POKO(L)ENIA: Z wiarą w Boga i Legię - Legia Warszawa
Plus500
POKO(L)ENIA: Z wiarą w Boga i Legię

POKO(L)ENIA: Z wiarą w Boga i Legię

Wydawać by się mogło, że religia z futbolem nie ma absolutnie nic wspólnego. Wydawać, bo tak naprawdę oba te światy przenikają się od dziesiątek lat. Z trzech papieży tylko Benedykt XVI nie był fanem futbolu – Jan Paweł II kibicował Cracovii, a Franciszek do dziś ma legitymację członkowską argentyńskiego San Lorenzo i regularnie opłaca składki. Wychowanek Manchesteru United, Philip Mulryne, po zakończeniu kariery został księdzem. Nasz dzisiejszy bohater kariery piłkarskiej co prawda nie zrobił, ale sukcesy odnosi właśnie na drodze kapłańskiej. Drodze, która nierozerwalnie połączona jest z Łazienkowską.

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski/Archiwum Legii

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Mateusz Kostrzewa, Jacek Prondzynski/Archiwum Legii

Wydawać by się mogło, że religia z futbolem nie ma absolutnie nic wspólnego. Wydawać, bo tak naprawdę oba te światy przenikają się od dziesiątek lat. Z trzech papieży tylko Benedykt XVI nie był fanem futbolu – Jan Paweł II kibicował Cracovii, a Franciszek do dziś ma legitymację członkowską argentyńskiego San Lorenzo i regularnie opłaca składki. Wychowanek Manchesteru United, Philip Mulryne, po zakończeniu kariery został księdzem. Nasz dzisiejszy bohater kariery piłkarskiej co prawda nie zrobił, ale sukcesy odnosi właśnie na drodze kapłańskiej. Drodze, która nierozerwalnie połączona jest z Łazienkowską.  

 

- Panowie, zapraszam serdecznie, choćby jutro. Wpadnijcie koło 13. – usłyszeliśmy w słuchawce. Chcąc umówić się na tę wizytę spodziewaliśmy się raczej bardziej odległego terminu, ale nasz rozmówca postanowił przyjąć nas od razu. Akurat trafiło mu się wolne popołudnie, więc właściwie na co czekać, skoro przez resztę tygodnia będą pochłaniać go obowiązki. Obowiązki, o których nie mieliśmy większego pojęcia – w końcu postanowiliśmy się spotkać z katolickim księdzem.

Zdjęcie

Warszawa zdążyła nas przyzwyczaić, że ma kibiców Legii można natknąć się właściwie wszędzie. Kto z nas nigdy nie zobaczył klubowego proporczyka w taksówce, vlepki na drzwiach do sklepu, czy po prostu kogoś ubranego w białą koszulkę? O ile jednak takie obrazki nie dziwią już nikogo, o tyle ich obecność w sferze sacrum jest już zdecydowanie bardziej zagadkowa – w końcu nawet najzagorzalsi katolicy zdają sobie sprawę, że Stwórca ma na głowie rzeczy ważniejsze, niż ostatnia ligowa kolejka. W Warszawie jest jednak miejsce, w którym szczególnie widać fakt, o jakim pisał Jimmy Burns – że niedziela to dzień poświęcony Bogu i piłce nożnej. Bo – wbrew pozorom – od ołtarza do boiska jest naprawdę niedaleko. 

 

- Witam ekipę z Łazienkowskiej, zapraszam, śmiało – powiedział ksiądz Bogusław Kowalski, gdy tylko zdążyliśmy otworzyć drzwi od auta – Powiem wam, że Grochów jest jeszcze bardziej legijny niż środowisko z katedry na Pradze. Kiedy w maju zrobiliśmy tu msze na zakończenie sezonu, przyszło jeszcze więcej osób niż do Świętego Floriana. 

