżo wygląda, kazał mu zrobić tzw. „bombonek”. Trzeba było przebiec 400 metrów poniżej jednej minuty. Jak ktoś nie dał rady, kazał odpocząć i... biec raz jeszcze. To był morderczy odcinek do pokonania w tak krótkim czasie. Chłopaki bali się tych „bombonków”, które przy takim wysiłku groziły zakwaszeniem organizmu. Często treningi odbywały się po posiłkach, z pełnym żołądkiem, zdarzało się więc, że po tych „bombonkach” zwyczajnie wymiotowali. Nikt nie wiedział kiedy trener je zrobi. Edmund Zientara też się na nim wzorował, ale był już bardziej doświadczony, bo sam przeszedł pewien cykl szkolenia.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Lesław Ćmikiewicz podczas ligowego spotkania z udziałem Wojskowych (w środku).
- Wszystko to było robione trochę metodą na nos.
- Dziś trzeba wiedzieć, jakie jest zakwaszenie organizmu. Mieć wiedzę jak on działa i że jak zrobi się czegoś za dużo, to następnego dnia piłkarz nie nadaje się do treningu. Tak, w tamtych czasach wszystko było robione właśnie na nos. Dziś pobiera się krew z paca lub ucha i wiadomo w jakim zawodnik jest stanie. Za moich czasów do poważniejszych badań dostęp miała jedynie reprezentacja Polski. W klubach robiło się tzw. stop-testy. Wchodziło się na pudełko i przez minutę lub trzy badało tętno - obserwowało czy spada czy nie i po tym określało, czy jest się dobrze przygotowanym do gry. Trochę to takie wróżenie z fusów.
- Jak wyglądała kiedyś regeneracja po ciężkich treningach, mieliście choćby jakieś odżywki?
- O tym trzeba było zapomnieć... Owszem, jak ktoś chciał jakąś witaminę, to ją dostał. Jadąc na mistrzostwa świata do Niemiec w 1974 roku lekarz reprezentacji powiedział nam, że dostał jakieś cudowne zagraniczne tabletki na wzmocnienie organizmu. Braliśmy więc je i dopiero później okazało się, że był to... zestaw witamin dla kobiet w ciąży. I tak na tych tabletkach urodził się sukces na mundialu, w którym zdobyliśmy trzecie miejsce. W tym czasie nasza medycyna raczkowała.
/777cab38-18b4-4ae2-a11e-6a134a8542ab/1736211498_7c2449b1a0a1f2e5feb909cc3ec73b508469e8853ee9dd01f60a7cd5cda17b9d__1_.jpeg)
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Bramkarze Legii w prowizorycznej szatni przygotowują się do zajęć.
- Wszystko to było robione trochę metodą na nos.
- Dziś trzeba wiedzieć, jakie jest zakwaszenie organizmu. Mieć wiedzę jak on działa i że jak zrobi się czegoś za dużo, to następnego dnia piłkarz nie nadaje się do treningu. Tak, w tamtych czasach wszystko było robione właśnie na nos. Dziś pobiera się krew z paca lub ucha i wiadomo w jakim zawodnik jest stanie. Za moich czasów do poważniejszych badań dostęp miała jedynie reprezentacja Polski. W klubach robiło się tzw. stop-testy. Wchodziło się na pudełko i przez minutę lub trzy badało tętno - obserwowało czy spada czy nie i po tym określało, czy jest się dobrze przygotowanym do gry. Trochę to takie wróżenie z fusów.
- Jak wyglądała kiedyś regeneracja po ciężkich treningach, mieliście choćby jakieś odżywki?
- O tym trzeba było zapomnieć... Owszem, jak ktoś chciał jakąś witaminę, to ją dostał. Jadąc na mistrzostwa świata do Niemiec w 1974 roku lekarz reprezentacji powiedział nam, że dostał jakieś cudowne zagraniczne tabletki na wzmocnienie organizmu. Braliśmy więc je i dopiero później okazało się, że był to... zestaw witamin dla kobiet w ciąży. I tak na tych tabletkach urodził się sukces na mundialu, w którym zdobyliśmy trzecie miejsce. W tym czasie nasza medycyna raczkowała.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Lucjan Brychczy (w środku) podczas zimowego obozu Legii w Szklarskiej Porębie.
- A jak wyglądało to w Legii?
