Wywiady Wiktora Bołby: Kazimierz Szczerba - jeden z dziesięciu - Legia Warszawa
Plus500
Wywiady Wiktora Bołby: Kazimierz Szczerba - jeden z dziesięciu

Wywiady Wiktora Bołby: Kazimierz Szczerba - jeden z dziesięciu

Nazwisko Kazimierza Szczerby wiąże się ściśle z historią polskiego i legijnego pięściarstwa. Swego czasu był on bokserem najwyższej klasy, zdobywcą brązowych medali na dwóch kolejnych Igrzyskach Olimpijskich – w Montrealu 1976 i Moskwie 1980. Jest to wyczyn, który plasuje go pośród dziesięciu innych czempionów boksu, którzy dla Polski zdobyli co najmniej dwa olimpijskie krążki.

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Archiwum Legii, Archiwum Wiktora Bołby

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba, JP

Fot. Archiwum Legii, Archiwum Wiktora Bołby

- Podobno na pięściarską salę treningową trafił Pan z... piaskownicy?
- W moich młodzieńczych czasach jedyną rozrywką był sport. W zimie wylewaliśmy lodowisko i cały czas, od rana do wieczora, spędzaliśmy na łyżwach ścigając się czy grając w hokeja. Latem ogranizowaliśmy drużyny podwórkowe, grając w piłkę i siatkówkę o mistrzostwo osiedla. Pamiętam, że w czasie Wyścigu Pokoju po zakończeniu każdego etapu wychodziliśmy z rowerami na podwórko i się ścigaliśmy. Tak więc cały czas, uganiając się po podwórku, uprawiałem sport. Rzeczywiście, w swoim czasie byłem bardzo grzecznym, potulnym chłopcem, dla otoczenia bardziej typem ministranta niż podwórkowego watażki. Boks to nie był mój świat. W Hutniku Kraków istniała sekcja tenisa stołowego i to właśnie od ping-ponga zaczynałem trenowanie w klubie. Piętro wyżej była sala treningowa, na której ćwiczyli pięściarze i tam na zajęcia z boksu uczęszczali wszystkie wirażki z podwórka. Tak się złożyło, że w drużynie juniorów nie mieli nikogo w najlżejszej, papierowej wadze, więc przynieśli na osiedle rękawice i zrobili sparingi w... piaskownicy. Chociaż nie wyrażałem większej ochoty do tego typu sprawdzianu, to pod presją kolegów założyłem rękawice i stanąłem do walki. Reprezentowałem szkołę w wielu dyscyplinach, m.in. gimnastyce, dlatego – chociaż miałem wątłą posturę – byłem zwinny i szybki. Na sparingpartnera dali mi takiego chłopaka, który od kilku miesięcy trenował w Hutniku i pomimo tego, że byłem chuderlakiem ważącym niecałe 40 kilogramów, wykorzystując swoją szybkość w walce dość nieoczekiwanie go pokonałem. Wtedy już nie było siły, trenujący w Hutniku Kraków Rysiek Talar i Wacek Wakulicz, prawie siłą zaciągnęli mnie na salę treningową. I tak to się potoczyło.

 

- Czy bliscy nie próbowali wybić Panu boksu z głowy?
- Ukrywałem to. Ani tacie, ani tym bardziej mamie, nic nie mówiłem. Nawiasem mówiąc, ojciec jakimś cudem dowiedział się o mojej pierwszej walce w juniorach, przyszedł na salę i z ukrycia oglądał mój debiut. Najważniejsze, że wygrywając udanie wystartowałem, a tata opuszczał salę zadowolony i życzliwie odnosił się do mojego trenowania. Mamę przekonały moje kolejne zwycięstwa w Spartakiadzie Miejskiej, mistrzostwach Polski juniorów, w turnieju o „Złoty Pas Polusa” i pierwsze wzmianki w prasie.

