Powstanie Warszawskie: Miasto zapomnianej zbrodni - Legia Warszawa
Plus500
Powstanie Warszawskie: Miasto zapomnianej zbrodni

Powstanie Warszawskie: Miasto zapomnianej zbrodni

Są historie tak przerażające, że na ich opowiedzenie potrzeba kilkudziesięciu lat. Ta właśnie została opowiedziana.

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Janusz Partyka

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Jakub Jeleński

Fot. Janusz Partyka

Nie ma chyba w Warszawie kogoś, kto nigdy nie słyszałby o Powstaniu. I choć świadomość tego co wydarzyło się latem 1944 roku cały czas staje się coraz większa, nadal wiele historii miasta zostało pogrzebanych wraz z jego obrońcami. Na tę trafiliśmy przypadkiem. Musiało upłynąć kilkadziesiąt lat, by jej bohaterka w końcu potrafiła o niej opowiedzieć. Tu nie będzie 63 dni chwały. Będzie 11 dni niewyobrażalnej męki.

 

Gorące letnie powietrze przecina dźwięk dzwonka tramwaju numer 17, który ze stukotem kół wtacza się na swój końcowy przystanek przy Placu Narutowicza. Z wagonu wychodzi grupa ludzi i każdy szybkim krokiem kieruje się w swoją stronę. O 21:00 zacznie się godzina policyjna, więc to ostatni moment, by w poniedziałkowy wieczór zdążyć coś jeszcze załatwić na mieście. Lato jest wyjątkowo upalne i choć słońce powoli zniża się nad horyzontem, nadal niemiłosiernie świeci w okna mieszkania numer 46 przy Filtrowej. Mężczyźnie znajdującemu się wewnątrz po karku spływa strużka potu – ciężko powiedzieć czy z powodu temperatury, czy raczej decyzji, którą za moment podejmie. Stojący na komodzie zegar wskazuje godzinę 19:00, gdy wreszcie sięga po pióro i zamaszystym ruchem kreśli swój podpis w prawym dolnym rogu dokumentu. Jest 31 lipca 1944 roku. Generał Antoni Chruściel podpisuje rozkaz oznaczający rozpoczęcie Powstania Warszawskiego.

 

Łączniczka Halina Rutkowska wraz z koleżankami rozniesie go dopiero po godz. 7 rano następnego dnia. Wiadomość została zaszyfrowana późnym wieczorem i jej dostarczenie uniemożliwiła godzina policyjna. 17-latka leży w łóżku i wpatruje się w sufit mieszkania. Nie może zasnąć, bo wie, że za niecałą dobę wreszcie będzie mogła odpłacić się za to, że Niemcy zabrali jej dom. Za to, że miesiącami nie wiedziała co stało się z jej bratem po kampanii wrześniowej. Za to, że jako mała dziewczynka widziała rzeczy, których nigdy nie powinien oglądać żaden człowiek.

Zdjęcie

W obozie koncentracyjnym pierwszy raz znalazła się w wieku 13 lat. Razem z mamą i dwiema młodszymi siostrami wywieziono ją do Działdowa, znajdującego się wówczas w granicach III Rzeszy pod nazwą Soldau. Obóz miał charakter przejściowy – tam komendant Hans Krause i jego ludzie decydowali gdzie posłać więźniów dalej – do Dachau, Treblinki, Ravensbrück, czy może raczej do Auschwitz. Z 30 tysięcy osadzonych, połowa nie doczekała kolejnego transportu. Halina doskonale wiedziała dlaczego.

 

Kiedy w sierpniu 1941 roku w obozie wykryto epidemię tyfusu plamistego, hauptsturmführer Krause doszedł do wniosku, że najlepszym sposobem na pozbycie się zakażenia będzie eksterminacja chorych, więc pod ścianą jednego z baraków rozstrzelano 300 osób. Bywało jednak, że część zarażonych grzebano żywcem. Ale najstraszniejszy obraz wbił się w głowę dziewczynki tak mocno, że nawet dziś, 79 lat po opuszczeniu Soldau, wspominając go zaczyna płakać.

