
Z fotograficznego archiwum Pana Gienia
Po wygranej z Widzewem Łódź legioniści awansowali do 1/8 finału Pucharu Polski, gdzie we wtorek, 3 grudnia, zmierzą się na wyjeździe z Górnikiem Łęczna. W tym sezonie powalczą o 20. trofeum w swojej historii. Naszą archiwalną fotografią nawiązujemy dziś do występów drużyny Wojskowych w Turnieju Tysiąca Drużyn.
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka
Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii
W kolejnym odcinku naszego cyklu prezentujemy fotografię z 1956 roku, na której pomocnik Wojskowych Edmund Kowal po zwycięskim finałowym boju z Górnikiem Zabrze gasi pragnienie oranżadą. Widok trofeum - drugiego w historii klubu - w szatni piłkarzy CWKS na Stadionie Dziesięciolecia pozostanie niezapomnianym przeżyciem dla młodych warszawskich fanów. Kowal był także autorem pierwszego trafienia w spotkaniu z drużyną z Górnego Śląska.

Zanim rozpoczęła się przerwa w ligowych rozgrywkach sezonu 1956, 24 czerwca Wojskowych czekał arcyważny mecz – drugi w historii klubu z Łazienkowskiej finał Pucharu Polski. Tak oto opisuje go w „Księdze Stulecia Legii Warszawa” Wiktor Bołba: „23 czerwca na warszawskim Stadionie X-lecia zmierzyli się z Górnikiem Zabrze, groźnym beniaminkiem, który właśnie przejmował od swojego imiennika z Radlina rolę reprezentacyjnego klubu przemysłu wydobywczego. Zainteresowanie kibiców tym wydarzeniem nie było nadzwyczajne, 15 tys. widzów na meczu CWKS nawet przy Łazienkowskiej w tamtym sezonie na nikim nie robiło wrażenia, a co dopiero na trybunach ponad 70-tysięcznego stadionu. Mecz z pewnością nie przeszedł do historii tych rozgrywek jako ekscytujące wydarzenie. Wojskowi zdecydowanie przeważali nad stremowanymi rangą spotkania piłkarzami z Zabrza, ale sami też grali nerwowo i długo nie potrafili pokonać bramkarza rywali Machnika. Gra zmieniła się dopiero po przerwie, w czasie której w szatni zawodnicy usłyszeli z ust trenera Koncewicza sporo cierpkich słów. - Sobie nawzajem również udzielaliśmy reprymend, więc w naszej szatni wrzało jak w ulu. Efekty tej burzy widzieliśmy od początku drugiej połowy – wspominał Brychczy ('Nasza Legia', 32/2005). W 56. min Kowal zdobył pierwszą bramkę, a 4 min. później Brychczy podwyższył na 2:0. Dopiero wtedy do ataku ruszyli zabrzanie. Nie mając nic do stracenia, walczyli z ogromnym zaangażowaniem. Pod bramką Szymkowiaka doszło do kilku groźnych sytuacji. Doświadczenie piłkarzy CWKS wzięło jednak górę. Kontra, faul i rzut karny, który na trzecią bramkę zamienił Strzykalski. 'Abonament Warszawy na Puchar Polski trwa nadal' – głosił jeden z tytułów prasowych po wygranej wojskowych 3:0, przypominając, że od 1952 r. po to trofeum sięgały kolejno Kolejarz (Polonia), Gwardia i CWKS. Trzeba jednak dodać, że przed wojskowymi nikomu nie udało się zwyciężyć w tych rozgrywkach po raz drugi. Inna gazeta pisała z kolei: 'Legia cudzoziemska znów okazała się najlepsza', co było nawiązaniem do faktu, że w drużynie z Łazienkowskiej grali wówczas zawodnicy wielu czołowych klubów powołani do wojska. Po zdobyciu Pucharu Polski piłkarze spotkali się z władzami klubu. Były okolicznościowe przemówienia, podziękowania i nagrody. Zgodnie z panującym wówczas zwyczajem zawodnicy rozkazem nr 046 z 25 czerwca 1956 r. otrzymali nagrody rzeczowe w postaci radioodbiorników 'Pioneer' i aparaty fotograficzne 'Super-Dolina' w komplecie z powiększalnikiem, zaś trenerowi Koncewiczowi wręczono zegarek 'Cortebert'”.
