Historia: Dla kibiców Franek - Legia Warszawa
Historia: Dla kibiców Franek

Historia: Dla kibiców Franek

Wyśmiewano się z niego, że w świecie polskiej piłki jest Nikodemem Dyzmą. Franciszek Smuda niewiele sobie robiąc z tej dyskredytującej w środowisku piłkarskim opinii parł do przodu i jak gdyby nigdy nic zaczął w pewnym momencie pracę na najwyższym trenerskim stanowisku w kraju. Życie Smudy – piłkarza i trenera – w wielu etapach przeplatało się z dziejami Legii i Widzewa. Czy jednak z korzyścią dla wszystkich stron?

Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

Kiedy mówi się o konfrontacji Widzewa Łódź z Legią Warszawa, na usta ciśnie się nazwisko człowieka, który niewątpliwie zapisał się w historii obydwu klubów - fakt, że jednego więcej, drugiego zaś trochę mniej. Postanowiliśmy sięgnąć do archiwów „Naszej Legii” sprzed dekady i odkurzyć nieco sylwetkę Franciszka Smudy, który urodził się i wychował w niewielkiej śląskiej miejscowości Lubomia, położonej niedaleko Wodzisławia Śląskiego. W dniu meczu z Widzewem w 1/16 Pucharu Polski zamieścimy na Legia.com rozmowę z byłym piłkarzem oraz trenerem Legii, a także eksszkoleniowcem drużyny z Alei Piłsudskiego w Łodzi, na którą już teraz serdecznie zapraszamy.

Zdjęcie

Piłkarski wyrobnik

Trudno w to uwierzyć, ale koledzy z rodzinnych stron, którzy pamiętają Smudę jeszcze z czasów ich wspólnej gry w Unii Racibórz są zdania, że osiągając coś w życiu zaczął się wstydzić skąd pochodzi.
- On o naszej wiosce nigdy nie mówi, jakby chciał ukryć swoje pochodzenie – powiedział o Smudzie na łamach jednej z gazet kolega z boiska, z którym zaczynał kopać piłkę. Mając 19 lat Franek zmienił barwy klubowe, ponieważ – według pamiętających tamte czasy – na dalszą grę w Unii był... za słaby. Przenosząc się do sąsiedniego Wodzisławia przywdziewał niebiesko-czerwoną koszulkę Odry. Dla chłopaka z Lubomii był to ogromny skok, bodziec do dalszej pracy i szansa zaistnienia w poważnym futbolu. Mówiono o nim, że jest niczym nie wyróżniającym się piłkarskim „rąbajłem”. W środku obrony wystawiano go nie tyle ze względu na piłkarski kunszt, co na wzrost i siłę. Napastnikom drużyn przeciwnych ciężko było go przewrócić, potrafił też mocno kopnąć piłkę. Jego filozofia gry była więc prosta – wykopywać futbolówkę jak najdalej do napastników. To co było dobre w Odrze Wodzisław, nijak się miało w wyższej klasie rozgrywkowej, do której Franciszek trafił przechodząc kolejno do Ruchu Chorzów (niecały sezon w 1970 roku) i Stali Mielec.
- Jeżeli sobie dobrze przypominam, pobyt Franciszka Smudy w Stali Mielec był krótkim, niewiele znaczącym epizodem. Franek trafił do nas w czasie, kiedy w Stali tworzyła się potężna drużyna na miarę mistrza Polski. Ale on odstawał. Był przeciętnym, niczym nie wyróżniającym się zawodnikiem, dlatego zdecydowanie przegrywając rywalizację w obronie z Krzyśkiem Rześnym i Marianem Kosińskim, postanowił odejść – mówi były zawodnik Stali Mielec Witold Karaś.

