Z archiwum Naszej Legii: PIĘKNY SEN PANA LUCJANA [HISTORIA] - Legia Warszawa
Z archiwum Naszej Legii: PIĘKNY SEN PANA LUCJANA [HISTORIA]

Z archiwum Naszej Legii: PIĘKNY SEN PANA LUCJANA [HISTORIA]

Od wyliczania sportowych zasług Lucjana Brychczego dla piłkarskiej drużyny Legii niejednemu może zakręcić się w głowie. Wystarczy przypomnieć, że „Kici” związany z warszawskim klubem od 70 lat jest jedynym legionistą, który uczestniczył we wszystkich sukcesach piłkarskiej drużyny spod znaku „eLki”. Przypominamy dziś rozmowę, którą na łamach Naszej Legii przed laty przeprowadził Wiktor Bołba.

Autor: Janusz Partyka, WB

Fot. Eugeniusz Warmiński, Jacek Prondzynski, Adam Polak/Archiwum Legii

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Janusz Partyka, WB

Fot. Eugeniusz Warmiński, Jacek Prondzynski, Adam Polak/Archiwum Legii

Od wyliczania sportowych zasług Lucjana Brychczego dla piłkarskiej drużyny Legii niejednemu może zakręcić się w głowie. Wystarczy przypomnieć, że „Kici” związany z warszawskim klubem od 70 lat jest jedynym legionistą, który uczestniczył we wszystkich sukcesach piłkarskiej drużyny spod znaku „eLki”. Przypominamy dziś rozmowę, którą na łamach Naszej Legii przed laty przeprowadził Wiktor Bołba.

- Czy pamięta Pan pierwszy dzień w Legii?

- Dokładnej daty sobie nie przypomnę, ale doskonale pamiętam, że był to ciepły, lipcowy dzień 1954 roku. Jak każdy młody chłopak, odczuwając strach przed pójściem w kamasze, jechałem do Warszawy z duszą na ramieniu. W tym pierwszym dniu musiałem zameldować się w jednostce wojskowej mieszczącej się w barakach sportowego ośrodka Legii na tyłach pływalni od strony ulicy Czerniakowskiej. Tam trafiłem w ręce fryzjera, później szefa służby kwatermistrzowskiej, który dobrał mi odpowiednie sorty mundurowe, po czym po zaledwie kilku dniach... pojechałem na zgrupowanie kadry, które odbywało się przed meczem z Bułgarią w Lądku Zdroju. Znakiem tego, nawet nie zdążyłem dobrze poznać zapachu koszar. Nie ulega wątpliwości, że ominęły mnie obowiązkowe czynności młodych rekrutów, czyli nudna musztra, szorowanie podłóg czy obieranie ziemniaków.

- Czy na zgrupowanie kadry pojechał Pan w mundurze?

- Tak, pojechałem w mundurze i trzeba było widzieć miny moich kolegów ze Śląska, którzy byli kompletnie zaskoczeni widząc mnie w żołnierskim przebraniu. „Lucek coś ty się tak wystroił?” – pytali przecierając oczy ze zdumienia. Musiałem im wyjaśnić, że właśnie jako „ochotnik” trafiłem do wojska pół roku przed terminem.

- Co było po powrocie ze zgrupowania?

- Mecz z Bułgarią rozgrywaliśmy w Warszawie, na stadionie Wojska Polskiego, więc do swojego nowego „mieszkanka” miałem zaledwie kilka kroków. Dopiero następnego dnia poznałem, co to znaczy wojskowy dryl. Uczono nas wszystkich rytuałów, wyjaśniając co znaczy baczność czy spocznij, ale tak naprawdę, to nasza jednostka była bardziej parodią wojska, niż miejscem szkolenia żołnierzy. W naszym rozkładzie dnia było więcej zabawy z piłką niż z karabinem.

Zdjęcie

Uczono nas wszystkich rytuałów, wyjaśniając co znaczy baczność czy spocznij, ale tak naprawdę, to nasza jednostka była bardziej parodią wojska, niż miejscem szkolenia żołnierzy. W naszym rozkładzie dnia było więcej zabawy z piłką niż z karabinem.