- W Legii był wówczas dr Soroczko. Doświadczony lekarz, ale jak był jakiś trudniejszy przypadek, to jechał do szpitala na Szaserów i konsultował go z innymi profesorami. Sam się do tego raczej nie dotykał. Wówczas modna była tzw. blokada, jak mówił, dobra na wszystko. Robiło się zastrzyk z hydrokortyzonu i było po sprawie. Do czasu jednak. Osobiście przeżyłem trzy... generacje takich zastrzyków. Dzięki temu miałem tak wysuszone i poblokowane stawy, że gdy wracałem ze spaceru z psem, nie mogłem wyjąć nóg z butów. Tak mi puchły kostki. Pod koniec kariery w Legii już nawet nie trenowałem. Dostawałem zastrzyk przed meczem i szedłem grać. Po meczu znowu zastrzyk i tak na okrągło. Dlatego musiałem skończyć wcześniej karierę. Dopiero potem, jak wyjechałem do Stanów, zobaczyłem jak leczą urazy - na przemian lód i ciepła woda, na zasadzie przekrwienia i regeneracji.
- Jak spędzało się czas wolny na obozach w latach 70.?
- Przede wszystkim graliśmy w karty. Nie był to oczywiście żaden hazard, grywaliśmy w brydża, kierki czy 3-5-8. Zawsze raczej o drobne sumy. Dodatkowo dobra książka, muzyka i słuchanie Radia Luxembourg, jeśli oczywiście było na czym.
/777cab38-18b4-4ae2-a11e-6a134a8542ab/1736211643_7c2449b1a0a1f2e5feb909cc3ec73b508469e8853ee9dd01f60a7cd5cda17b9d__2_.jpeg)
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Trener Jaroslav Vejvoda z piłkarzami Legii podczas treningu.
- A jak wyglądało to w Legii?
- W Legii był wówczas dr Soroczko. Doświadczony lekarz, ale jak był jakiś trudniejszy przypadek, to jechał do szpitala na Szaserów i konsultował go z innymi profesorami. Sam się do tego raczej nie dotykał. Wówczas modna była tzw. blokada, jak mówił, dobra na wszystko. Robiło się zastrzyk z hydrokortyzonu i było po sprawie. Do czasu jednak. Osobiście przeżyłem trzy... generacje takich zastrzyków. Dzięki temu miałem tak wysuszone i poblokowane stawy, że gdy wracałem ze spaceru z psem, nie mogłem wyjąć nóg z butów. Tak mi puchły kostki. Pod koniec kariery w Legii już nawet nie trenowałem. Dostawałem zastrzyk przed meczem i szedłem grać. Po meczu znowu zastrzyk i tak na okrągło. Dlatego musiałem skończyć wcześniej karierę. Dopiero potem, jak wyjechałem do Stanów, zobaczyłem jak leczą urazy - na przemian lód i ciepła woda, na zasadzie przekrwienia i regeneracji.
- Jak spędzało się czas wolny na obozach w latach 70.?
- Przede wszystkim graliśmy w karty. Nie był to oczywiście żaden hazard, grywaliśmy w brydża, kierki czy 3-5-8. Zawsze raczej o drobne sumy. Dodatkowo dobra książka, muzyka i słuchanie Radia Luxembourg, jeśli oczywiście było na czym.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Podczas zimowego obozu w Szklarskiej Porębie legioniści trenowali również na nartach biegówkach.
- Kiedyś podczas zimowych zgrupowań piłkarze Legii jeździli też na nartach.
- Za moich czasów w Legii były dwa takie przypadki. Z tego co pamiętam raz jazdę na nartach zaordynował trener Vejvoda. Ale wyglądało to mniej więcej tak - jeden zjechał prosto do miasta krzycząc „ludzie zejdźcie z drogi”, a drugi wjechał wprost do stodoły. Ze mną koledzy założyli się, że nie zjadę. Nałożyłem jednak... biegówki i ruszyłem ze stoku. Zjechałem, ale również nie potrafiłem się zatrzymać, przewróciłem się więc na bok. Kiedy Vejvoda to zobaczył, odszedł od tego pomysłu. Wolał wywieźć piłkarzy 10 kilometrów w górę, a potem czekał na nas dole. Fakt, że starsi brali taksówki i wysiadali kilkaset metrów przed końcem dołączając do pierwszej zbiegającej grupy (śmiech).
***
Zmęczenie na zgrupowaniu? Henryk Apostel, piłkarz grający w Legii w latach 60., wraca pamięcią do 20-kilometrowych biegów przez zaśnieżone lasy. I mówi o tym, że żaden piłkarz wtedy nie narzekał. Zimowa przerwa od zawsze stanowiła okres wytężonych treningów, kiedy to buduje się formę na całą rundę wiosenną. Poprosiliśmy Henryka Apostela o wspomnienie zimowych zgrupowań z czasów, kiedy w barwach Wojskowych grały takie sławy jak Lucjan Brychczy, Kazimierz Deyna, czy bracia Bernard i Zygfryd Blautowie.
