
PoWarszawsku (2): Sport i hazard w dawnej Warszawie
Łukasz Ostoja-Kasprzycki z portalu PoWarszawsku przedstawia dziś historię warszawskiego sportu, ale w wersji hazardowej. Przeczytacie o koniach, kartach, ruletce, kasynach - tych legalnych i tych szemranych, a także opowie Wam, gdzie, za ile i u kogo się grało.
Autor: Łukasz Ostoja-Kasprzycki / PoWarszawsku
Fot. Mateusz Kostrzewa, Archiwum NAC
- Udostępnij
Autor: Łukasz Ostoja-Kasprzycki / PoWarszawsku
Fot. Mateusz Kostrzewa, Archiwum NAC
Łukasz Ostoja-Kasprzycki z portalu PoWarszawsku przedstawia dziś historię warszawskiego sportu, ale w wersji hazardowej. Przeczytacie o koniach, kartach, ruletce, kasynach - tych legalnych i tych szemranych, a także opowie Wam, gdzie, za ile i u kogo się grało.
Pierwszym sportem w Stolicy w ogóle, były wyścigi konne, a pierwsza pewna data, którą śmiało możemy ogłosić początkiem ery dokumentowania wydarzeń związanych z wyścigami, to rok 1777. Wtedy to na drodze z Woli do Ujazdowa klacz należąca do Kazimierza Rzewuskiego pokonała z kretesem konia angielskiego posła, niejakiego sir Charlesa Whitwortha, a podobno już w latach 30. XIX wieku w Warszawie konie ścigały się na poważnie. W sierpniowej Gazecie Porannej z 1939 roku możemy przeczytać o kolejnym już wyścigu odbywającym się za Łazienkami, a pisali tak: „Dzień piękny, pogodny, licznie zgromadził widzów na to dość dla nas obce, a gdzie indziej tak upowszechnione, widowisko”.
Ale to 1841 rok, a dokładnie 20 czerwca, uznaje się za początek prawdziwych wyścigów. To wtedy na Polu Mokotowskim odbyła się wystawa zwierząt gospodarskich, której częścią była gonitwa koni. Oficjalnym językiem był wtedy rosyjski, więc wydarzenie to nazywało się: miesto dla konnoj skaczki, więc potocznie mówiono na nie końska skaczka. Przez kilkadziesiąt lat tor znajdował się w głębi Pola Mokotowskiego, nieco na południe od dzisiejszego budynku GUS-u, trybuny były bardzo prymitywne i płatne od 15 kopiejek w górę, a mieściły się pośrodku owalnego toru, natomiast większość widzów i tak stała na zewnątrz toru próbując cokolwiek dojrzeć. Do 1880 roku zakłady bukmacherskie urządzano prywatnie, a od tego roku powołano totalizator, co przyczyniło się do wielu przekrętów w gonitwach. Zaczęły się przekupstwa, zmowy jeźdźców (których wtedy zwano żokejami, albo żokiejami), wystawianie mocniejszych i słabszych koni, często były to bezczelne ustawki.
Pod koniec lat 80. XIX wieku wyścigi przeniesiono w inne miejsce. Tor był większy od poprzedniego i przesunięty bliżej centrum miasta. Leżał wzdłuż ulicy Polnej stanowiącej wówczas granicę miasta i rozciągał się od Nowowiejskiej po rondo Keksholmskie, jak zaczęli nazywać je Rosjanie tuż przed I wojną, czyli dzisiejszy plac Unii Lubelskiej. Nadal leżał pod miastem (wtedy to była podmiejska gmina Mokotów), ale praktycznie przy początku ulicy Marszałkowskiej. Równolegle do ulicy Polnej powstały drewniane trybuny - oczywiście dla najbogatszych, arystokratów (m.in. Lubomirscy, Potoccy, Zamoyscy), potentatów finansowych i wyższych oficerów rosyjskich. Naprzeciwko Trybun znajdowała się meta. Łatwość dojazdu przyczyniła się do zwiększenia popularności tej rozrywki i dzięki temu ten rejon Pola Mokotowskiego stał się miejscem festynów, zabaw z karuzelami czy wtedy popularnym wyzwaniem, jakim było wspinanie się na namydlone słupy. U szczytu popularności na torze przy Polnej gonitwy organizowano w dwóch sezonach w roku (wiosennym i letnim) trwających kilkadziesiąt dni i powołano gonitwę Wielka Warszawska.
Wybuch I wojny światowej to kolejny trudny okres w historii polskich hodowli koni, a co za tym idzie, także wyścigów. Na szczęście duża grupa wartościowych koni przetrwała bezpiecznie w Odessie, skąd wróciły na polskie tory w 1919 roku. Musiało jednak upłynąć jeszcze wiele lat zanim wróciliśmy do poziomu hodowli sprzed wojny. Tymczasem na fali niezwykłej popularności wyścigów konnych zaczęły powstawać nowe tory, między innymi w Poznaniu, Lublinie i Lwowie. Nawet Zakopane miało swój corocznie wytyczany tor, na którym można było ścigać się zimą.