- Co spowodowało, że nie wrócił Pan na Śląsk?

- Do Warszawy przyjechałem z myślą odbycia służby wojskowej i szybkiego powrotu w rodzinne strony. Jednak ktoś tam na górze napisał inny scenariusz. To co mnie spotkało przez te lata w Legii jest tak piękne, że zastanawiam się, czy czasami nie śnię. Legia nie jest dla mnie tylko klubem sportowym, to jest mój drugi dom. Dlatego jestem szczęśliwy, że zostałem w Warszawie.

- Którą ze zdobytych bramek uważa Pan za najpiękniejszą?

- Uważam, że... ładnych bramek nie ma. Najwięcej radości sprawiały mi bramki, które dawały Legii zwycięstwa i punkty. Skoro miałbym wskazać na jakąś szczególną, to oczywiście jest nią ta zdobyta w 1955 roku – na 1:1 w meczu decydującym o mistrzostwie Polski dla Legii.

- A największy sukces?

- Mógłbym tu wymienić całą litanię zdobywanych trofeów czy wyróżnień, ale dla mnie największą wartość stanowią dwa wydarzenia. Pierwsze, to zdobycie z Legią pierwszego w historii klubu tytułu mistrza Polski w 1955 roku. Miałem wówczas zaledwie 21 lat, należałem do podstawowych zawodników w drużynie i w drugim roku gry w ekstraklasie cieszyłem się ze złotego medalu. W ogóle to były dziwne dwa lata. Przecież w pierwszym roku gry przy ulicy Łazienkowskiej walczyliśmy o utrzymanie w lidze, by po roku zdobyć dublet – Puchar Polski i mistrzostwo. Drugim takim wydarzeniem pozostaje dla mnie udział w półfinale o Puchar Mistrzów Klubowych Europy w 1970 roku. Wówczas Legia należała do ścisłej czołówki piłkarskich potęg Starego Kontynentu. Kto wie, jak potoczyłyby się nasze losy, gdyby nie przykry incydent na lotnisku, czyli słynna „Afera na Okęciu”? Może dziś w gablotach klubowego muzeum na głównym miejscu lśniłby okazały puchar dla najlepszej klubowej drużyny Europy?

- Skąd wziął się Pański przydomek „Kici”?

„Kici” nazwał mnie węgierski trener Legii Janos Steiner. Ponieważ nie należałem do zawodników o imponującym wzroście, na jednym z treningów trener Steiner, który zwracał się do nas mieszanką kilku języków, zwrócił się do mnie: „Kici”, czyli „mały”. Koledzy to podchwycili i na zawsze zostałem „Kicim”.

Zdjęcie

Do Warszawy przyjechałem z myślą odbycia służby wojskowej i szybkiego powrotu w rodzinne strony. Jednak ktoś tam na górze napisał inny scenariusz. To co mnie spotkało podczas tych 55. lat w Legii jest tak piękne, że zastanawiam się, czy czasami nie śnię.

- Na co wydał Pan pierwsze pieniądze zarobione w Legii?

- Pierwsze pieniądze zarobione w Legii (śmiech)? To mnie pan zaskoczył, ponieważ byliśmy marnie opłacani. Pierwsze pieniądze, to było raczej kieszonkowe. Na co mogłem je wydać? Na papierosy nie, bo nie paliłem. Może na kawę lub lampkę wina z kolegami? Były to skromne sumki. W tamtych czasach, gdy odnieśliśmy jakiś bardziej znaczący sukces, to zamiast pieniędzy otrzymywaliśmy nagrody rzeczowe. Na przykład za zdobycie tytułu mistrza Polski obdarowano nas skórzanymi generalskimi płaszczami, natomiast w nagrodę za Puchar Polski otrzymaliśmy po odbiorniku radiowym.

- A najśmieszniejsze wydarzenie, jakie zapamiętał Pan ze swojego pobytu w klubie z ulicy Łazienkowskiej?