 

To właśnie tam ksiądz Bogusław zapoczątkował tradycję odprawiania nabożeństw dziękczynnych, gdy tylko Wojskowi sięgali po mistrzostwo Polski. Na pomysł wpadł wspólnie z kolegami i sam przyznaje, że początkowo był nastawiony dość sceptycznie, spodziewając się raczej niskiej frekwencji. Ciężko przypuszczać, żeby dodatkowa msza w majowy czwartek o 20:30 przyciągnęła do świątyni tłumy. Tymczasem wypełniło ją kilkaset osób, a msza – bez względu na to, czy Legia sięgała po tytuł czy nie – stała się nieodłącznym elementem zakończenia rozgrywek. Potem, wraz ze zmianą parafii przez księdza, nabożeństwo przeniosło się do świątyni pw. Nawrócenia świętego Pawła Apostoła na Grochowie. I trzeba dodać, że zrobiło to z pompą.

Zdjęcie

- W tym roku po mszy zebraliśmy się na placu przed kościołem i odpaliliśmy kilka rac. Nie da dużo, tak kontrolnie, żeby narobić trochę dymu. Wszystkie okna się pootwierały, ludzie zaczęli wyglądać, co to za zbiegowisko. My śpiewaliśmy Mistrzem Polski jest Legia, oni się na nas patrzyli, ale to było takie życzliwe zainteresowanie. Zrobił nam się tutaj taki sektor legijno-religijny. 

 

Ten sektor powstał w sercu księdza Bogusława już wiele lat temu. Konserwatywni rodzice dołożyli starań, by od małego był blisko Kościoła, a praskie podwórko zadbało o resztę. Uczyło nie tylko charakteru, ale również miłości do piłki, choć akurat nauka charakteru nie zawsze szła po drodze z tą głoszoną z ambony. Rodzice dbali jednak o naprostowanie syna i to w każdej kwestii, bo ksiądz – jak sam przyznaje – jako kilkuletnie dziecko oczarowane meczami Górnika Zabrze w europejskich pucharach, sympatyzował właśnie z tą drużyną. Wszystko zmieniło się jednak w sierpniu 1971 roku, gdy po środowym obiedzie w domu Kowalskich, tata i starszy brat zaczęli szykować się do wyjścia. Na pytanie żony dokąd zabiera syna odpowiedział, że idą na Legię. 

 

- To Bogusia nie bierzesz? – zdziwiła się mama. 

- A co ja go będę zabierał, jak on jest za Górnikiem.

 

Młody rozpłakał się w okamgnieniu i zaczął krzyczeć: Tato, zabierz mnie ze sobą, a ja już zawsze będę za Legią! I od tej pory o Górniku więcej już nie myślał.

Zdjęcie

W Legii zakochał się od pierwszego wejrzenia, a gdy praskie podwórka zbyt mocno chciały odciągnąć go od zasad wpajanych przez rodziców, to właśnie poprzez sport postanowili go oni skierować na właściwą drogę. Gdy sąsiadka przyłapała go z papierosem, ojciec zdecydował, że jeśli młody przyrzeknie nigdy więcej nie zapalić, ten zaprowadzi go na nabór juniorów Legii. Słowa dotrzymał i niebawem tata wziął go na trening, który  – jak się wkrótce okazało – był dla niego szczęśliwy. W pewnym momencie usłyszał jedno z najważniejszych pytań w swoim życiu: Kolego w czerwonych getrach, jak ty się nazywasz?

 

I tak trafił do zespołu trampkarzy. Pokonywał tam kolejne szczeble i dotarł do drużyny rezerw, gdzie wystąpił w kilku spotkaniach. Szczególnie dobrze wspomina wygrany 3:1 mecz z Mazurem Karczew, bo bramki rywali strzegła legenda Legii Warszawa, Władysław Grotyński, który na koniec kariery wrócił do swojego pierwszego klubu. Sam jednak przyznaje, że na poważniejsze granie był po prostu za słaby. 

- Kilku moich kolegów przebiło się wyżej, grali nawet w ekstraklasie, ale większość – podobnie jak ja – zakończyła swoją przygodę. Ktoś mówi, że trener był zły, ktoś inny, że prześladowały go kontuzje. Ja nazywam to syndromem wróbla. Pewnego dnia orzeł spytał go kim jest, a ten odpowiedział: - Ja też jestem orzeł, tylko trochę chorowałem. Czasem trzeba sobie jasno powiedzieć, że jest się wróblem. I ja właśnie takim wróblem byłem.