Zdjęcie

- Zdobyłem brązowy medal i trafiając do kadry seniorów spotkałem legionistów – Wieśka Rudkowskiego i Janusza Gortata. Oni także namawiali mnie na przejście do Legii.

- Pierwszym międzynarodowym sukcesem był brąz młodzieżowych mistrzostw Europy '74 w Kijowie. Czy to wówczas zainteresowała się Panem Legia?
- Chyba tak. Wtedy byłem jednym z nielicznych reprezentantów kraju, uczestników tej imprezy, do których dziennikarze i trenerzy nie mieli pretensji. Zdobyłem brązowy medal i trafiając do kadry seniorów spotkałem legionistów – Wieśka Rudkowskiego i Janusza Gortata. Oni także namawiali mnie na przejście do Legii. Z kolei działacze Hutnika zapewniali, że będę wyreklamowany i wojsko mnie ominie. Chcieli, bym tylko został w Hutniku, który miał całkiem ciekawą drużynę. Trudno więc się dziwić, że nie mogłem zdecydować na przejście do Legii. Teraz mogę powiedzieć, że jednak bardzo dobrze się stało, że ostatecznie trafiłem na Łazienkowską. Tu miałem najlepszych trenerów w osobach Stanisława Wasilewskiego i Henryka Niedźwiedzkiego. Trenowałem pośród wspaniałych zawodników, od których mogłem czerpać wzory i dzięki temu szybko wspiąłem się na wyższy poziom. Ponadto w Legii miałem możliwość walczyć z najmocniejszymi przeciwnikami w kraju i zagranicą, co tylko podwyższało moją jakość.    

 

- W Legii trafił Pan na swojego najgroźniejszego krajowego rywala, Bogdana Gajdę. Jak Pan znosił rywalizację spotykając się z nim każdego dnia? Czy codzienne potwierdzanie swojej wartości nie męczyło Pana psychicznie?
- Żeby nie było żadnych wątpliwości, pomiędzy mną a Bogdanem nigdy nie było żadnych animozji. Tak się złożyło, że w tym samym czasie rozpoczęliśmy w Legii służbę wojskową – ja przyjechałem z Krakowa, a Bogdan z Pszowa. Wprawdzie na treningach czy podczas sparingów nie mieliśmy dla siebie litości, ale poza tym się kolegowaliśmy. Nasza rywalizacja miała bardzo pozytywny aspekt, ponieważ musieliśmy mocno pracować, dzięki czemu osiągnęliśmy maksimum umiejętności technicznych niezbędnych w walce. Chociaż wagowo byliśmy do siebie zbliżeni, to w klubie czy reprezentacji Polski staraliśmy mijać się w kategoriach. Bogdan występował w lekkiej lub lekkopółśredniej, a ja w lekkopółśredniej lub nawet w półśredniej. Owszem, kilka razy zdarzyło się nam walczyć i różnie z tym bywało.

Zdjęcie

- U mnie było tak, że czym lepszy był rywal, tym bardziej się mobilizowałem i lepiej boksowałem. Walcząc przeciwko dobremu kozakowi miałem niewiele do stracenia, wprost przeciwnie - dużo do zyskania.

- Chyba dwukrotnie walczyliście pomiędzy sobą w finałach indywidualnych mistrzostw Polski?
- Nasze walki wyglądały tak – do ostatniego momentu przed wyjściem do ringu przychodzili do mnie trenerzy – Sylwester Kaczyński czy Wiesław Rudkowski – i mówili: jesteście kolegami, może nie będziecie boksować i rzucicie monetę? Może się umówicie? Po takich wizytach wchodziłem do ringu nierozgrzany, bez odpowiedniego nastawienia, a na walkę typu „pyk, pyk”, Bogdan był wspaniały. Później, gdy za czasów trenera Andrzeja Gmitruka w Legii walczyłem z Bogdanem w finale „Złotej Łódki”, ten, mobilizując mnie przed walką, powiedział dosadnie: K...! W ringu nie ma kolegów. Siadasz na niego, nie odpuszczając nawet na pół sekundy. Tak też zrobiłem. Poskutkowało, raz Bogdan wylądował na deskach, potem drugi i machnął ręką ostatecznie się poddając.