 

- Poszłyśmy z najmłodszą siostrą do ubikacji. Tam nie było toalet, Niemcy wykopali rowy na odchody, nad którymi przerzucili drewniane żerdzie. Na jednej z nich siedział dziewięcio-, może dziesięcioletni chłopiec, który w pewnym momencie spadł prosto do kloaki. Zeszło do niego dwóch Niemców – byłam pewna, że chcą go stamtąd wyciągnąć, a oni… po prostu go w tym utopili. Patrzyłam na to trzymając za rączkę pięcioletnią Anię.

Zdjęcie

I teraz miał nadejść czas zapłaty. Dziewczyna od rana roznosiła więc meldunki pod kilkadziesiąt adresów. Popołudniu do punktów zbiorczych na Ochocie stawiło się mniej więcej tysiąc żołnierzy dowodzonych przez podpułkownika Mieczysława „Grzymałę” Sokołowskiego. Obwód IV Ochota miał opanować trzy budynki niemieckich koszar – Dom Akademicki na Placu Narutowicza, Akademię Nauk Politechnicznych i Dyrekcji Lasów Państwowych, a także szkołę przy ulicy Tarczyńskiej 8. Wszystkie punkty miały dla Niemców ogromne znaczenie, bo właśnie przez Ochotę prowadziła droga przelotowa, którą wobec zbliżającej się Armii Czerwonej, naziści zamierzali przerzucać posiłki na Pragę. Powstańcy ruszyli więc na jedne z najlepiej ufortyfikowanych punktów w mieście. W oddziałach, które miały je zdobywać, na dziesięciu chłopców zaledwie jeden trzymał w ręku pistolet.

 

Niemcy po prostu ich zmietli. Siedząca w punkcie opatrunkowym dwie ulice dalej Halina dopiero za kilka godzin dowie się, że kwartał ulic Filtrowej, Asnyka, Niemcewicza i Grójeckiej, w którym się znajduje, jest jednym z kilku punktów, których nie zdołali opanować hitlerowcy.  Późnym wieczorem  razem z innymi sanitariuszkami zajmowała się opatrywaniem tego, co pozostało z powracających oddziałów. „Grzymała” wiedział,  że dla jego ludzi Powstanie już się skończyło. W nocy rozpoczął ewakuację oddziału za miasto. Z Warszawy wyszło mniej więcej pół tysiąca żołnierzy. Do Lasów Chojnowskich dotarło nieco ponad trzystu.

 

Nad ranem było już jasne, że o powstańczej ofensywie na Ochocie nie ma mowy. Dowodzący z hotelu Victoria sztab komendanta Okręgu Warszawskiego wiedział, że sytuacja dzielnicy jest dramatyczna. Do walczących wysyła więc krótką informację – wytrzymajcie cztery dni, idziemy po was. I choć wytrzymali dużo dłużej, nikt nigdy nie przyszedł.

Zdjęcie

- 2 sierpnia wiedzieliśmy już, że nic z tego. Zorganizowaliśmy obronę w kilku punktach dzielnicy. Mój oddział bronił się na Asnyka, powstały też reduty takie jak Kaliska i Wawelska – kwartały kamienic znajdujące się na wysokości tych ulic. My najczęściej mieliśmy kontakt z redutą na Mianowskiego, bo tam co dwa, trzy dni, ruszałam z dostawą amunicji.

 

Pytamy więc, jak można było poruszać się po dzielnicy niemal w całości kontrolowanej przez Niemców. Pani Halina odpowiada z uśmiechem.

 

- Jedyne co miałam to głębokie przekonanie, że mnie nie trafią. No i nie trafili.

