
Rodzina Rawińskich: Legia daje siłę do życia
Trzy pokolenia wolontariuszy na meczach swojego ukochanego klubu. Uroczystości rodzinne zaplanowane tak, żeby nie kolidowały z meczami. Rytm życia wybijany z Legią, dla Legii i dzięki Legii. Przed Wami niezwykła historia państwa Rawińskich, o których nie jest przesadą stwierdzić, że miłość do klubu mają w swoim DNA.
Autor: Bartosz Zasławski
Fot. Archiwum Rodzinne
- Udostępnij
Autor: Bartosz Zasławski
Fot. Archiwum Rodzinne
Ostatni piątek czerwca 2019 roku. Około 15:00 najbliższa rodzina: żona, syn i córka, zgromadzili się w niewielkiej kaplicy przy krematorium w Wyszkowie. Beżowa glazura i stonowany wystrój wnętrza nadawały tej nieuchronnej uroczystości podniosły, godny nastrój. Przez kilka minut byli tam tylko oni. I on. Nad zmarłym, ułożonym w specjalnej trumnie kremacyjnej, odmówiono krótką modlitwę, namaszczenie odbyło się wcześniej. Do klapy jego marynarki przypięty był klubowy herb. Po chwili pracownik krematorium ustawił panel, przyciski na konsoli zaczęły się świecić. W ciągu kilkudziesięciu sekund płomienie z pieca rozgrzanego do 900 stopni sięgnęły wieka, a trumna schowała się za murem.
Następnego dnia, po mszy pogrzebowej uczestnicy udali się na cmentarz do Rembertowa. Gdy kondukt minął szarą bramę, udekorowaną ornamentem i krzyżem, trębacz kilkukrotnie zaintonował „Sen o Warszawie”. Tak odchodził do wieczności pan Darek Rawiński, który autentyczną miłość do Legii wlał w serca kilku pokoleń.
- - - - -
Znajomi z klubu mówili do niego „Małolat”, bo mimo poważnej już metryki - był drugim najstarszym wolontariuszem - miał świetny kontakt z osobami w różnym wieku. Młody duchem, lubiany za bezpośredniość, życzliwość i pozytywny stosunek do rzeczywistości, wzbudzał sympatię i zaufanie. 7 sierpnia 2010 roku, kiedy z rozmachem otwierano nowy stadion, był pierwszym dniem jego pracy jako wolontariusza. Warszawa od kilku tygodni żyła tym wydarzeniem, które zapowiadały ogromne banery obok dawnego budynku Universalu niedaleko Ronda Dmowskiego i najważniejszych punktach miasta. Napięcie aż unosiło się w powietrzu. Otwierał się nowy rozdział w historii klubu i nowy rozdział w historii związku z nim pana Darka.
Latem organizowano nabór do powstającego zespołu wolontariuszy, którzy będą się zajmować szeroko pojętą obsługą meczu. Uczestnicy przeszli czterodniowe szkolenia ze stewardingu, po którym otrzymywali certyfikat uprawniający do pracy. Pomoc swojemu klubowi i możliwość bycia w środku wydarzeń - to była niezaspokojona potrzeba serca, którą w ten sposób pan Darek mógł zrealizować. Nieco ponad 12 miesięcy później, jesienią 2011 roku do tego grona dołączył syn Piotrek, a za kolejne pięć lat nastoletnia wnuczka Paulina. Drugiej takiej sztafety przy Łazienkowskiej nie było.
Uczucie do czarnej „eLki” w kółeczku wzrastało w nim od najmłodszych lat. Okres pierwszej fascynacji przypadł na lata 60. i był zainspirowany przez trenującego boks i piłkę nożną ojca Alfreda (organizował mecze dzieciom pod blokiem na Pradze II przy ul. Skoczylasa), a już w następnej dekadzie występował w Legii jako junior (do 1976 roku, potem kontynuował karierę w Hutniku 3K). - Był skromnego wzrostu, ale wyróżniał się szybkością i techniką - przypomina sobie ze zasłyszanych opowieści Piotrek. W 1974 roku, w wieku 17 lat, pan Darek zaczął się spotykać ze swoją przyszłą żoną, panią Irminą. - Byłam dumna, mając chłopaka w Legii. Gdy wyjeżdżał na turniej zagranicą, jako najbliższa osoba mogłam pożegnać go w budynku klubowym i szatni, gdzie dostęp był bardzo restrykcyjny - wspomina. - Tata miał encyklopedyczną pamięć. Podczas spotkań rodzinnych opisywał przebieg akcji, pamiętał daty, wyniki, składy, strzelców goli. Jego idolem był Deyna - zbierał wszystko, co było z nim związane i świetnie znał przebieg jego kariery - dodaje Piotrek.