Wcześniej natomiast wspomniałem Wam, że po powstaniu totalizatora, zaczęły się pewne machlojki, które mocno zaczęły irytować kibiców i w końcu czara goryczy została przelana, a miało to miejsce 8 lipca 1936 roku.
W wydaniu Dziennika Narodowego mogliśmy przeczytać, że podczas siódmej gonitwy dokonano złego startu i dwa konie pozostały w tyle o 100 metrów. Na dodatek w połowie dystansu Lady Daisy potrącona przez Kalibana wyłamała płot. Od razu kibice wyczuli zmowę i żądali unieważnienia wyścigu, a kiedy to nie nastąpiło, zaczęły się rozruchy. Najpierw wygwizdano starterów, potem publiczność wtargnęła na plac i by nie dopuścić do kolejnej gonitwy, kładła się na torze. Gdy i to nie poskutkowało, podpalono płot przy torze, wybito okienka totalizatora i próbowano podpalić trybuny, podkładając pod nie płonące śmieci. Kiedy pracownicy toru ugasili ogień, zaczęła się ogólna bijatyka; podobno poleciały i kamienie. Przybyła rezerwa policji pieszej oraz pogotowie X. komisariatu i pluton rezerwy konnej.
Wyścigi w tym miejscu funkcjonowały do końca 1938 roku, kiedy to przeniesiono je na nowo wybudowany Tor wyścigów konnych Służewiec. Wiązało się to m.in. z planami budowy na Polu Mokotowskim reprezentacyjnej dzielnicy (która na szczęście nie powstała) i przenoszeniem innych dotychczasowych obiektów, np. portu lotniczego usytuowanego dotąd tuż obok toru. Nie sprzyjało to modernizacji toru i obiektów towarzyszących, brak było torów treningowych, a stajnie i trybuny pod koniec użytkowania były opisywane jako „niespełniające standardów”.
Kolejną bardzo ważną datą jest z pewnością 3 czerwca 1939 roku, kiedy to po raz pierwszy poszła bomba w górę na pięknym i niezwykle nowoczesnym służewieckim torze wyścigów konnych (zakupionym za 590 000 złotych). Niestety, warszawiacy nie zdążyli się nacieszyć nowym torem. Ostatnie gonitwy przed wybuchem wojny rozegrano 31 sierpnia 1939 roku. O tym, jak wielką popularnością cieszyły się wówczas wyścigi niech świadczy fakt, że w 1939 roku na stołecznym hipodromie biegało ponad tysiąc koni, w tym wiele takich, których zazdroszczono nam za granicą.
A co z torem służewieckim? Nie ucierpiał w latach wojny aż tak bardzo, żeby całkowicie uniemożliwić starty. Zapobiegli temu sami Niemcy, bowiem na terenie wyścigów stacjonowały oddziały SS. Warszawiacy ponownie usłyszeli tętent końskich kopyt w 1946 roku. Rozegrano wówczas 237 gonitw, w których uczestniczyło ponad 160 koni. Tor na Służewcu składał się z trzech trybun dla gości o różnej zasobności portfela. Trybuna oznaczona numerem I (zwana „Członkowską”) była przeznaczona dla najważniejszych osobistości. Jej goście mieli do dyspozycji przestronny hall, salę i mały salonik z jadalnią na I piętrze. Piętro wyżej były pomieszczenia między innymi dla sędziów. Tu też znajdowała się sala obrad. Do tej trybuny można było dojechać samochodem oddzielnym wjazdem.
Z kolei Trybuna II, czyli „Główna”, mogła pomieścić 5400 osób (były tu miejsca siedzące i stojące). Osoby znajdujące się na obu tych trybunach miały dostęp do padoku, który został usytuowany między nimi. Najtańsze miejsca były na niedokończonej Trybunie III, która mogła pomieścić nawet 7000 widzów (były tam wyłącznie stojące miejsca).
Cały kompleks miał wiele ciekawych architektonicznie rozwiązań, chociażby tunel pomiędzy obszarem stajen a padokiem. Pomyślano też o sztucznym zraszaniu toru. Jeśli do tego doliczymy mieszkania dla pracowników, magazyny (w tym zbożowy na 550 ton ziarna), stajnie dla ponad 800 koni, studnie, wielki parking, wieżę ciśnień, to chyba nikogo nie zdziwi fakt, że już podczas budowy nazwano ten śmiały projekt budową „miasteczka wyścigowego”. Należy też pamiętać, że w tamtych latach służewiecki tor był największym tego typu obiektem w Europie.
Warszawiacy zawsze kochali konie, ale tak samo mocno kochali zakłady, nie tylko te przy gonitwach, w dawnej Stolicy bardzo popularne były również kasyna. Biorąc na tapet temat przedwojennego warszawskiego hazardu, chcę zacząć od przedstawienia Wam pewnej postaci, która w tym światku była kimś bardzo szanowanym i doskonale znanym, jednak dla większości mieszkańców był anonimowy - to Wacław Bahr. Nieoficjalnie nazywano go królem ruletki, a gazety zaczęły o nim pisać w październiku 1932 roku, kiedy to zniknął bez śladu.