 

Granica między życiem a śmiercią była jednak bardzo cienka – pierwszy raz wyniosła mniej więcej 1,5 centymetra. Dziewczyna stała na podwórku kamienicy w zajmowanej przez Armię Krajową. Nie miała jednak pojęcia, że na dachu sąsiedniego budynku przez wizjer lunety Hensold Wetzlar, obserwuje ją oko niemieckiego snajpera. Jeszcze zanim usłyszała strzał poczuła, jak pocisk przechodzi jej przez spięte na czubku głowy włosy i wyrywając część kosmyków z hukiem wbija się w ścianę.

 

Okazało się, że miarą dzielącą życie i śmierć może być także czas. Wychodząc z bramy kamienicy przy Asnyka widziała, jak kilkanaście metrów dalej ojciec prowadzi za rękę 10-letnią córkę. Mężczyzna uśmiechał się do dziecka, a mała z przejęciem wymalowanym na twarzy tłumaczyła coś tacie. Ostatniego zdania już nie usłyszał, trafił go strzał przeznaczony dla Powstańców szmuglujących broń. Halina razem kolegami i otępiałą dziewczynką wciągnęła rannego w głąb podwórka. Pięć minut później ruszyła na Mianowskiego, niosąc w plecaku trzy kilogramy pocisków do visa.

Zdjęcie

Sytuacja zaopatrzeniowa była jednak tragiczna. Brakowało wszystkiego – nie było co pić, nie było czego jeść, nie było czym strzelać. Liczebność jednego plutonu to zwykle od 30 do 50 żołnierzy. Redutę Wawelską obsadzały cztery takie jednostki. Dowodzący nią podporucznik Jerzy Gołembiewski chcąc przeorganizować obronę kwartału, zebrał wszystkich swoich podkomendnych i rozkazał: Steny wystąp! Przed grupę z karabinem maszynowym w ręku wyszło czterech chłopaków.

 

I tak skromne zasoby kurczyły się każdego dnia. Niemcy naciskali coraz bardziej, nie mogąc pozwolić sobie na to, by ktokolwiek utrudniał posiłkom z zachodu dotarcie nad Wisłę, na wypadek gdyby Rosjanie jednak zdecydowali się przekroczyć rzekę. W sprawę zaangażował się sam Heinrich Himmler, który rozkazał stłumić Powstanie SS-Obergruppenführerowi Erichowi von dem Bach-Zelewskiemu. Do całkowitego pokonania dzielnicy generał potrzebował pomocy, więc w szeregi Waffen-SS wcielił RONA – złożoną z radzieckich kolaborantów Rosyjską Wyzwoleńczą Armię Ludową. Tym sposobem 4 sierpnia na Ochocie skończyła się wojna. Zaczęła się rzeź.

Zdjęcie

Rozkaz Himmlera był jasny – ludność dzielnicy należało wytępić. Rosyjscy kolaboranci eksterminowali więc kamienicę po kamienicy. Ludzi wyrzucano z mieszkań przed bramę, gdzie zrywano z nich łańcuszki, zegarki i biżuterię. Jeśli obrączka zbyt ciasno tkwiła na palcu, ucinano palec. Jeśli ktoś do końca bronił swojej własności, kończył przekłuty bagnetem. Następnie mężczyzn stawiano pod ścianą – jedna seria i populacja domu zmniejszała się o połowę. A wtedy zaczynały dziać się rzeczy okrutne tak bardzo, że nawet pacyfikujący Powstanie hitlerowcy odwracali wzrok.

 

- Pan wie, że oni się ich bali? Niemcy, którzy gnębili nas od pięciu lat patrzyli na oddziały RONA z przerażeniem.

 

Bo czym innym jest strzelić do wroga, a czym innym roztrzaskać główkę noworodka o ścianę. Czym innym jest rzucić na barykadę granat, a czym innym w jedenastu gwałcić kobietę i na koniec strzelić jej w głowę. A uciekać przecież nie było dokąd.

 

- Przez naszą bramę przedarli się 7 sierpnia. Mnie i koleżankę uratował doktor Goldman – jak tylko usłyszał ich na podwórku, schował nas obie w pawlaczu nad kuchnią. Tam było tak mało miejsca, że po kilkunastu godzinach nie czułyśmy już kończyn. W nocy zawlókł nas do piwnicy i przysypał stertą węgla. Przeleżałyśmy tam prawie dwa dni.