- Ta historia jest raczej anegdotą. Kiedyś w Legii, po każdym sezonie ligowym, wyjeżdżaliśmy do Lądka Zdroju na tak zwane leczenie, połączone z regeneracją organizmów. Nie ukrywam, że zamiast rzetelnie korzystać z gabinetów odnowy biologicznej, sami organizowaliśmy sobie – nazwijmy to – leczenie metodami niekonwencjonalnymi. Tam właśnie za sprawą kolegów z drużyny, którzy płatając figla jednemu z pensjonariuszy naszego ośrodka w Lądku – będącego komendantem milicji w stopniu kapitana, przeżyłem jedną z zabawniejszych historii. Któryś z naszych chłopaków „życzliwie” poinformował gościa, że jestem wojskowym oficerem w stopniu majora. Dlatego pewnego dnia, widząc prężącego się przede mną faceta, zaniemówiłem. „To dla mnie niesamowity zaszczyt, że dane jest zamienić z panem kilka słów, panie majorze” – powiedział stojąc na baczność. Na początku nieźle się bawiliśmy, widząc prężącego się jak struna kapitana milicji, traktując całą sytuację nieco z przymrużeniem oka. Ale z biegiem czasu stało się to uciążliwe, ponieważ kapitan codziennie zapraszał mnie na różnego rodzaju oficerskie imprezy, po których wracałem do ośrodka chwiejnym krokiem. Niestety, taka sytuacja była dla mnie na tyle męcząca, że do końca pobytu w Lądku Zdroju, chowając gdzie się dało, unikałem tego kapitana jak ognia. Bałem się, że przez te oficerskie rauty, zatracę sportową formę, a przecież pojechałem tam wypocząć i zregenerować siły po wyczerpującym sezonie. Dla chłopaków, którzy spłatali mi takiego psikusa, jeszcze długo później parodie meldunków kapitana stanowiły żartobliwe odzywki w moją stronę. Śmiechu mieliśmy co nie miara.

- Z kim Pan trzymał w Legii?

- Szczerze lubiłem Henryka Grzybowskiego. „Grzybek” był dowcipnym kawalarzem, ale przede wszystkim prawdziwym przyjacielem. Teraz takich jak on już nie ma. Z chłopaków wywodzących się ze Śląska, najbardziej kolegowałem się z Ernestem Polem i „Epim” Kowalem. W późniejszych czasach, gdy do Legii przyszedł Czesław Ciupa, nasze rodziny zaprzyjaźniły się na tyle, że zostaliśmy chrzestnymi swoich dzieci.

- A kogo z byłych legionistów nie chciałby Pan więcej spotkać na swojej drodze?

- Mimo sporej popularności nigdy nie uważałem się za gwiazdę, dlatego nie zadzierałem nosa i nie miałem wrogów. Nikomu nie dokuczałem, nikogo nie pobiłem, nikomu nie zrobiłem przykrości. Uważam, że należę do pokolenia, które nade wszystko ceni sobie takie wartości, jak poszanowanie człowieka. My byliśmy inaczej chowani, stąd u nas więcej życzliwości, a mniej wrogości do drugiego człowieka.

Zdjęcie

Pierwsze pieniądze, to było raczej kieszonkowe. Na co mogłem je wydać? Na papierosy nie, bo nie paliłem. Może na kawę lub lampkę wina z kolegami? Były to skromne sumki. W tamtych czasach, gdy odnieśliśmy jakiś bardziej znaczący sukces, to zamiast pieniędzy otrzymywaliśmy nagrody rzeczowe.

- Jaka największa przykrość spotkała Pana w legijnej karierze?