Kończąc wątek pierwszego okresu piłkarskiej kariery Smudy w Polsce należy wyjaśnić, że ogromny wpływ na jego dalsze losy miały kłopoty zdrowotne. Zaczęło się od poważnej kontuzji kolana, po której trafił na leczenie w znanym ośrodku w Piekarach Śląskich. W tym samym czasie przebywało tam kilku innych piłkarzy, między innymi były legionista, będący wówczas zawodnikiem Avii Świdnik Janusz Żmijewski. - Tam to się dopiero działy rzeczy, z których można by stworzyć fabułę niezłej komedii. Los zrządził, że w tym samym czasie do Piekar trafiła spora grupa piłkarzy - Włodek Lubański, Zygmunt Anczok, Jan Wraży, Franek Smuda, ja i kilku innych. Boże, co tam się działo! Ordynator i cały personel składali ręce do Boga, byśmy jak najszybciej wyzdrowieli i skończyli rehabilitację – wspomina ze śmiechem ówczesny pobyt w Piekarach „Jojo”. 
Uraz Smudy okazał się na tyle poważny, że uznano, iż zawodnik powinien wziąć rozbrat z piłką. Dlatego – chociaż wówczas w Polsce obowiązywał przepis zezwalający piłkarzom na zagraniczny wyjazd dopiero po osiągnięciu 30 lat – Smudzie nie stwarzano problemów, godząc się na wyjazd do Stanów gdy miał lat „zaledwie” 28. Za Oceanem trafił do polonijnej drużyny Wisła Garfield. Grał tam w piłkę, ale na wiele nie mógł sobie pozwolić, bo na przeszkodzie stały pieniądze. Franciszkowi Smudzie się nie przelewało. Przeżywał trudne chwile. Mając na głowie rachunki do zapłacenia, pracował przy układaniu posadzek. Na szczęście nie trwało to długo, ponieważ wyróżniający się na amerykańskich boiskach „Franz” zwrócił na siebie uwagę wysłanników drużyny piłkarskiej występującej w zawodowej lidze NASL, Hartford Bi-Centennials.

Zdjęcie

Odzyskany dla Legii

W czerwcu 1975 roku kadra trenera Kazimierza Górskiego wyruszyła na trzytygodniowe tournee po Ameryce. 14 czerwca z lotniska Okęcie, o godzinie 7., reprezentacja Polski samolotem Lot-u poleciała do Nowego Jorku. Na jego pokładzie – co okazało się bardzo istotne dla dalszych piłkarskich losów Smudy – znajdował się trener Andrzej Strejlau, który w tamtym czasie pełnił równorzędnie funkcję asystenta trenera pierwszej reprezentacji Kazimierza Górskiego i trenera pierwszoligowej Legii. Po wylądowaniu w Nowym Jorku drużynę Górskiego czekał pierwszy mecz na ziemi amerykańskiej – w oddalonym od tej metropolii o 170 kilometrów mieście Hartford. Premiera wypadła wprawdzie pomyślnie dla reprezentacji Polski, która w obecności 10. tysięcy widzów (co jak na ówczesne zainteresowanie piłką w Ameryce było bardzo dobrym wynikiem) pokonała rywala 2:0 po golach Kazimierza Deyny i Andrzeja Szarmacha. Niemniej grającego w drużynie z Hartfordu stopera Franciszka Smudę wypatrzył asystent trenera Górskiego, Andrzej Strejlau. 