 

Brak jedzenia i wody nie był jednak najgorszy. Halina dałaby wtedy bardzo wiele, by jedno z bombardowań choć na moment odebrało jej słuch. Bo choć oczy zasłaniały czarne bryły, hałda nie była w stanie tłumić dźwięków dochodzących z korytarza. Śmiech Rosjan. Brzęk butelek. Nieludzkie krzyki koleżanek, które dostały się w ręce oprawców. I strzały z pistoletu, po których nikt już nie krzyczał.

Zdjęcie

Ledwo żywe zostały odkopane pod dwóch dniach. Kamienica padła, pożar trawił górne kondygnacje budynku, a na podwórku żołnierze ustawiali ludzi do egzekucji. Z trudem stojącą na nogach dziewczynę pchnięto prosto pod mur. Żar lał się z nieba, pył w powietrzu dławił oddech, podziurawiony kulami tynk drapał policzek. I wtedy dotarło do niej, że to koniec. Że matka, która przed wyjściem do walki po prostu nakreśliła jej na głowie krzyż, nigdy nawet nie dowie się gdzie pochowano jej dziecko. Nie miała już nawet siły płakać.

 

Stali tak blisko godzinę. Spojrzała przez ramię na kolegę i początkowo wydawało jej się, że barwę włosów zmienił mu popiół. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że głowę ma czystą – góra dwudziestopięcioletni chłopak osiwiał. Być może rzeczywiście byłyby to ostatnie chwile w ich życiu, gdyby nie fakt, że dwie minuty wcześniej w stojącym na ulicy ciężarowym oplu blitz nagle padł akumulator. Niemcy przez chwilę próbowali uruchomić maszynę, ale nadal nie działo się nic poza cichym rzężeniem rozrusznika. Rottenführer posłał więc dwóch żołnierzy, by z pobliskiego podwórka zgarnęli kilkanaście osób do pchania pojazdu. Gestapowcy weszli przez bramę w momencie, gdy grupa egzekucyjna przeładowywała broń i jeden z nich rzucił tylko: Poczekajcie, oni są mi potrzebni.

 

Kilkanaście osób dostało właśnie nowe życie. Wyszli sprzed plutonu egzekucyjnego i po prostu pchali uszkodzony pojazd. Mijali spalone domy, mijali trupy na ulicach. Niemcy przejmowali się jednak tylko zepsutym akumulatorem. Byli nim tak zajęci, że po dotarciu na miejsce zupełnie spuścili z oczu grupę Powstańców. To wystarczyło. Halina i dwie koleżanki nie miały już siły biec, ale biegły. Pędziły przed siebie, by drugi raz tego dnia wyrwać się śmierci.

Zdjęcie

W ruinach znalazła je matka Basi i Zosi, którymi uciekła. Pani Gettel była Polką, ale poślubiła Niemca, co nie przeszkadzało jej jednak wychować dzieci tak, by cała trójka 1 sierpnia chwyciła za broń. Trójka, bo dziewczyny miały jeszcze brata, ale chłopak zginął od kul już na początku walk. Dla nich także walka się skończyła. Zaczął się za to nowy koszmar – wysiedlenie i przemarsz na Zieleniak.

 

Zieleniak był po prostu targowiskiem, które do tej pory zresztą mieści się na rogu Grójeckiej i Banacha. Eksterminacja Ochoty i sąsiedniej Woli przybrała tak wielkie rozmiary, że Niemcom potrzebny był obóz przejściowy, z którego dalej będzie można wysyłać ludność albo na roboty, albo na śmierć. Cywili z obu dzielnic zapędzano więc na ogrodzony plac, którego gospodarzem była RONA.