Pod koniec lat 70., kiedy już jako mąż i żona pan Darek i pani Irmina zaczęli myśleć o potomstwie, priorytety zmieniły się... Nie, wcale się nie zmieniły. - Gdy chłopcy oglądali mecze z tatą, czułam się jak na stadionie, doping był głośny jak na Żylecie - słyszał go cały blok. W mieszkaniu od zawsze porozstawiane pamiątki piłkarskie, trofea Darka. Na ścianach zdjęcia, plakaty, kalendarze, piłki. W piwnicy to samo. Mąż miał imponująca kolekcję koszulek - kontynuuje pani Irmina. - Jeśli tylko mógł, uciekał na mecze ukochanego klubu. Wszyscy w domu, w pracy, wśród przyjaciół wiedzieli, że to zapalony legionista, a ja niejednokrotnie byłam zła, że nie ma go z nami.
Z domowym kibicowaniem wiąże się niecodzienna historia. Skoro mecz Legii nie mógł być uznany za zwyczajne wydarzenie, trzeba było go odpowiednio nagłośnić. Z mieszkania na czwartym piętrze bloku przy ul. Rechniewskiego na Pradze Południe drugi z synów, śp. Norbert (tata Pauliny i Otylii, zmarł gdy miały kolejno pięć i trzy lata na nowotwór serca - 1 na 200 tys. przypadków) razem z kolegami przeciągał kabel antenowy z przedłużaczami, żeby kilkadziesiąt osób na środku osiedla mogło oglądać swoich ulubieńców na ekranie telewizora. Publiczność była zachwycona.
Pan Darek był również właścicielem chyba najbardziej rozpoznawalnego Nissana Micry z prawej strony Warszawy. Samochód był obwieszony flagami i breloczkami z herbem klubu. Na tylnym siedzeniu wieszał szalik Legii, a z głośników, które podobno nie były oszczędzane, odtwarzał stadionowe piosenki. Ci, którzy siedzieli na fotelu pasażera wspominali, że było to niezapomniane przeżycie.

Oddany klubowi całym sobą, uroczystości rodzinne (urodzinowe torty obowiązkowo udekorowane na czerwono-biało-zielono) podporządkowywał kalendarzowi rozgrywek i imprez na Legii. Bo to nie tylko mecze - co sezon zaliczał prawie stuprocentową obecność - ale też sesje podpisywania koszulek, wyprzedaże, inwentaryzacja magazynu klubowego, turnieje juniorskie, przygotowanie imprez klubowych - był zawsze, kiedy go potrzebowaliśmy. Brał udział w spocie promującym koszulkę meczową z sezonu 2017/18, a razem z nim przed obiektywem kamery mignął wnuczek Tomek. - Warszawiak starego typu, bardzo konkretny - jak coś mówił, to tak zrobił. Do tego wspaniały, życzliwy człowiek, dobry kolega o wielkim sercu dla spraw klubu - charakteryzuje go najbliższy przyjaciel z Legii, Paweł Dmoch. - Kiedy nasi najstarsi juniorzy grali w Młodej Ekstraklasie, przez długi czas mecze rozgrywali w Sulejówku. Liga jak liga, ale wymagania organizacyjne trzeba było spełnić. Byliśmy noszowymi i bez nas mecz nie mógłby się zacząć. Żeby dojechać na miejsce, umówiliśmy się na Łazienkowskiej ze spikerem klubu, panem Wojtkiem. Spóźniliśmy się dosłownie kilka minut i oglądaliśmy go już tylko machającego do nas, gdy wyjeżdżał ze stadionu. Po wszystkim - pomyśleliśmy. Nagle, patrzymy, do wyjazdu szykuje się rzecznik klubu Iza Kruk. Zabrała nas ze sobą swoją czerwoną Toyotą. Gdy wydawało się, że nic nam nie przeszkodzi, doszło do niewielkiego otarcia z innym autem. Niewielkiego, ale czas na formalności trzeba było poświęcić. Błagaliśmy, prosiliśmy, szukaliśmy argumentów - spieszymy się na mecz, musimy tam być, to nie wymówka. W końcu udało się - zdążyliśmy w ostatniej chwili. Po otrzymaniu kilku zdań reprymendy od spikera o tym, że nie ma nawet minuty na spóźnienie, mogliśmy wreszcie wziąć się za nosze - wspomina z uśmiechem Paweł. Kolejna historia: - Po jednym z meczów razem ze Sławkiem, kolegą z wolontariatu, doprowadzili do stanu użytkowania Żyletę, czyli ponad osiem tysięcy miejsc. Nie znam wielu młodych ludzi, którzy byliby to w stanie zrobić.