- W drużynie Hartfordu moją uwagę zwróciło dwóch zawodników. Uznany w piłkarskim świecie były napastnik reprezentacji Włoch, Giorgio Chinaglia, znany powszechnie jako 'Krzywa szyjka' i stoper Franciszek Smuda – mówi jego „odkrywca” Andrzej Strejlau. - W tym spotkaniu gra Franka bardzo mi się podobała, o czym świadczy fakt, że po meczu nawiązałem z nim kontakt, proponując powrót do Polski i grę w Legii. To był początek – wspomina Strejlau. - Nie bez znaczenia było to, że Smuda będąc tak zwaną skałą dla naszych napastników, również wywarł wrażenie na Kazimierzu Deynie, który wspomagał mnie w rozmowach ze stoperem Hartfordu, namawiając do przejścia do Legii – dodaje.
Smuda otrzymując propozycję gry w warszawskiej Legii wiedział, że wracając do Polski robi odważny krok. Mając jednak poparcie w osobach trenera Andrzeja Strejlaua oraz piłkarzy Kazimierza Deyny i Lesława Ćmikiewicza zdawał sobie sprawę, że ryzyko nie jest znowu tak wielkie. Mówiąc szczerze z takimi „plecami” mógł spodziewać się pewnego miejsca w drużynie.
- Tak jak uzgodniliśmy w Stanach, po przyjeździe do Polski zgłosił się do nas – mówi ówczesny trener Legii Strejlau. - Franek był zawodnikiem bardzo nieustępliwym, twardym, bezwzględnym w grze jeden na jeden. W tym czasie mieliśmy bardzo silną drugą linię, którą tworzyli piłkarski geniusz Kazimierz Deyna i Leszek Ćmikiewicz. To była niezwykle doświadczona para, która grała w reprezentacji na największych piłkarskich imprezach. W Legii wzbogacona Stefanem Białasem tworzyła siłę napędową drużyny. Atak w składzie: Tadek Nowak, Władek Dąbrowski i Jan Pieszko tworzył piorunującą siłę uderzeniową. Właśnie kimś takim jak Franek, potrzebowałem wzmocnić linię obrony. On bardzo dobrze wkomponował się w drużynę, tworząc uzupełnienie dla pary stoperów: Tadeusza Cypki i Waldka Tumińskiego. Był wzorem pracowitości na treningach i, co bardzo istotne, poza wszelkimi podejrzeniami, bo już wtedy działy się cuda w naszej lidze. Mogłem na niego liczyć w każdej sytuacji. Był także bardzo przyjazny dla innych ludzi. Mogę powiedzieć, że miał dwa oblicza. Na boisku bezwzględny, poza boiskiem wzór cnót. Gdybym miał porównywać go z kimkolwiek to myślę, że najbliżej mu do Jacka Gmocha. Podobne piłkarskie charaktery, obaj zostali trenerami reprezentacji – podsumowuje szkoleniowiec. - To był bardzo prostolinijny człowiek, co miał na sercu od razu mówił. Może przez to nie zyskiwał przyjaciół, ale tym przekonał do siebie Kazimierza Deynę, z którym połączyła ich wielka przyjaźń. O ile pamiętam serdecznie związany był także z Tadeuszem Nowakiem. W tej trójce czuli się najlepiej – wyjaśnia Strejlau.

Tworzyli zgrane trio, o czym w jednym z wydań „Naszej Legii” opowiadał Tadeusz Nowak. - Kazio za obiekt swoich żartów upodobał sobie szczególnie „Franza” – mówił „Ferrari”. - Dziś, po latach, trudno odtworzyć niektóre z numerów, ale szczególnie utkwiło mi, jak Kazik w tylko sobie wiadomy sposób włożył „Franzowi” do kieszeni marynarki... kilka łyżeczek do herbaty. Gdy wyszliśmy z hotelowej kawiarni, zdziwiony zapytał: Franz dlaczego chowasz łyżeczki do herbaty do kieszeni? Kradniesz je, jakbyś nie mógł sobie kupić. Smuda – bogu ducha winien – zrobił wielkie oczy i odpowiedział: co ty Kaziu za głupoty gadasz?'. No przecież widziałem, jak chowałeś łyżeczki do kieszeni – odpowiedział z marsową miną Kazik. Franek wsadził rękę do kieszeni marynarki i zdębiał, a jego twarz przybrała kolor purpury, gdy z kieszeni wyjął kilka łyżeczek. - Jak to się stało? – wykrzyczał zdumiony. - To ty nie wiesz, że kradłeś – podbijał bębenek Kazio. Franz może jesteś kleptomanem? – pogrążał onieśmielonego Smudę. Trzeba wtedy było widzieć Franka – tak zgłupiał, że nie był pewny czy rzeczywiście nie zabrał tych łyżeczek – opowiadał Tadeusz Nowak.