 

- Nie bylibyśmy ludźmi gdybysmy się nie bali. Czy zdarzyło się Panu, że strach paraliżował przed którymś z rywali? Jak Pan radził sobie ze stresem?
- U mnie było tak, że czym lepszy był rywal, tym bardziej się mobilizowałem i lepiej boksowałem. Walcząc przeciwko dobremu kozakowi miałem niewiele do stracenia, wprost przeciwnie - dużo do zyskania. Gorzej było pod koniec kariery, kiedy miałem już w światku pięściarskim ugruntowaną pozycję, nazwisko i wtedy walki z dużo młodszymi przeciwnikami zmuszały do zastanowienia, czy przypadkiem zbytnio nie wierzę w siłę swoich pięści. Wtedy rzeczywiście zaczynał się stres, ale nie o to, że dostanę po głowie, tylko o to, bym nie dał plamy przegrywając z młokosem. Lekceważąc takiego zawodnika niejeden z mistrzów przekonywał się na własnej skórze, że taka wiara nie zawsze prowadzi do zwycięstwa. 

Zdjęcie

- Rzeczywiście, gong jeszcze nie uderzył, a na mnie już wszyscy, włącznie z narożnikiem, postawili krzyżyk. Trenerzy Michał Szczepan i Andrzej Zygmunt zamiast mnie motywować, żebym dał z siebie wszystko, mamrotali coś o wielkości Leonarda.

- Pana starty w mistrzostwach Europy w latach '75, '79 i '81 rozczarowywały. Co było przyczyną – brak formy, psychika czy inne czynniki?
- Sam nie wiem. Na pierwsze mistrzostwa do Katowic w 1975 roku pojechałem dość nieoczekiwanie. W lekkopółśredniej byliśmy ja i Bogdan Gajda, z tym że „Komar” miał pewne miejsce. To był kozak, starszy i bardziej doświadczony. Jednak trener Wiktor Nowak ostateczną decyzję postanowił podjąć po naszym sparingu, podczas zgrupowania w Wiśle. Zadziałała ambicja, wyszedł mi cios i nokautując Bogdana rozstrzygnąłem rywalizację na swoją korzyść. O mistrzostwach mogę powiedzieć tyle, że gdybym wygrał z Węgrem Josefem Nagy, mógłbym zdobyć medal. Ale przegrałem i wspominam je niechętnie. Dziś, nie czyniąc żadnej kurtuazji powiem szczerze, że gdyby wtedy do Katowic pojechał Bogdan, to osiągnąłby więcej niż ja. W następnych mistrzostwach zdawało się, że po wylosowaniu 17-letniego Rosjanina przejdę dalej jak burza. Wyszedłem do niego i przez trzy rundy ganiałem po ringu. Co z tego, że byłem świetnie przygotowany i bardziej doświadczony, jak nie mogłem go trafić. Z kolei na mistrzostwach w 1981 roku w Tampere okropnie oszukali mnie sędziowie. Niemiłosiernie lałem Niemca. Trener Czesław Ptak widząc, że zdecydowanie wygrywam na punkty, krzyczał z narożnika: odpuść trochę! Boksuj spokojniej! A mogłem go wykończyć przed gongiem i byłby medal. Co z tego, że potem wszyscy zgodnym chórem krzyczeli: zostałeś oszukany! Wówczas dostałem nauczkę, że w boksie nie ma litości, masz szansę wygrać przez nokaut, wygrywaj, bo późniejszy werdykt może rozczarować, ponieważ sędziowie bywają przekupni i układni.