- Sromotna porażka 1:4 Legii z Górnikiem Zabrze w 1972 roku. W dniu, w którym żegnano mnie jako zawodnika, a witano w nowej roli – trenera Legii. Pamiętam, że specjalnie na tę uroczystość ściągnięto moich rodziców, którzy byli honorowymi gośćmi. Zaproszono także legendarnego Wacława Kuchara. Były przemówienia, a cała uroczystość odbywała się przy akompaniamencie burzliwych braw i chóralnego śpiewu. Muszę przyznać, że widząc co wtedy zawodnicy Górnika – a szczególnie Andrzej Szarmach – wyprawiali z moimi podopiecznymi, myślałem tylko o jednym – żeby ten mecz jak najszybciej się skończył. Kolejną przykrością, którą bardzo mocno przeżyłem (która nie jest może związana z Legią, ale z Warszawą, którą tak pokochałem i której pozostałem wierny na zawsze), to był bandycki napad, jakiego dokonano w biały dzień, w środku miasta, na mnie i na moją żonę. Poszliśmy z małżonką do banku i prawdopodobnie tam byliśmy obserwowani przez napastnika, który poszedł za nami pod nasz blok na ulicę Świętokrzyską. Napastnik próbował zerwać żonie torebkę z ramienia. Pasek był jednak mocny, a my z Małgosią stawialiśmy opór. Niestety, chociaż działo się to w biały dzień, to jednak nikt nie reagował na krzyki o pomoc. Po szamotaninie z tym bandziorem, bardzo długo byłem na zwolnieniu lekarskim, ponieważ broniąc żony doznałem zwichnięcia obojczyka. Po tym wydarzeniu czasami sobie myślę, czy ten, który nas tak skrzywdził, przychodził na mecze Legii.

- Kto był najlepszym piłkarzem, z którym miał Pan możliwość grać w Legii?

- Było ich kilku. Za najlepszego uważam jednak Edmunda Kowala. „Epi” był fantastycznym dryblerem, potrafił tak zatańczyć z piłką, jak nikt inny na naszych boiskach. Nie przesadzę, gdy nazwę go naszym polskim Garrinchą. Prawdziwą ozdobą Legii, a później Górnika Zabrze, był najskuteczniejszy snajper w historii naszej piłki Ernest Pol. Z młodszej generacji, to bezsprzecznie Kazimierz Deyna.

- A który z piłkarzy przez Pana trenowanych, dorównywał skalą talentu „Kiciemu”?

- Trudno mi kogokolwiek porównywać do siebie. Uważam, że największe szanse na takie wyróżnienie miał Wiesiek Korzeniowski. Był swego czasu największym piłkarskim talentem w Polsce. Był bardzo młody, gdy dostał się do pierwszego zespołu Legii. Ale zgubiły go nerwy. Pod względem piłkarskim był świetny, jednak psychika nie pozwoliła mu na demonstrację wszystkich swoich walorów. Z młodszego pokolenia ogromne wrażenie wywarł na mnie Wiesław Pacocha. Ten chłopak miał wielki talent. Dysponował bardzo dobrym przeglądem pola, a w sytuacjach jeden na jeden radził sobie widowiskowym dryblingiem. Myślałem, że będzie wielkim zawodnikiem, niestety, nigdy nie osiągnął poziomu, do jakiego predysponowała go jego skala talentu.

- Co według Pana, na przełomie tych wszystkich lat, było w Legii dobre, a co złe?

- W Legii mojej młodości imponowało mi to, że chociaż byliśmy mieszanką zawodników wywodzących się z różnych regionów kraju, to jednak nie tworzyliśmy grup czy podgrup. Nie było różnicy czy to Ślązak, czy warszawiak czy Kaszub. Trzymaliśmy się razem i wcale nie mówię, że prowadziliśmy ascetyczny tryb życia. Owszem, bywały momenty, kiedy potrafiliśmy się nieźle zabawić. Tylko że największą frajdę mieliśmy zabawiając się z piłką. Początkowo byłem zły na działaczy klubu, że nie chcieli wypuścić mnie z Warszawy, ale z perspektywy czasu okazało się, że to wyszło na dobre.

Zdjęcie

Mimo sporej popularności nigdy nie uważałem się za gwiazdę, dlatego nie zadzierałem nosa i nie miałem wrogów. Nikomu nie dokuczałem, nikogo nie pobiłem, nikomu nie zrobiłem przykrości. Uważam, że należę do pokolenia, które nade wszystko ceni sobie takie wartości, jak poszanowanie człowieka.

- A gdyby porównać dzisiejszą Legię z tą, z którą zdobywał Pan mistrzowskie tytuły? Na czyją korzyść wypadłoby to porównanie?