Zdjęcie

Umiejętności wystarczyło jednak na tyle, żeby być najlepszym piłkarzem spośród księży i – jak żartują niektórzy – najlepszym księdzem wśród piłkarzy. Już od czasów seminaryjnych aktywnie uczestniczył w życiu drużyny stworzonej przez kleryków, gdzie – jak sam powtarza – był zaskoczony poziomem rywalizacji. Na boisku nie było miejsca na składanie rąk i miłosierdzie, walka zawsze była niesamowita. 

 

- Mi się naprawdę wydawało, że tam wszyscy będą potulni, że szczęść Boże i przepraszam, że żyję. A tam ogień był od samego początku, na turniejach zdarzało się, że ktoś lądował nawet w szpitalu. Dla mnie to był bardzo dobry znak, bo świadczył o tym, że do seminarium trafiają normalni, zdrowi faceci. Każdy mężczyzna powinien mieć pasję, nieważne, czy ma żonę i dzieci, czy pełni posługę kapłańską. A futbol to sprawa, która łączy nas wszystkich. 

 

Można powiedzieć, że ksiądz Bogusław prowadzi dwa rodzaje ewangelizacji – przekonuje ludzi do Boga i do stadionu. Powtarza, że kiedy media dookoła starają się pokazać kibiców od jak najgorszej strony, on chce unaocznić ludziom jak jest naprawdę. Na trybuny zaczął zabierać dzieciaki ze szkoły, znajomych księży, a nawet siostry zakonne. I jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś na taką wizytę narzekał. Wprost przeciwnie. 

 

Pewnego razu zorganizował wyjście na mecz dla blisko 40 dzieciaków. Tak duża grupa wymagała dodatkowych opiekunów, więc oprócz chętnych rodziców, do pomocy zaangażował jeszcze jedną z zakonnic. O ile księża mogą występować „po cywilnemu”, o tyle mniszki zobowiązane są do zakładania habitu przez cały czas. Łatwo więc się domyślić, że klubowy szalik w połączeniu ze strojem zakonnym, musiał wzbudzać niemałą sensację.

Zdjęcie

- Ja się na początku strasznie bałam, bo przez transmisje telewizyjne miałam wyobrażenie, że te trybuny są potwornie strome. Myślę – ktoś mnie popchnie, spadnę i tyle będzie z tego mojego kibicowania. Miałam też obawy jak zareagują ludzie, bo przecież czasy trochę antyklerykalne. Tymczasem atmosfera była fantastyczna, a tyle razy ile mi na Legii mówili „Szczęść Boże”, to się nawet w kościele nie zdarzyło. No i mnóstwo osób chciało sobie robić ze mną zdjęcia, a podczas powrotu w autobusie 162 kibice zaproponowali nawet, że każą kierowcy odstawić mnie pod sam klasztor. Ale to by już chyba było za dużo – śmiała się siostra. 

 

Ksiądz Bogusław wspomina też wyjście na jeden z meczów w nieco skromniejszej ekipie, gdzie sprawował opiekę nad kilkunastoma chłopcami. Idąc na stadion napotkał grupę kibiców, którzy jeszcze przed rozpoczęciem spotkania zdążyli wprawić się w dobry nastrój. Mężczyźni głośno skomentowali idącą grupę, po czym wywiązał się następujący dialog: 

 

- Ty, patrz, ale dzieci chłop nabrał!

- Panowie, ja jestem księdzem. 

- A, to pięknie, że ksiądz tak dzieci od małego do dobrego uczy.

Zdjęcie

Nie zawsze jest jednak łatwo pogodzić obowiązki kapłańskie z pasją kibica. Zdecydowanie najmniej księdzu Bogusławowi podobają się mecze w niedzielę, bo z powodu konieczności odprawienia mszy świętych, nie może wybierać się na stadion. Ale piątek, czy sobota to co innego – wtedy możemy być pewni, że na trybunach będzie zdzierał gardło razem ze wszystkimi. Trochę przewrotnie pytamy więc, czy wybiera się również na Żyletę. 