 

- Podczas pierwszych Igrzysk Olimpijskich w Montrealu '76, w walce o finał uległ Pan słynnemu Ray'owi „Sugar” Leonardowi. Jak się Pan czuł w sytuacji, kiedy jeszcze przed wejściem do ringu większość pozbawiała Pana szans na zwycięstwo i walkę o olimpijskie złoto?
- Rzeczywiście, gong jeszcze nie uderzył, a na mnie już wszyscy, włącznie z narożnikiem, postawili krzyżyk. Trenerzy Michał Szczepan i Andrzej Zygmunt zamiast mnie motywować, żebym dał z siebie wszystko, mamrotali coś o wielkości Leonarda, przez co do spotkania z nim przystąpiłem bez żadnej koncepcji. Trudno bowiem taktyką czy koncepcją nazwać słowa trenera: staraj się wytrzymać trzy rundy. Byłem kłębkiem nerwów, czułem się źle, myślałem o tym, że nie dam rady. Dopiero podczas walki wróciłem do równowagi. Jestem pewny, że gdybym wtedy był inaczej zmotywowany i nastawiony do walki, mógłbym pokusić się o zwycięstwo. W ringu okazało się, że nie taki diabeł straszny. Najlepszy dowód, że amerykański arcymistrz pięści nie wygrał ze mną przed czasem i kończyłem walkę mało wyczerpany. Być może, gdybym bardziej zaryzykował próbując go trafić, mógłbym nadziać się na jego piorunujące uderzenie i wtedy byłoby po walce.

Zdjęcie

- W Moskwie byłem trochę rozkojarzony, w dodatku trafiłem na niezwykle silnego Ugandczyka Johna Mugabi. Tak mocno bijącego zawodnika w swojej karierze nie spotkałem. Co cios, to aż mi w kręgosłupie strzelało.

- Mając brązowy medal olimpijski nie zakwalifikował się Pan na kolejne mistrzostwa Europy w Halle '77.
- Wówczas trenerzy mieli nosa zabierając Bogdana Gajdę, który zdobył mistrzostwo Europy. Kto wie, czy gdybym wówczas pojechał, zdobyłbym tytuł. 

 

- Dziwny był dla Pana rok 1980. Najpierw szybki lewy prosty Gajdy spowodował, że był Pan liczony, pozbawiając mistrzostwa. Później, będąc wicemistrzem Polski, potwierdził Pan swoją klasę, zdobywając na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie brązowy medal.
- Takie liczenie na stojąco, to nic takiego. W Moskwie byłem trochę rozkojarzony, w dodatku trafiłem na niezwykle silnego Ugandczyka Johna Mugabi. Tak mocno bijącego zawodnika w swojej karierze nie spotkałem. Co cios, to aż mi w kręgosłupie strzelało. Tak się złożyło, że już na początku rundy, po piekielnie silnym prawym Mugabiego, byłem liczony. Potem, szachując go lewym prostym nadgoniłem, wygrywając dwie rundy. Niestety, na sędziach wrażenie zrobił ten cios, po którym byłem liczony i wskazali 3:2 dla Ugandczyka. Szkoda, bo wtedy finał był na wyciągnięcie ręki...

 

- W środowisku pięściarskim obrosła już legendą Pana olimpijska przygoda z braćmi Kosedowskimi. Najpierw w Montrealu, w wiosce olimpijskiej, mieszkał Pan w jednym pokoju z Leszkiem i obydwaj zdobyliście brązowe medale. Później identyczna sytuacja miała miejsce w Moskwie z Krzyśkiem.
- Z Leszkiem Kosedowskim przyjaźniliśmy się, więc zawsze na obozach czy wyjazdach z reprezentacją mieszkaliśmy w jednym pokoju. Dlatego na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu nie mogło być inaczej. To wspaniały chłopak, później nasze drogi się rozeszły, bo Leszek wyjechał do Niemiec i tam osiedlił się na stałe. Krzysiek jako młody chłopak trafił do Legii i także się zaprzyjaźniliśmy. Tak się ułożyło, że obydwaj pojechaliśmy do Moskwy, wobec tego uznaliśmy, że także w wiosce olimpijskiej zamieszkamy razem. Nawet żartowałem mówiąc, że jak zamieszkamy razem – podobnie jak to miało miejsce z jego bratem – będziemy mieli medale. I te medale były.