Zdjęcie

Smuda-Żmuda  

Z przyjściem Franciszka Smudy na Łazienkowską wiązała się pewna anegdota. Wielu ludzi przekręcając nazwisko twierdziło, że drużynę Legii wzmocni obrońca Władysław Żmuda. Nie trzeba chyba nikomu interesującemu się piłką nożną przypominać, co w 1975 roku znaczyło nazwisko jednego z najlepszych stoperów w historii polskiej piłki Władysława Żmudy. Pomimo tego, że w dniu debiutu Smudy-Żmudy, 2 listopada 1975 roku, warunki atmosferyczne raczej nie zachęcały do wychodzenia z domów (Warszawa tego dnia była spowita bardzo gęstą mgłą), to ściągnięci magnesem nazwiska kibice Legii tłumnie walili na ulicę Łazienkowską. Dodatkowego smaczku całej sprawie dodawało to, że Legia grała ze Śląskiem Wrocław, a więc klubem, w którym... grał Władysław Żmuda. Smuda debiut w Legii – pomimo niesprzyjającej aury – miał udany. Legioniści rozegrali bardzo dobre spotkanie, sprawiając tym miłą niespodziankę kibicom, którzy zasiedli na trybunach. Było trochę obaw, czy sędzia nie przerwie tego spotkania, ponieważ w pewnym momencie gęstość mgły tak się nasiliła, że z trybun nie było widać zegara odmierzającego czas. Na szczęście do niczego takiego nie doszło i cały mecz odbył się bez zakłóceń. Wynik 4:0 dla Legii odzwierciedlał to, co działo się na boisku, a bramek dla Legii mogło być więcej. Napastnikom Wojskowych stawał jednak na przeszkodzie doskonale dysponowany bramkarz Śląska Zygmunt Kalinowski.
Franciszek Smuda, pomimo tego, że z jego przyjściem do Legii wiązano wielkie nadzieje, nie przyniósł jednak szczęścia ani trenerowi Andrzejowi Strejlauowi, ani Legii. Drużyna grała w kratkę, zwycięstwa przeplatając porażkami i kończąc sezon w środku tabeli. Jakim Smuda okazał się wzmocnieniem, niech świadczy fragment tekstu z „Przeglądu Sportowego”, podsumowującego sezon piłkarski 1975/1976: „Ktoś, kto nigdy nie widział Legii na boisku, mógłby pomyśleć, że Legia ma znakomity atak i słabiutką obronę. Rzeczywiście obrona Legii nie jest najsilniejszą formacją tego zespołu – jak słusznie zauważył trener Andrzej Strejlau (...). Od wielu lat na Łazienkowską nie trafił żaden piłkarz – powiedzmy – reprezentacyjnej klasy. Trener Strejlau nie miał nawet zbyt wielu zawodników rezerwowych średniej klasy, nic więc dziwnego, że kłopoty, które nie omijały Legii, stawiały jej trenera przed problemami niemal nie do rozwiązania”.
Próżno było szukać nazwiska stopera Wojskowych w relacjach ze spotkań Legii, w których sprawozdawcy wyróżnialiby jego piłkarski kunszt. Jeżeli padało nazwisko Smuda, to raczej nie w kontekście dobrej gry.
„Największy niesmak wzbudził w nas jeden czyn warszawskiego stopera Smudy w 60. minucie. Prawdą jest, że warszawianin został sfaulowany przez Polaka, w niczym to jednak nie usprawiedliwia uderzenia w odwecie łódzkiego piłkarza w głowę” – czytamy w katowickim „Sporcie”, w relacji z meczu Legia – ŁKS (1:0), rozegranego 11 kwietnia 1976 roku w Warszawie. Swoją drogą ŁKS wybitnie nie leżał panu Franciszkowi, ponieważ w kolejnej relacji z meczu Legii – w której stoper Wojskowych został wyróżniony z nazwiska – dotyczącej spotkania ŁKS – Legia (3:2) z dnia 20 listopada 1976 roku, „Przegląd Sportowy” pisał: „Dobrze spisujący się Sobieski był bezradny, gdyż po strzale łódzkiego pomocnika Smuda zmienił kierunek lotu piłki i zmylił bramkarza Legii”.