 

- Wiecie, panowie, kilka razy oczywiście byłem, ale zwykle siadam tuż obok, na trybunie zachodniej. Tam ekipa dopinguje przez cały mecz, a wiadomo, że czasem emocje wszystkim się udzielają i trochę bluzgów poleci. Przyznacie, że ksiądz rzucający je razem ze wszystkimi, to nie byłby najlepszy przykład – żartuje nasz rozmówca. 

 

Największym problemem jest zresztą i tak kwestia terminarza, bo czasem są mecze, których przegapić po prostu nie wolno. Najciężej pod tym względem było w seminarium – klasztorny rygor sprawiał, że prefekt bardzo rzadko pozwalał alumnom na opuszczanie murów zgromadzenia. Czasem dawał się jednak przekonać – tak było w październiku 1985 roku, gdy do Warszawy na hit kolejki przyjechał Górnik. Starcia na szczycie tabeli mogącego potem decydować o mistrzostwie, klerycy zdecydowanie nie potrafili odpuścić. Ubłagali więc przełożonych o możliwość wyjścia na mecz, a ten zezwolił pod warunkiem, że sam będzie mógł pójść z nimi. Atmosfera była więc podniosła – bilety kupione wcześniej, wszyscy jak na szpilkach czekają sobotniego spotkania. Jeszcze tylko ostatni piątkowy wykład z biskupem i można lecieć na Łazienkowską.

Zdjęcie

- Po wykładzie podchodzi do mnie biskup Miziołek i pyta, co robię jutro popołudniu. Bałem mu się powiedzieć o wyjściu na stadion, więc naściemniałem coś w stylu, że idę z wizytą do chorej. Na co ten mówi: To ktoś cię zastąpi, a ty jutro będziesz mi asystował podczas wizytacji. Nie martw się, niedaleko, na Zagórnej. Pękło mi serce. Odmówić nie mogłem, a Zagórna leży przecież praktycznie obok stadionu. Wysiadamy z biskupem z auta, idziemy do świątyni, a ja słyszę ryk. 1:0. Trzęsę się cały w środku, w ogóle nie potrafię się skupić na nabożeństwie. Podczas liturgii wydawało mi się, że stadion krzyczał jeszcze ze trzy razy. Dopiero wieczorem dowiedziałem się od kolegów, że Legia wygrała 4:1, a ja przegapiłem prawdopodobnie jedno z najlepszych spotkań w historii. 

 

O tym, że w sobotę nie czekała na niego żadna chora staruszka, a mecz Legii z Górnikiem, ksiądz Bogusław przyznał się biskupowi dopiero po latach, na co ten zareagował rozbrajająco szczerze: Trzeba było mówić, przecież bym cię puścił. Bywają jednak takie sytuacje, w których nie istnieje żadna instancja mogąca zwolnić księdza z posługi. Najważniejszym świętem w chrześcijaństwie jest wieczorna liturgia Wigilii Paschalnej, nocy, w której według wierzeń zmartwychwstał Jezus Chrystus. To najdłuższa spośród wszystkich mszy w roku, trwająca często około trzech godzin. I bez wątpienia najbardziej uroczysta.

Zdjęcie

Zwykle nabożeństwo rozpoczyna się około godziny 20. Pech chciał, że w 2013 roku tego dnia o 18. wybrzmiał pierwszy gwizdek meczu Polonii z Legią, mający kluczowe znaczenie dla walki o mistrzostwo. O ile bramkę Danijela Ljuboji na 1:0 ksiądz Bogusław zdążył jeszcze obejrzeć, o tyle wieści o wyrównaniu Łukasza Piątka na cztery minuty przed końcem zastały go już w zakrystii. Nie było wyjścia – z niespokojnym sercem trzeba było wychodzić na mszę. Liturgię Wielkiej Soboty rozpoczyna obrzęd światła – poświęcenie płonącego przed kościołem ogniska, zapalenie od niego paschału i uroczyste wniesienie go do kościoła z trzykrotnym oznajmieniem: Światło Chrystusa. To jeden z najbardziej podniosłych momentów tej uroczystości. Ksiądz Bogusław robi wszystko, żeby skupić się na liturgii, ale pod ornatem serce za moment wyskoczy mu z piersi. Nagle, w ławce tuż obok dostrzega Magdę – wielką kibickę Wojskowych, której zresztą udzielał ślubu. Boże, wybacz mi – myśli i nachyla się do dziewczyny. Ta zrozumiała bez słów. 