Ten przedsiębiorca z Mokotowskiej dorobił się majątku na budowlance jeszcze przed pierwszą wojną światową, a po wojnie zajął się organizowaniem potajemnych domów gry, nie robił tego sam, miał od tego wspólników, bo taka „praca” wymagała doskonałej organizacji.
Wspólnicy dysponowali spisaną siecią mieszkań i to tam urządzali nielegalne hazardowe rozgrywki. Wyglądało to tak, że Bahr rekrutował właściciela mieszkania, często z polecenia od kogoś, kto już użyczał swoje lokum do gier i taki właściciel dostawał od Wacława 50 złotych oraz możliwość dorobienia sobie na bufecie, czyli przy serwowaniu napojów graczom. Kasę trzymali organizatorzy i oni również byli krupierami, pewnie po to, aby uniknąć ustawienia gry czy innych machlojek. Gdy któryś z graczy wygrał, musiał odpalić procent od wygranej, jeśli przegrał nie odpalał nic.
Na czym jeszcze zarabiali organizatorzy gier? Oczywiście na pożyczkach pod zastaw czy pod weksle, jak ktoś bardzo chciał się odegrać, to często zastawiał cały majątek, byle tylko mieć szansę odrobić straty.
Jak wspominałem na początku, gry i spotkania były potajemne, ponieważ hazard był zakazany. Stąd właśnie ta sieć mieszkań, która utrudniała policji namierzenie graczy, codziennie bowiem zmieniano lokale, natomiast chętni do gry czekali w kawiarni Lourse’a przy Krakowskim Przedmieściu 13 lub w kilku innych kawiarenkach przy Marszałkowskiej i stamtąd byli przewożeni przez organizatorów do odpowiednich mieszkań. Nikt do ostatniej chwili nie wiedział, gdzie organizowana będzie gra, oczywiście po to, aby nikt nie mógł sypnąć.
A jak to się stało, że słynny król ruletki zniknął? 19 października 1932 roku, o 19 puścił w ruch ruletkę przy Nowym Świecie 50, a po jakiejś godzinie powiedział, że musi na chwilę wyjść... Co się z nim stało? Do dziś nie wiadomo, pewne jest to, że nosił zawsze przy sobie woreczek z brylantami, które brał pod zastaw, gdy udzielał pożyczek, może to skusiło jakiegoś złodzieja, który nie oszczędził mu również życia.
„Kurier Poranny” wtedy twierdził: „Według obiegającej wersji sprawcami mordu byli trzej grajcarzy (gracze), łupem ich padły: gotówka oraz precjoza za ogólną sumę 50 tys. zł”. Zabójcy mieli wywieźć Bahra taksówką za miasto, po zabiciu go i obrabowaniu ciało wrzucić do Wisły. Inna wersja głosiła, że zwłoki zakopano w piwnicy. Były to jednak tylko przypuszczenia. Zagadka zniknięcia Bahra „poruszyła całą Warszawę” – twierdził „Tajny Detektyw”. Niezależnie od śledztwa władz policyjnych do tego powołanych, cały szereg prywatnych i domorosłych detektywów poświęciło się całkowicie pracy nad rozwiązaniem zagadki.
A jak wyglądało obstawianie innych sportów niż ruletki czy wcześniej wspomnianych gonitw? Już w 1917 roku, a dokładnie 28 maja, kiedy to Legia grała na Agrykoli z Polonią, można było obstawiać zakłady na mecz i był to pierwszy, historyczny raz na ziemiach polskich. Natomiast nie były to takie zakłady, jak dziś, dziś obstawiasz może każdy, oczywiście pełnoletni. Wtedy, w 1917 roku, obstawiać mogli tylko członkowie klubu Polonia, która zrzeszała jakieś 1000 osób.
Same zakłady miały swoje zasady, stawki i regulamin, był też zapis o nietykalności cielesnej kolektorów, co pewnie miało ich uchronić przed ręką zdenerwowanych obstawiających. Główną zasadą było to, że obstawiać można było tylko dokładny wynik, a stawka jednego losu wynosiła 10 fenigów, czyli 0,1 niemieckiej marki. W latach późniejszych obstawiać mogli już również członkowie Legii, najpopularniejszym zakładem był ten z 1930 roku, kiedy to jeden z zawodników Legii, Józef Nawrot, założył się z zawodnikami Polonii o to, kto wygra mecz. Zakład był spory, bo opiewał na kwotę wystarczającą na wystawny obiad w najlepszej stołecznej restauracji. Więc mimo, że Legia przegrywała 1 do 3, to zmotywowany wygraną Nawrot strzelił hat-tricka, kolejne trzy gole dorzucił Józef Ciszewski i tak oto rozgromiliśmy Polonię hokejowym 8 do 4 na nowo wybudowanym Stadionie Wojska Polskiego.
Na poniższej fotografii z Narodowego Archiwum Cyfrowego widzimy ruletkę skonfiskowaną w mieszkaniu inżyniera Józefa Bilewicza przy ulicy Elektoralnej 28/14.

Autor
Łukasz Ostoja-Kasprzycki / PoWarszawsku