- To nie jest łatwe porównanie. Legia zawsze miała i ma dobrych zawodników. Tylko – o czym mogliśmy się wielokrotnie przekonać – posiadanie najlepszych, nie zawsze gwarantuje sukces. W Legii w której byłem zawodnikiem, piłkarze byli lepiej wyszkoleni technicznie. Nie chcę uchodzić za mądralę, ale uważam, że z mojej mistrzowskiej drużyny wielu zawodników nie miałoby problemu dostać się do pierwszego składu dzisiejszej Legii. Natomiast w drugą stronę, chociaż są w Legii zawodnicy bardzo dobrzy, wielu miałoby kłopoty. Niezbitym atutem starej Legii jest też to, że była drużyną liczącą się w Europie.

- Jest Pan jedynym legionistą, który uczestniczył we wszystkich sukcesach piłkarskiej drużyny Legii, zdobywając dziewięć tytułów mistrza Polski. Cztery jako zawodnik, pięć w roli trenera. Które z nich ceni Pan sobie najbardziej?

- Największą radość sprawił mi pierwszy tytuł, który zdobyliśmy w 1955 roku. Jako trener nie przypisuję sobie wielkich osiągnięć mistrzowskich, ponieważ byłem zazwyczaj trenerem współpracującym. Tak więc największą zasługę w zdobywaniu tych mistrzostw, należy przypisywać trenerom prowadzącym i zawodnikom. A mój udział nazwałbym skromnym. Z okresu, gdy byłem pierwszym trenerem Legii, cenię sobie bardzo potyczkę w rozgrywkach o Puchar Zdobywców Pucharów z AC Milan. Wówczas to na stadionie San Siro rozegraliśmy doskonałe spotkanie, które przez wiele lat komentatorzy sportowi uważali za najlepsze w historii występów polskiej drużyny o europejskie puchary. Bardzo miło wspominam także finałowy mecz o Puchar Polski w 1980 roku, kiedy to w Częstochowie, po wspaniałej grze, rozgromiliśmy Lecha Poznań 5:0. Te wspomnienia są dla mnie bardzo budujące.

- Jaki wpływ na Pana dalszą karierę wywarł trener Jaroslav Vejvoda?

- Gdy byłem w Legii 32-letnim weteranem, miałem chwile zniechęcenia. Był to okres, w którym czułem się fatalnie, myślałem o zakończeniu kariery. Podczas mojej piłkarskiej depresji przyszedł do Legii Vejvoda, który ostro zabrał się do roboty. Ciężka harówka wydawała mi się bezsensem w mojej piłkarskiej apatii. Markując niektóre ćwiczenia, chciałem choć trochę oszukać trenera. Ale Vejvoda to był cwaniak jakich mało. Rozszyfrował mnie i wywalił z treningu, po czym przyszedł do mnie do szatni i op..., nie zostawiając na mnie suchej nitki. Jednak na koniec tej połajanki zmienił front i zaczął namawiać do dalszej pracy. Posłuchałem go i uwierzyłem w jego słowa, dzięki czemu przedłużając swoją karierę o pięć lat, zdołałem zdobyć z Legią jeszcze dwa mistrzowskie tytuły i zagrać w półfinale o europejskie puchary. Jestem przekonany, że gdyby wówczas trenerem Legii był Polak, to pewnie uznany za starego zawodnika, zakończyłbym piłkarską karierę. Myślę, że dzięki Vejvodzie do dziś jestem w Legii. Bo kto wie, co bym dalej robił, gdybym wówczas, w wieku 32 lat, zakończył karierę? Być może szukałbym innego sposobu na życie?

Zdjęcie

Moim zdaniem, jeśli chodzi o Legię, to więcej dokonałem ja. Jeśli zaś chodzi o reprezentację Polski, to chylę czoła przed Kaziem.

- A był trener, który... nigdy nie powinien trenować Legii?