 

- Furman na 2:1 w ostatniej minucie. 

Kamień, który spadł mu z serca usłyszeli pewnie wszyscy na Górze.

Zdjęcie

Podobnie zresztą sytuacja wyglądała ćwierć wieku wcześniej. Był 1996 rok – młody wikary odprawiał nabożeństwo majowe, a Legia grała o mistrzostwo z Widzewem. Wystawienie Najświętszego Sakramentu, pełne skupienie, za moment kapłan ma okadzać monstrancję. Organy grają Przed tak wielkim Sakramentem, a podający kadzidło ministrant szepcze mu do ucha:

 

- Proszę księdza, Wieszczycki na 1:0 dla Legii. 

- Nie w takich momentach – upomniał go ksiądz Bogusław z udawaną surowością. Udawaną, bo tak naprawdę w środku cały skakał z radości. 

 

To właśnie ta historia została nagrana na jednym ze spotkań z kapłanem i stała się wiralem w Internecie. Anegdotę sprzed 25 lat obejrzały setki tysięcy osób na Facebooku, Twitterze, TikToku i Instagramie. Inne jego wystąpienie na parafialnym festynie odtworzono ponad dwa miliony razy. Dowiedział się o tym po czasie, bo sam w ogóle nie korzysta z social mediów, ale pozostaje na nie bardzo otwarty. Wie, że tak dziś funkcjonuje świat, a sam robi wszystko, żeby się na niego otworzyć i po prostu być bliżej ludzi. Dlatego swojej działalności w parafii nie ogranicza tylko do klasycznej posługi kapłańskiej, czy nawet futbolu. 

Praska katedra świętego Floriana ma przepiękne podziemia, w których co roku urządzał imprezę sylwestrową, gdzie zawsze bawiły się setki osób. Była orkiestra, był wodzirej, a czynny udział w zabawie brał także sam kapłan. Pewnego razu w przypływie fantazji przebrał się za swojego muzycznego idola, Johny’ego Casha. Nie mając pojęcia o grze na gitarze po prostu uderzał w struny niepodpiętego do wzmacniacza instrumentu, bezgłośnie poruszając ustami zgodnie z tekstem utworu śpiewanego przez legendę. W pewnym momencie jedna z parafianek obserwując występ księdza powiedziała do swojego męża: Ty, proboszcz to chyba jednak z playbacku śpiewa.

Zdjęcie

W grochowskiej parafii pw. Nawrócenia św. Pawła Apostoła przestronnych piwnic nie było, ale nie przeszkodziło mu to wykorzystać... parkingu. Na kostce brukowej pod kościołem zamontował głośniki i rozstawił stoły. Ktoś przyniósł ciasto, ktoś inny sałatkę, jeszcze inni sprawili napoje i przed świątynią odbyła się osiedlowa potańcówka. Bo ksiądz Bogusław jak mało kto rozumie, że to nie ludzie są dla Kościoła, a Kościół dla ludzi. I on po prostu robi wszystko, by ten był jak najbliżej nich. 

 

- Chodzi o to, żeby stworzyć innym miejsce, w którym po prostu można się spotkać. Nie mówię o wielkich rzeczach, ale chciałbym, żeby mieszkańcy Grochowa czuli się częścią tej parafii. Dzisiaj bardzo często nie znamy swoich sąsiadów i to nawet nie z bloku, ale chociażby z piętra. Nie chcę, żebyśmy byli dla siebie obcy. Uważam, że integracja na szczeblu lokalnym jest niesamowicie ważna. 