W grze wojskowych zachwycano się doskonałym wykonywaniem zadań taktycznych nakreślonych przez trenera Ryszarda Koncewicza. Zaczęto coraz głośniej mówić o tym, że w Warszawie powstała najwspanialsza drużyna w historii polskiej piłki. „Bilety na mecze z CWKS w całym kraju sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Zobaczyć na żywo Brychczego, Kowala, Zientarę, Szymkowiaka, Grzybowskiego, Woźniaka, Strzykalskiego i podziwiać ich grę to było coś. Ich gra stanowiła eksplozję radości. - Zaczynaliśmy wtedy grać systemem 4–2–4. Później ten sam system zyskał światową sławę jako 'brasiliana', pomysłu Vincente Feoli. U nas nazywało się go 'dubelt stoper', a pomysłodawcą był trener Koncewicz. Jurek Słaboszewski grał na pozycji stopera. Ja, młodszy bardziej ruchliwy, bywałem 'plastrem' napastników – wyjaśniał Grzybowski ('Nasza Legia', 3/2009). Wznowienie rozgrywek ligowych po wakacyjnej przerwie wypadło nad wyraz atrakcyjnie, przy Łazienkowskiej mierzyli się bowiem lider z wiceliderem, czyli CWKS z Lechią (w dodatku oba zespoły miały tyle samo punktów). Wynik 4:0 dla wojskowych dawał jednoznaczną odpowiedź na pytanie, kto jest lepszy. W następnej kolejce stołeczna ekipa pojechała do Zabrza, by po raz pierwszy w lidze zagrać na przedwojennym stadionie noszącym oficjalnie imię Adolfa Hitlera, przez nieuwagę urzędników długo niezmienioną. Z czasem te konfrontacje zaczęto nazywać klasykiem ekstraklasy, wówczas spotkanie obu zespołów było przede wszystkim rewanżem za niedawny finał Pucharu Polski” - czytamy dalej w „Księdze”. W kontekście niedzielnego szlagierowego meczu z Lechią Gdańsk warto nadmienić, że rok wcześniej (1955) Wojskowi zdobyli pierwszy w swojej historii puchar Turnieju Tysiąca Drużyn właśnie po zwycięstwie w finale nad Lechią 5:0.
Słów jeszcze kilka o bohaterze naszego zdjęcia Edmundzie Kowalu, który był strzelcem pierwszego gola we wspomnianym finale z Górnikiem Zabrze. „Tego zawodnika kibice CWKS Warszawa pokochali od pierwszego wejrzenia (co zresztą widać na załączonej fotografii autorstwa Eugeniusza Warmińskiego - przyp. red.). W latach 50. należał do najbardziej błyskotliwych napastników na naszych boiskach. Na Łazienkowską trafił z rozwiązanej drużyny Wawelu Kraków (wtedy OWKS). Jego niezwykle widowiskowe zagrania i dynamiczne akcje były ozdobą meczów. Nikt w Polsce, nawet Lucjan Brychczy, nie potrafił dryblować tak jak 'Epi'. Nic dziwnego, że koledzy nazywali go polskim Garrinchą, a dzieciaki na placykach gry chciały go naśladować. Popularny i lubiany, na co dzień bardzo koleżeński, otwarty, prosty chłopak. Kiedy tylko pojawiał się w jakiejś restauracji, był natychmiast zapraszany do stolików. Nie odmawiał, i to go zgubiło. W związku z tym, że coraz częściej prowadził niesportowy tryb życia, trener Ryszard Koncewicz w 1956 r. nie chciał go już w drużynie. Kowal wrócił na rodzinny Śląsk, do Górnika Zabrze. Tamtejsi działacze po pewnym czasie powzięli decyzję o rozstaniu z piłkarzem. Z tych samych powodów. Kowal zginął śmiercią tragiczną – próbując w biegu wskoczyć do tramwaju, wpadł pod jego koła. W wyniku licznych obrażeń zmarł kilka dni później – 22 kwietnia 1960 roku” – czytamy w „Księdze Stulecia Legii Warszawa”.
Autor
Janusz Partyka