 

O urządzeniach sanitarnych nie było mowy, jedyne ujęcie wody wyczerpało się po dwóch dniach. Zbrodnia stała się codziennością. Pijani żołnierze strzelali do osadzonych dla zabawy. Gwałty na kobietach, a nawet małych dziewczynkach, zdarzały się każdej nocy. RON-owcy po prostu wywlekali je z tłumu i najczęściej zaciągali do budynku liceum Kołłątaja, choć niekiedy byli tak odurzeni wódką, że krzywdzili je na placu, wśród innych więźniów. Julia miała może 20 lat, gdy Rosjanie zaciągnęli ją między zabudowania. Wróciła stamtąd z pustką w oczach i zaschniętymi łzami na policzkach. Beznamiętnym głosem oświadczyła tylko: Ja się już nawet nie broniłam, bo tam w środku za dużo trupów leży.

Zdjęcie

- Mnie uratowali koledzy. Oni szczególnie upatrzyli sobie blondynki, a ja miałam piękne, bardzo jasne włosy. Co noc chłopaki mnie i kilka innych dziewczyn kładli za jakimiś tobołami, na których potem siadali i dzięki temu żołnierze nigdy mnie nie zobaczyli. Ale kiedyś dorwali moją koleżankę. Strasznie się im wyrywała, aż w końcu jeden z nich wyciągnął pistolet i strzelił jej w głowę. Był jednak tak pijany, że kula trafiła w szyję. Byłam święcie przekonana, że Zosia umarła. 

 

Strzał z pistoletu TT kalibru 7,62 milimetra przeszedł na wylot, uszkadzając tętnicę i nerwy nadobojczykowe. Choć dziewczynie nie dawano żadnych szans z powodu ogromnej utraty krwi, 19-latka uparcie trzymała się życia. Szpital opuściła już o własnych siłach, a po wojnie wstąpiła do zakonu Sióstr Niepokalanek, przyjmując imię Tadea. Halinę odnalazła pod koniec lat 40. Zmarła w Nowym Sączu w wieku 87 lat.

 

Ostatnie punkty oporu na Ochocie padły 11 sierpnia. Zieleniak był przepełniony, więc Niemcy i Rosjanie po prostu mordowali ludzi w domach. Nie musieli nawet wychodzić z samochodów – z jadących ciężarówek puszczali w okna strumienie z miotacza płomieni, a do piwnic wrzucali granaty. Obóz miał przestać działać 20 sierpnia, więc do tego czasu dzielnica musiała być czysta. 19-go oddziały RONA weszły do Instytutu Radiowego, gdzie mieścił się szpital onkologiczny. Personel został rozstrzelany, pacjenci żywcem spłonęli w łóżkach. Na podłodze holu budynku do tej pory widać plamę krwi, której nigdy nie dało się usunąć.

Zdjęcie

Halina opuściła Warszawę mniej więcej trzy tygodnie po rozpoczęciu walk. Wraz z grupą więźniów miała być dostarczona do obozu w Pruszkowie. Towarzyszyły jej dwie koleżanki, siostry Gettel, z którymi trzymała się od momentu ucieczki z niemieckich rąk. Dziewczyny wsadzono do wagonów bydlęcych, ale nigdy nie dojechały do celu. Doszły do wniosku, że uciekają – albo się uda, albo je zabiją, ale nigdy nie będą już w żadnym obozie. Gdy tylko pociąg delikatnie zwolnił, we trzy rzuciły się w dół nasypu kolejowego. I biegły.

 

- Było nas trzy, jedna głupsza od drugiej, bo przecież oni mieli nas tam obowiązek wystrzelać. Ja miałam 17 lat, Basia 18, Zośka 16. Gdy tylko rzuciłyśmy się przed siebie, od razu usłyszałyśmy strzały. Żaden jednak nie trafił i jestem przekonana, że konwojent, który trzymał karabin, po prostu nie chciał nas zabić. Może też miał już dość tego całego zła.