 

I to rzeczywiście przynosi efekty, bo parafianie niezwykle doceniają pracę księdza Bogusława. Choć – z racji kibicowskiego stażu – przez jego ręce przewinęły się setki klubowych pamiątek, większość z nich przeznacza na nagrody dla ministrantów. Po jednej z mszy podeszła do niego mama dwójki chłopców i powiedziała, że gdyby nie legijne kubki, to w życiu nie zmusiłaby ich do wypicia mleka. Dzieciaki ze służby liturgicznej paradują w oryginalnych koszulkach meczowych Michała Karbownika, czy Vadisa Odjidji-Ofoe, a ich koledzy wiedzą, że jeśli będą się dobrze sprawować, sami mogą liczyć na podobne rarytasy. Przede wszystkim jednak msze prowadzone przez kapłana cieszą się naprawdę dużym zainteresowaniem, a on sam ogromnym szacunkiem swoich parafian. Gdy szliśmy Kobielską trzymając w rękach kamery, usłyszeliśmy od przechodzących obok kobiet:

 

- Zobacz, pewnie proboszcza naszego kręcą. 

- I dobrze. Kręćcie, panowie, bo to jest bardzo dobry człowiek.

Zdjęcie

Zdarza się, że chłopcy służący do mszy proszą księdza przed rozpoczęciem nabożeństwa, żeby odprawił je możliwie szybko, by mogli jeszcze zdążyć na mecz. Ten reaguje uśmiechem, ale w głębi duszy doskonale ich rozumie. Sam bowiem przyznaje, że swoje obowiązki – rzecz jasna z wyłączeniem niedzielnych mszy świętych – stara się dostosować do ligowego terminarza, a wakacyjny urlop bierze tak, by ten pokrywał się z meczami mistrzostw Europy, czy mundialu. Wie jednak, że pasja nigdy nie może przesłonić mu kapłańskich obowiązków, ale tego trzyma się od samego początku swojego powołania.

 

- Dzień przed moim wyjazdem do seminarium, tata zaczął mnie namawiać: Słuchaj, jutro gramy w Chorzowie z Niemcami. Przyjeżdżają Schuster, Breitner, szykuje się wielki mecz! Nic się nie stanie jak pojedziesz tam dzień później. Ja zaczynam tłumaczyć, że nie mogę przedkładać piłki nad nowe obowiązki, nawet mama nie wytrzymała i zaczęła krzyczeć na ojca, żeby przestał mnie buntować. A ten tylko uśmiechnął się paląc papierosa i powiedział: Dobrze, synu, pierwszą próbę powołania przeszedłeś.

Zdjęcie

I w tym powołaniu księdzu Bogdanowi z sukcesem mija właśnie czwarta dekada. W kibicowaniu Legii jest to już dekada szósta. Obecny rok – jak dla wszystkich z nas – jest dla niego szczególnie bolesny, ale w swoim stylu nie traci pogody ducha i optymizmu. Na koniec przywołuje nam kazanie z pogrzebu mistrza olimpijskiego w boksie, w którym uczestniczył. Przewodniczący ostatniej drodze kapłan w trakcie homilii wygłosił wtedy następujące słowa: Zdobył złoto na Olimpiadzie. Wielokrotnie był mistrzem Polski. Ale kilka razy leżał na deskach i największe zwycięstwa odnosił wtedy, kiedy z tych desek wstawał. 

 

- I my też musimy z nich wstać. Teraz następuje taka weryfikacja wierności klubowi. Wszyscy dookoła mają teraz uciechę, nawet moi wikariusze co chwila dogadują, czy proboszcz jeszcze kibicuje Legii. A na tej Legii spędziłem łącznie miesiące, może nawet lata życia. To mój klub, moje barwy, moja Łazienkowska. Teraz mamy trudniejsze czasy, ale przecież są drużyny, które nigdy nie osiągnęły sukcesu, mimo ogromnego pragnienia swoich kibiców. Kiedyś znajomy przysłał mi zdjęcie, kiedy jechał przez duże miasto, którego klub od lat grał w trzeciej, może nawet czwartej lidze. Mimo to, na murze obok dworca był namalowany jego herb i napis: BĘDZIEMY Z TOBĄ DO KOŃCA ŻYCIA. I ja też razem z moją Legią będę do samego końca.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Jakub Jeleński

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.