Od września 2014 roku stan zdrowia pana Darka zaczął się pogarszać. Po wielu badaniach w końcu zapadł wyrok: szpiczak mnogi, czyli nowotwór kości. Wyjątkowe paskudztwo. Chemioterapia, przeszczepy szpiku, przetaczanie krwi, coraz częstsze wizyty w szpitalach - to stawało się koniecznością, powodując ogromne wyniszczenie organizmu i całkowite osłabienie kości i stawów. Cierpienie można było znieść zażywając mocne środki przeciwbólowe. Pan Darek jeszcze przez trzy lata regularnie pojawiał się na meczach. O jego stan często dopytywał się Miroslav Radović, z którym miał najlepszy kontakt z drużyny. Panowie wymienili się numerami i korespondowali, w ręce pana Darka trafiła również koszulka z jego autografem. - Tata nigdy nie narzekał. Najwyżej wspomniał, że musi chwilę odpocząć i wszystko będzie OK - mówi Piotrek. Po 2017 roku pojawiał się przy Łazienkowskiej już tylko wtedy, kiedy zdrowie pozwalało, bo każde wyjście z domu wiązało się już z gigantycznym wysiłkiem. Ale to nadal był jego drugi dom, w którym czuł się jak gospodarz. - Często było tak, że jeździłam z wnuczkami na mecze, a dziadek, syn i najstarsza wnuczka obsługiwali je jako wolontariusze. Gdy nie było komu „stanąć” na mniej ważnych meczach czy imprezach okolicznościowych, dzwoniono do Darka, który nie odmawiał, rzucał wszystko i jechał nawet na kilka godzin przed, by pomagać. Gdy zaczął chorować, przed wyjazdem brał leki i nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie tak - mówi pani Irmina.
Ostatni miesiąc jego życia był już bardzo ciężki, ale nawet jeszcze w maju ubiegłego roku „Małolat” pojawił się przy Łazienkowej. Kilka dni później trafił do Wojskowego Szpitala Medycznego w Warszawie przy ul. Szaserów, potem do Instytutu Hematologii i Transfuzjologii na Ursynowie, z którego już nie wrócił. Choroba nasilała się z dnia na dzień. - Ciężko było mu oddychać, nie mógł złapać tchu. Cierpiał - głos Piotrka wyraźnie się łamie, gdy o tym opowiada. W szpitalu codziennie chodził ubrany w koszulki klubowe. Korzystał tylko z legijnego ręcznika, a na szafce można był znaleźć mnóstwo gadżetów, tak przez niego uwielbianych. Cały personel wiedział, że na jego oddziale leży legionista. 27 czerwca nierówne starcie z rakiem dobiegło końca. - Ja i mama jesteśmy przekonani, że gdyby nie Legia, tata nie miałby tyle wytrwałości, żeby walczyć z chorobą. Ona dała mu siłę do życia - uważa Piotrek.
Teraz to on przejął rodzinne stery, zachowując ten sam kurs - ku Łazienkowskiej. Na meczach Legii albo bywał stewardem w sektorze 113, albo - podobnie jak ojciec - już od siedmiu lat regularnie pełni rolę noszowego, zajmując jedno z czterech miejsc między wyjściem na boisko a ławką rezerwowych Legii. Przez dziewięć sezonów był prawie na wszystkich meczach. - Złość, radość, walka na boisku i emocje na trybunach - to wszystko przy murawie odczuwa się jeszcze bardziej. Jesteś jak członek drużyny, masz ją od siebie tylko kilka metrów - opisuje. Będąc na meczu w takim miejscu, nie mogło zabraknąć przygód. - Jak jest nerwowa sytuacja i stoimy z noszami, czasami ktoś z ławki rezerwowych nalega, żebyśmy weszli na boisko i zabrali piłkarza, bo czas ucieka. Pełnimy tez rolę boiskowych. Po zakończeniu rozgrzewki i w przerwie uzupełniamy ubytki w murawie. Nasi greenkeeperzy poinstruowali nas, jak udeptywać kępy trawy pod kątem, żeby jeszcze nadawały się do użytku. Właśnie podczas reperowania murawy piłka z ogromną prędkością przeleciała mi po grzywce. Aż mną zachwiało. Kilka centymetrów dalej i byłby potężny nokaut. Odwróciłem się i dostrzegłem Łukasza Brozia ze skruszoną miną.