- Virgil Popescu. W zasadzie to nie jestem pewien czy on w ogóle miał trenerskie papiery. Pamiętam, że gdy wcześniej jeździliśmy na obozy do ośrodka Partizana Belgrad, to Popescu z ramienia gospodarzy oddelegowany był do opieki nad naszą drużyną. Wielu ludzi jest zdania, że takim trenerem był też Krzysztof Etmanowicz. Ja tak jednak nie uważam. On trafił do Legii w najgorszym momencie, gdy w klubie działo się źle, a drużyna była całkowicie rozbita. Mówię tak, ponieważ pomagając mu, widziałem wszystko od środka.

- Będąc przez wiele lat zawodnikiem, później asystentem trenerów Legii, obserwował Pan najwybitniejszych fachowców. Z wiedzy którego z nich, skorzystał Pan najwięcej?

- Z zagranicznych szkoleniowców na pewno najbardziej cenię Węgra Janosa Steinera, który odkrył mnie dla Legii oraz wspomnianego Vejvodę, od którego najwięcej się nauczyłem. Jeśli chodzi o trenerów polskich, to ogromny wpływ na moją karierę wywarł Ryszard Koncewicz, powołując nikomu nieznanego zawodnika do reprezentacji Polski. Z kolei niezwykły dar przekazywania fachowej wiedzy posiadał Andrzej Strejlau. Bardzo dobrze pracowało mi się z trenerami młodszego pokolenia: Pawłem Janasem czy Darkiem Wdowczykiem. Nie mogę nie wyróżnić Jana Urbana, którego uważam za jednego z najlepszych szkoleniowców młodej fali. Proszę zwrócić uwagę, że kiedyś Legia była trenerską odskocznią do reprezentacji i ci, którzy prowadzili Legię, bardzo często zostawali selekcjonerami kadry, czego także życzę Jankowi.

- Był Pan także trenerem bramkarzy Legii. Któremu z nich strzelało się najłatwiej, a który wyłapywał większość Pana uderzeń?

- Kiedyś nie było szkoleniowców bramkarzy. Zajmował się nimi drugi trener. Legia słynie z tego, że miała i ma bardzo dobrych bramkarzy, więc z tymi strzałami nie było łatwo. Z każdym bramkarzem, czy to był Jan Tomaszewski, Piotrek Mowlik, Jacek Kazimierski, Artur Boruc, czy Jan Mucha, mamy obopólną satysfakcję po każdym strzale. Ja, w momencie gdy piłka ugrzęzła w siatce, oni przy każdej skutecznej interwencji. Nieraz zdarzały się humorystyczne sytuacje, kiedy strzelałem i piłka, schodząc mi z nogi, lądowała w okienku bramki. Wtedy słuchałem głosów podziwu: „Ale trener przymierzył”. No to cóż miałem mówić. Oczywiście uśmiechając się pod nosem twierdziłem, że tak właśnie chciałem strzelić (śmiech).

- Jest Pan ikoną Legii, właścicielem wszelkich legijnych rekordów. Nie żal Panu, że legenda którą Pan stworzył, pozostaje nieco w cieniu Kazimierza Deyny?

- Moim zdaniem, jeśli chodzi o Legię, to więcej dokonałem ja. Jeśli zaś chodzi o reprezentację Polski, to chylę czoła przed Kaziem. To było jego szczęście, gdyż znalazł się w okresie, kiedy Polska reprezentacja grała o najwyższe trofea. Dla mnie nie ma znaczenia, którego z nas uważa się za większą legendę. Ja szanowałem Kazika jako wybitnego piłkarza, on szanował mnie i nigdy nie doszło między nami do jakichkolwiek zadrażnień. I na tym trzeba zakończyć dywagacje, który z nas jest większą legendą.

- Chyba nie ma takiej możliwości, by ktokolwiek pobił któryś z Pańskich legijnych rekordów?

- Zgadza się. Przy dzisiejszej rotacji piłkarzy, rzadko który gra więcej niż pięć lat w jednym klubie. Jeśli chodzi o ilość meczów, taką możliwość miał Jacek Zieliński, ale nie dał rady.

ZdjęcieZdjęcie
Udostępnij

Autor

Janusz Partyka, WB

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.