Zdjęcie

- Gdy lekarze wyrokowali kalectwo nawet do głowy nie dochodziła mi myśl, że nie bedę mógł przyjeżdżać na Legię, na treningi. Najwyższe lekarskie autorytety jednogłośnie orzekły koniec z boksem i w ogóle koniec ze sportem. Okazało się, że siła woli jest mocniejsza od jakichkolwiek diagnoz lekarskich.

- Kto w takim razie był bardziej fartowny – Pan dla braci Kosedowskich czy oni dla Pana?
- Chyba ja dla nich (śmiech). Ja dwukrotnie z jednym i drugim zdobywałem brązowe medale na Igrzyskach Olimpijskich, a oni pojedynczo. Szkoda, bo jakby doszło do naszego udziału na IO w Atlancie '84, to najmłodszy z braci Kosedowskich, Darek, miałby szansę pojechać. Być może powtórzylibyśmy nasz wyczyn trzeci raz, co byłoby ewenementem na skalę światową.

 

- Z tego co mi wiadomo nie zawsze pomiędzy Panem a braćmi Kosedowskimi panowała przyjacielska idylla. Zdarzały się scysje i bijatyki.
- Pewnie, że tak. Do bijatyki doszło jak graliśmy w kosza. Nasz kosz to była bezpardonowa walka, na pograniczu rugby i wolnoamerykanki. W tej koszykówce byliśmy na tyle ambitni, że dochodziło do ostrych spięć. Wtedy to Darek z Krzyśkiem rzucili się na mnie, a że nie pozostałem im dłużny waliliśmy cepami aż świstało. Może później przez kilka tygodni patrzeliśmy na siebie spode łba, ale przyjaźń wzięła górę, wszystko poszło w niepamięć i do dziś jesteśmy kumplami.

 

- W roku 1981 Pana kariera zawisła na włosku. Ulegając wypadkowi samochodowemu doznał Pan poważnych obrażeń miednicy i nogi, przez co lekarze nie dawali Panu większych szans na powrót do boksu.
- Gdy lekarze wyrokowali kalectwo nawet do głowy nie dochodziła mi myśl, że nie bedę mógł przyjeżdżać na Legię, na treningi. Najwyższe lekarskie autorytety jednogłośnie orzekły koniec z boksem i w ogóle koniec ze sportem. Okazało się, że siła woli jest mocniejsza od jakichkolwiek diagnoz lekarskich. Nie słuchając zaleceń lekarzy zacisnąłem zęby i zacząłem walkę o powrót na ring. Taka decyzja groziła sporymi komplikacjami, ale zaryzykowałem. Odbudowa siły trwała trzy lata. Najprzyjenmiejszymi momentami w walce z bólem były wykonane podskoki czy coraz głębsze skłony. Do tej pory mam zerwany nerw strzałkowy, ale dzięki treningowi inne mięśnie przejęły funkcję jego działania.

Zdjęcie

- Do dziś nie potrafię powiedzieć, jak doszło do tego wypadku. Musiałem zasnąć za kółkiem i wyrżnąłem w drzewo. Doprawdy nie wiem jak to się stało, ponieważ obudziłem się dopiero po kilkunastu godzinach na wyciągu w szpitalu na Szaserów.