Ostatni mecz Smuda rozegrał w barwach Legii w Bydgoszczy 27 sierpnia 1977 roku Zawiszą. W obecności 40. tysięcy widzów, po bardzo słabym spotkaniu, Legia przegrała 0:1. „Smuda nie trafił w piłkę na linii '16-tki', minął się z nią też Sobieski. Stypułkowski mając przed sobą pustą bramkę, tej szansy nie wykorzystał” – relacjonował „PS”. 
Wówczas Franciszek Smuda wystąpił tylko przez pierwsze 45 minut tego meczu. Jego czas na ulicy Łazienkowskiej nieuchronnie zmierzał ku końcowi. Trwała ofensywa młodzieży i stopera Smudę wypierał walczący o miejsce w pierwszym składzie Jerzy Szczeszak, tym samym czyniąc go niespełnionym odkryciem trenera Strejlaua. Do historii przeszła związana ze Smudą anegdota. Franciszek Smuda dworując z gry piłkarzy Legii miał powiedzieć: „Jak ja czy 'Kici' graliśmy w Legii to było, że ho, ho...!”. Na co przysłuchujący się przechwałkom Franka Lucjan Brychczy ze spokojem zauważył: „Franiu w Legii to grałem ja, ty w niej tylko byłeś”. Zresztą Lucjan Brychczy, zapytany w 1999 roku w wywiadzie dla „Naszej Legii” o to, jak oceniał piłkarza Smudę, odpowiedział: - Należał do tych, o których w piłkarskim żargonie mówi się „elektryczny”, „drewniany”. Nie wyróżniał się niczym. Grał przeciętnie, nie błyszczał, ale też nie popełniał kardynalnych błędów.

Zdjęcie

Bez sensu życia

Po przygodzie w warszawskiej Legii Franciszek Smuda ponownie wyruszył za Ocean, szukając szczęścia w klubach NASL. W Stanach spotkał swojego serdecznego przyjaciela z czasów pobytu przy ulicy Łazienkowskiej – Kazimierza Deynę. Grając w kilku zawodowych klubach, między innymi Los Angeles Aztecs i Orlando Stompers, zdołał zaoszczędzić kilkaset tysięcy dolarów. Do takich pieniędzy dochodził w żółwim tempie, a stracił je... w tempie iście sprinterskim. W życiu każdego człowieka bardzo ważne jest to, by w odpowiednim momencie znaleźć się w odpowiednim miejscu i poznać odpowiednich ludzi. W Stanach Smuda spotkał menadżera zajmującego się sprawami jego przyjaciela „Kaki” – Tedda Miodońskiego. Miodoński, trzymając w ręku losy Kazimierza Deyny, był dla niego niczym troskliwa niańka. Decydował o jego wszystkich wzlotach i upadkach. „Kaka” bezgranicznie ufając Teddowi zezwolił mu obracać w swoim imieniu posiadanymi na koncie pieniędzmi, do czego również dał się Kazikowi namówić Franciszek Smuda. „Menedżer” bazując na ich niewiedzy, kusił obietnicami na wyrost, a dotyczącymi wysokich dochodów. Na początek proponował piłkarzom niewielkie wpłaty, by po kilku tygodniach zwracać pieniądze z wysokimi, na przykład pięcioprocentowymi odsetkami. Była to typowa przynęta. Potem wpłaty były coraz wyższe, aż w końcu inwestor okazał się zwykłym oszustem. Miodoński przelewał z kont Deyny i Smudy duże sumy na konta „firm krzaków”, które sam założył. Tak stracił w USA cały swój majątek Kazimierz Deyna – zainwestował 300 tysięcy dolarów w akcje nieistniejącej firmy. Gdy oszustwo wyszło na jaw, żona wyrzuciła go z domu. Smudę ten sam oszust naciągnął na 250 tysięcy dolarów. Nic więc dziwnego, że ograbiony z oszczędności życia nie widział sensu, by dalej żyć. Nie mógł pojąć, jak ktoś mieniący się jego przyjacielem, nagle stał się pospolitym złodziejem...