/777cab38-18b4-4ae2-a11e-6a134a8542ab/1736211878_7c2449b1a0a1f2e5feb909cc3ec73b508469e8853ee9dd01f60a7cd5cda17b9d__3_.jpeg)
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Legionista Henryk Grzybowski podczas indywidualnego treningu na... kortach przy Łazienkowskiej.
- Kiedyś podczas zimowych zgrupowań piłkarze Legii jeździli też na nartach.
- Za moich czasów w Legii były dwa takie przypadki. Z tego co pamiętam raz jazdę na nartach zaordynował trener Vejvoda. Ale wyglądało to mniej więcej tak - jeden zjechał prosto do miasta krzycząc „ludzie zejdźcie z drogi”, a drugi wjechał wprost do stodoły. Ze mną koledzy założyli się, że nie zjadę. Nałożyłem jednak... biegówki i ruszyłem ze stoku. Zjechałem, ale również nie potrafiłem się zatrzymać, przewróciłem się więc na bok. Kiedy Vejvoda to zobaczył, odszedł od tego pomysłu. Wolał wywieźć piłkarzy 10 kilometrów w górę, a potem czekał na nas dole. Fakt, że starsi brali taksówki i wysiadali kilkaset metrów przed końcem dołączając do pierwszej zbiegającej grupy (śmiech).
Czasy były jak widać inne, nie zmienił się jednak sam cel obozów przygotowawczych w wykonaniu legionistów, czyli jak najlepsze przygotowanie do wiosennych rozgrywek piłkarskich. W sobotę, 11 stycznia, Wojskowi wylecą na prawie trzytygodniowe zgrupowanie z tureckim Belek. Wszyscy mamy nadzieję, że perfekcyjnie przygotują się do wiosennej batalii o ligowe punkty.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Henryk Apostel.
Henryk Apostel: - Kiedy my wyjeżdżaliśmy na zgrupowania zimowe do Szklarskiej Poręby, mieliśmy naprawdę ciężkie treningi. Śniegu mnóstwo, mrozy, bo takie zimy wtedy panowały. Niezależnie kto nas wówczas prowadził, czy był to Kazio Górski, Longin Janeczek, Virgil Popescu, czy Jaroslav Vejvoda, stanowiło to normę, że w okresie zimowym trenowało się naprawdę ostro. Mieszkaliśmy w tym samym Wojskowym Domu Wypoczynkowym w Szklarskiej. Czuliśmy się tam jak we własnym domu, wiedzieliśmy wszystko, co i jak będzie. Przyjeżdżaliśmy tam na bite dwa tygodnie, nie mniej.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Treningi legionistów często odbywały się także w pobliskich lasach.
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Lucjan Brychczy w trakcie zimowego obozu w Wiśle.
- Za trenera Janeczka dostawaliśmy polecenie przebiec 20 kilometrów. Autobus gdzieś nas wywoził, my wracaliśmy biegnąc, a trener jechał tuż za nami w cieple i patrzył jak biegniemy. W innych przypadkach zdarzało się, że wsiadał na rower i pedałował razem z nami. Bez takiego doładowania akumulatorów, nie dało się później grać. Ja wiem, że piłkarze chcieliby tylko piłkę kopać, ale bez zbudowania podłoża wydolnościowego w tym sporcie się nie da. Zaznaczam, że wiele się zmieniło i to historia sprzed wielu lat. Wtedy tak się trenowało i to przekładało się na wyniki. Nigdy nie zdarzało się, że piłkarze narzekali po kilku meczach, że są zmęczeni – dodaje Henryk Apostel. To były czasy!
Autor zdjęcia: Eugeniusz Warmiński
Obóz Legii w Szklarskiej Porębie.
Czasy były jak widać inne, nie zmienił się jednak sam cel obozów przygotowawczych w wykonaniu legionistów, czyli jak najlepsze przygotowanie do wiosennych rozgrywek piłkarskich. Kilka dni temu Wojskowi wrócili z ponad tygodniowego zgrupowania w Hiszpanii. Wszyscy mamy nadzieję, że perfekcyjnie przygotowani do batalii o ligowe punkty.
Materiał archiwalny, który kazał się na stronie Legia.com w styczniu 2019 roku.
Autor
Janusz Partyka, JJ, DU