- Jak doszło do tego wypadku?
- W przerwie pomiędzy zgrupowaniami postanowiłem na chwilę wpaść do domu. Byliśmy młodzi, więc z żoną wyskoczyliśmy do dyskoteki, a teściowa została, by przypilnować dzieci. Jak wróciliśmy poprosiła mnie, bym ją odwiózł do domu. Pojechaliśmy i gdy wracałem... Do dziś nie potrafię powiedzieć, jak doszło do tego wypadku. Musiałem zasnąć za kółkiem i wyrżnąłem w drzewo. Doprawdy nie wiem jak to się stało, ponieważ obudziłem się dopiero po kilkunastu godzinach na wyciągu w szpitalu na Szaserów. Uprzedzając kolejne pytanie, nie byłem wtedy pod wpływem alkoholu, ponieważ z reguły niewiele piłem, a wówczas miałem na drugi dzień jechać na kolejne zgrupowanie.

 

- Trzy lata po wypadku wrócił Pan na ring i zaskakując wszystkich wystartował w turnieju o „Złotą Łódkę”. Przypomnijmy, że był to bardzo udany powrót.     
- Najpierw byłem w sanatorium w Lądku Zdroju, gdzie trafiłem na wspaniałego lekarza, który będąc po stażu w USA zastosował wobec mnie najnowocześniejsze metody rehabilitacji. Proszę sobie wyobrazić, że już pod koniec mojego pobytu, a byłem tam trzy tygodnie, graliśmy z doktorem w tenisa! Następnie dzień po dniu przedłużając dystans truchtałem. Gdy wróciłem z sanatorium pojechałem na Legię i chciałem trenować z drużyną. Doktor sekcji pięściarskiej Lech Święcicki i trener Gmitruk kategorycznie mi tego zabronili. To ja płakałem, błagając na kolanach, by zmienili zdanie. Dziś ich rozumiem, przecież taka zgoda wiązała się z podjęciem olbrzymiej odpowiedzialności. Na odczepne zaproponowali mi kurs trenerski wysyłając do Wrocławia. Po jego zakończeniu wziąłem się za pracę z legijną młodzieżą. Na treningach z chłopakami trochę tarczowałem, trochę demonstrowałem i czasami sparowałem. Podpatrzył mnie trener Stanisław Wasilewski i powiedział: Kaziu, jak patrzę na ciebie, to widzę, że byś tych wszystkich dzisiejszych kadrowiczów nap... Nie mieliby z tobą szans. Tak mnie to zmotywowało, że nikomu nic nie mówiąc załatwiłem sobie warunkową kartę i bez specjalnego przygotowania wystartowałem w turnieju o „Złotą Łódkę”. Trzeba było widzieć zdziwienie na twarzach lekarza i trenera Legii. Jak oni mnie op..., a ja wchodząc do ringu wygrałem dwie walki i znalazłem się w finale. To otworzyło mi furtkę na salę treningową Legii. Później w wywiadach mogłem poczytać, że wróciłem do boksu dzięki wspaniałym... doktorowi Święcickiemu i trenerowi Gmitrukowi. A prawda była taka, że robili wszystko, bym nie boksował.

Zdjęcie

- W Moskwie byłem już starszym zawodnikiem, na którego zwycięstwa liczono. Poza tym miałem zapalenie okostnej, przez co wyrwano mi dwa zęby i praktycznie ten medal zdobyłem bez treningu.

- Po powrocie był Pan dwukrotnie - w 1984 i 1985 roku - indywidualnym mistrzem Polski.
- Tak byłem głodny boksu, że na mistrzostwach Polski kolejnych rywali pokonywałem taśmowo. Gdy po finałowej walce arbiter podniósł moją rękę do góry, ogłaszając mnie zwycięzcą, kibice zgotowali mi taką owację, że popłakałem się jak dziecko. Ponadto okrzyknięto mnie objawieniem mistrzostw. Rok później było podobnie. To było moje „drugie życie”, w którym osiągnąłem więcej, niż niejeden wielki mistrz.