 

Maszerowały we trzy, aż wreszcie dotarły pod Kampinos, gdzie zorganizowano szpital polowy. Wody było jak na lekarstwo, nie było mowy o jakiejkolwiek elektryczności, więc operacje na otwartej klatce piersiowej czy przyjmowanie porodów, wykonywano przy świetle lampy naftowej. Nie było jednak zupełnie ciemno – horyzont rozświetlała łuna płonącej Warszawy.

Zdjęcie

Z odwiedzinami wpadali też Rosjanie, którzy szczególnie upodobali sobie leżące w połogu kobiety. Pewnej nocy zupełnie pijani usiłowali zgwałcić jedną z nich. Ta stawiała jednak opór, więc żołnierz wyciągnął zza paska pistolet i strzelił jej w brzuch. Następnie  nachylił się nad łóżeczkiem, w którym leżało mające kilka tygodni dziecko, dwukrotnie pociągnął za spust i wytoczył się na zewnątrz. Przerażona Halina ruszyła wyciągnąć z kołyski martwego chłopca. Żołnierz wypił jednak takie ilości wódki, że nie trafił ani razu – w dwóch miejscach przestrzelił poduszkę, na której leżał noworodek.

 

Załoga szpitala codziennie nasłuchiwała radia, aż wreszcie 2 października padła wiadomość, która musiała paść. Stanęli dookoła odbiornika i po prostu płakali. Wszyscy – sanitariuszki, lekarze, nawet pacjenci. Nad miastem, które właściwie przestało istnieć. Nad przyjaciółmi, których pogrzebało. Nad rodzinami, o których losie od dwóch miesięcy nie mieli pojęcia. I chyba trochę nad samymi sobą.

 

„O Matko, odłóż dzień narodzenia na inny czas,
Niechaj nie widzą oczy Stworzenia jak gnębią nas.
(…)
A jeśli chcesz już narodzić w cieniu wojennych zgliszcz
To lepiej zaraz po narodzeniu rzuć Go na krzyż.”

Zdjęcie

Powstanie na Ochocie padło 11 sierpnia 1944 roku. Rzeź dzielnicy trwała do 25 sierpnia, a w trakcie masowych zbrodni wymordowano 10 z 45 tysięcy mieszkańców. Pozostałych wysiedlono z miasta – tylko przez Zieleniak przeszło łącznie ponad 60 tysięcy warszawiaków.

 

Jedyną osobą, która poniosła odpowiedzialność za bestialstwo Rosyjskiej Armii Wyzwolenia Narodowego, był jej dowódca, SS-Brigadeführer Bronisław Kamiński. Został rozstrzelany przez Niemców, gdy żołnierze RONA dopuścili się gwałtów na grupie niemieckich kobiet zamieszkujących Warszawę. Zbrodnie RONA stanowią zaledwie 1% wszystkich zbrodni wojennych popełnionych w trakcie trwania Powstania Warszawskiego.

 

Inicjator udziału RONA w walkach i koordynator eksterminacji Ochoty, Erich von dem Bach-Zelewski, w 1951 roku został skazany przez Izbę Denazyfikacyjną w Monachium na 10 lat obozu pracy. Po paru miesiącach karę zamieniono na areszt domowy. W 1961 roku został skazany na 4,5 roku pozbawienia wolności za udział w „nocy długich noży” – czystkach przeprowadzonych przez SS na SA. Za zbrodnie na ludności cywilnej Polski nigdy nie poniósł odpowiedzialności. Zmarł w Monachium w wieku 73 lat.

 

Halina Rutkowska była uważana za osobę zaginioną. W kampinoskim szpitalu na przełomie listopada i grudnia 1944 roku odnalazł ją ojciec. Cała jej rodzina przeżyła wojnę. Po zakończeniu walk wyszła za mąż za Leona Rogozińskiego, który również brał udział w Powstaniu. Pani Halina do dziś mieszka na warszawskiej Sadybie. Doczekała się trójki dzieci, ośmiorga wnucząt i siedmiu prawnucząt. 30 października skończy 94 lata.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Jakub Jeleński

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.