Najlepsze wspomnienia? - Tytuł z 2017 roku. 10 minut po zakończeniu meczu czekaliśmy na wieści z Białegostoku. Wszyscy wstrzymywali oddech, czas stał w miejscu. Byliśmy wpatrzeni w ekrany telefonów, odświeżaliśmy stronę z transmisją, a tamten mecz trwał i trwał. Zawodnicy i sztab zostali przy ławkach i w strefie ustawiania, tysiące osób już schodziło na płytę boiska. Minęła chwila... Euforia, szał, tumult. Trzeci raz z rzędu zostaliśmy mistrzem, a ja mogłem to zobaczyć z najbliższej perspektywy - podkreśla Piotrek. Należał on do nielicznych wybrańców, którzy obsługiwali mecz z Realem Madryt w czwartej kolejce fazy grupowej Ligi Mistrzów UEFA. - Przy wyniku 3:2 ławka rywali, na której przecież nie brakowało gwiazd, mocno się denerwowała. Rezerwowi wstawali z miejsc, trener Zidane mocno gestykulował i dyskutował z sędzią technicznym - opowiada.
- Piotrek to taki gość, do którego można zadzwonić o północy z prośbą, żeby przyjechać na Legię w ciągu godziny, a on tam będzie za 15 minut - można usłyszeć od osób zajmujących się w klubie wolontariatem. Oprócz pana Darka, który kibicowanie przekazał w genach, umiłowanie do Legii zawdzięcza starszemu o dwa lata śp. bratu Norbertowi i przyjacielowi Maćkowi Michalakowi, z którym zna się od 30 lat i który od 1987 roku był na 90 procentach meczów przy Ł3. Takie przyjaźnie przetrwają każdą próbę. Również siostra obu braci, Patrycja, nie miała wielkiego wyboru w kwestii przynależności kibicowskiej. Do dziś pamięta moment, kiedy po historycznych derbach z Polonią zakończonych wynikiem 7:2, strzelec hat-tricka Marek Saganowski podbiegł pod trybunę i przybył z nią piątkę. Jej syn Tomek, ten ze spotu, pierwsze słowo, jakie wypowiedział po „mama” i „tata” brzmiało: „Legia”, a bliźniacy Maja i Kuba jak widzą herb klubu, mówią: „Dziadiuś”.
- Uwielbiam wigilie klubowe, gdy cały klub jest razem. Sztab, zawodnicy i my, zwykli ludzie. To piękna nagroda za wysiłek przez cały rok, za który czasem zbieram docinki od kochanej małżonki Dominiki. Nie mam wątpliwości, że nasz syn, Patryk pójdzie w ślady ojca i dziadka, a chyba i córka, Kinga przekonuje się do piłki. Od małego przeszły legijną edukację i wiedzą, jaki jest najlepszy klub na świecie - uśmiecha się Piotrek.
Tą ścieżką podążyła już jego bratanica, Paulina, która chodzi obecnie do LO im. Agnieszki Osieckiej. W 2016 roku została najmłodszą wolontariuszką na Legii. - Od tamtej pory byłam z dziadkiem na Trybunie Wschodniej na każdym meczu, na którym mogłam być. Dużo rozmawialiśmy, poznawałam nowych ludzi, dowiadywałam się jak to było, kiedy dziadek grał w Legii. Na trybunach wszyscy go znali. Również dzięki dziadkowi mogłam być na meczu z Realem - opowiada. W drodze na mecze w słynnym Nissanie Micra tradycyjnie brzmiały legijne przyśpiewki. - Cztery lata temu zaczęłam trenować w Szkole Techniki Legia Soccer Schools. Przed i po zajęciach dziadek dawał mi rady, co mogę poprawić, co idzie mi dobrze, co trochę gorzej. Był dla mnie jednocześnie dziadkiem i ojcem, którego przedwcześnie straciłam. Rok później dowiedziałam się o istnieniu drużyny Legia Ladies, do której zaraz dołączyłam. Jestem tam już trzy lata - dodaje. Przedstawicielka kolejnego pokolenia legionistów z rodziny Rawińskich wydaje się nie ustępować zapałem swoim poprzednikom.
W tej historii nie wszyscy żyli długo, ale żyli szczęśliwie. A za tym szczęściem kryją się emocje, przeżycia i poczucie wyjątkowej wspólnoty, którą można doświadczyć tylko przy Łazienkowskiej 3. Panie Darku, Piotrku, Paulino - dzięki Wam nasza codzienna praca w klubie ma sens.

- - - - -
Autor dziękuje wszystkim osobom, których wspomnienia zostały umieszczone w tekście. Szczególnie wymienionym Piotrowi Rawińskiemu i Pawłowi Dmochowi, również za wielogodzinne, nie zawsze łatwe rozmowy.
Grób pana Darka znajduje się na cmentarzu w Rembertowie przy ul. Grzybowej. Paulinę i Piotrka nadal możecie spotkać na Legii. Pani Irmina z wnukami chodzą na Trybunę Wschodnią im. Kazimierza Deyny - wybór nie jest przypadkowy. Paweł Dmoch nie opuszcza nas w żadnych okolicznościach - nie zmienił się od lat.

Autor
Bartosz Zasławski