 

- Jest Pan jednym z niewielu polskich pięściarzy, którzy zdobywali medale na kolejnych Igrzyskach Olimpijskich. Który z nich ma dla Pana większą wartość?
- Zdecydowanie ten z Moskwy. W Montrealu byłem młodym chłopakiem, nie miałem nic do stracenia. Dla mnie tam wszystko było nowe, nagle okazało się, że wygrałem trzy walki i znalazłem się w strefie medalowej. Szkoda, że do wspomnianego wyżej pojedynku z Leonardem nie przystąpiłem należycie przygotowany psychicznie. Gdybym miał plan walki, mogłoby być lepiej. W Moskwie byłem już starszym zawodnikiem, na którego zwycięstwa liczono. Poza tym miałem zapalenie okostnej, przez co wyrwano mi dwa zęby i praktycznie ten medal zdobyłem bez treningu.

 

- Wasze pokolenie, jeśli chodzi o pieniądze w boksie, należało do „za wcześnie urodzonych”. Czy trochę nie jest Panu żal, jak porówna dzisiejsze profity z tym, co otrzymywaliście wy?
- Inne były wartości. Wiadomo, że w latach 70. czy 80. boks był jedną z najsilniejszych dyscyplin polskiego sportu. Z każdej imprezy wracaliśmy z medalami, byliśmy znani i rozpoznawalni na ulicy. Żyło się nam bardzo dobrze. Były mecze ligowe za które mieliśmy płacone pieniądze, każdy miał etat. Chociaż oficjalnie był to boks amatorski, to tak po prawdzie każdy z nas był zawodowcem. Do naszych obowiązków należało dobrze wykonywać trening, zaprezentować się na zawodach, poza tym nic nas nie obchodziło, mieliśmy wszystko. Co z tego, że w dzisiejszym boksie zawodowym są pieniądze, skoro ci, co tam trafiają, nie są po odpowiednim przetarciu w boksie amatorskim. W boksie zawodowym nie ma czasu na naukę, dlatego wielu, którzy odpadną, pozostaje bez środków do życia, wpadając w podejrzane towarzystwo.

Zdjęcie

- Pewien niedosyt jest zawsze. Jak dziś tak myślę, to w niektórych walkach mogłem lepiej zaboksować, czy nawet więcej osiągnąć.

- Z perspektywy czasu jak ocenia Pan swoją karierę?
- Pewien niedosyt jest zawsze. Jak dziś tak myślę, to w niektórych walkach mogłem lepiej zaboksować, czy nawet więcej osiągnąć. W boksie oprócz tego, że jesteś dobry, niezbędny jest łut szczęścia, gdyż na tych najważniejszych imprezach kluczowe jest losowanie. Z kolei nikogo nie trzeba przekonywać, że głównym celem każdego sportowca jest zdobycie medalu olimpijskiego, a ja tej sztuki dokonałem dwukrotnie. Poza tym zwiedziłem kawał świata i poznałem wielu ciekawych ludzi.

 

Kazimierz Szczerba

Konkurencja: Boks

Urodzony: 4 marca 1954 roku w Ciężkowicach
Kategorie wagowe: lekkopółśrednia, lekka
Kariera zawodnicza: Hutnik Kraków (70-75), Legia (75-88)
Sukcesy: brązowy medal IO w Montrealu (76), brązowy medal IO w Moskwie (80), indywidualny mistrz Polski (76, 84 i 85), zwycięzca turnieju im. Feliksa Stamma (77), brązowy medal młodzieżowych mistrzostw Europy w Kijowie (75), uczestnik mistrzostw Europy w Katowicach (75), uczestnik mistrzostw Europy w Kolonii (79), uczestnik Mistrzostw Europy w Tampere (81)
Bilans: 329 walk z czego wygrał 289

 

* Wywiad ukazał się w miesięczniku „Nasza Legia” w sierpniu 2011 roku.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba, JP

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.