- Siedziałem trzy dni w hotelu kompletnie załamany. Chciałem się powiesić, ale zabrakło mi odwagi. Uświadomiłem sobie, że po zakończeniu kariery muszę wszystko zaczynać od zera – wspominał w jednym z wywiadów Smuda. Kiedy wyzwolił się z koszmarnych myśli, przyszło pewne uspokojenie. Otrząsnął się, zdał sobie sprawę z tego, że gdyby coś z sobą zrobił, byłaby to forma dezercji. Przekonał się wtedy, jak ważną cechą jest silny charakter i postanowił stawić czoła problemom. Wpadka z Miodońskim w jakimś sensie była doświadczeniem, które – by miał za co żyć – wzmogło w nim nową aktywność.
Po „przygodzie życia” z menedżerem Franciszek Smuda miał dość Ameryki. Uznał, że ponownie szczęścia poszuka w Europie, pośród nowego środowiska i nowych ludzi. Zaczął trenować w regionalnych drużynach z Niemiec. Pamiętamy ile szumu było swego czasu wobec dokonań Franza Smudy w jego pracy z klubami niemieckimi. Jednak mało komu przyszło do głowy, by pojechać do Niemiec i przekonać się, co to były za kluby. Ja sam miałem o tym nieco większe pojęcie, bowiem przed laty byłem w Coburgu i widziałem klub ligi regionalnej VfB Coburg. Nie wiem, czy którykolwiek szanujący się trener ligowy chciałby tam pracować. Tyle, że Franz Smuda wysoko stawiał sobie poprzeczkę. Rozbudzając swoje marzenia, zapisał się do słynnej szkoły trenerskiej w Kolonii. Dobrze wiedział, że dopiero uzyskanie licencji tej uczelni, da mu możliwość pracy na wyższych szczeblach piłkarskiej drabinki.

Zdjęcie

Pogromca Legii

Nieznany w Polsce jako szkoleniowiec, mieszkający w Norymbergii Franz Smuda, za namową niemieckiego inwestora Thomasa Mertela, został trenerem Stali Mielec. Tak się dziwnie składa, że losy Smudy ściśle przeplatały się z losami Legii. Zapewne niewielu kibiców już o tym pamięta, ale Smuda zrezygnował z posady trenera Stali Mielec po tym, jak przegrał z Legią (1:2). Było to 8 kwietnia 1995 roku, a Legia w drodze po tytuł mistrzowski gromiła rywala za rywalem. Po meczu obrażony na swoich piłkarzy Smuda posądził ich o sabotaż. Podobno podczas przerwy wygarnął w szatni zawodnikom co o nich myśli i następnego dnia wyjechał do Niemiec. Kolejny raz trenera Smudę dla polskiego futbolu odkrył jeden z udziałowców Widzewa, Andrzej Grajewski. Składając propozycję pracy w Widzewie „Grajek” zadzwonił wieczorem do mieszkającego w Norymbergii „Franza”. - Jak chcesz być trenerem Widzewa, to jutro o 10 rano masz być na treningu – usłyszał Smuda w słuchawce. 
I był! Praca w Widzewie była w jego trenerskiej karierze przełomem, a awans do Ligi Mistrzów okazał się przepustką do piłkarskiego świata. W owym czasie Smuda zjednał sobie sympatię społeczeństwa tym, że mówiąc o piłce nie wysnuwał żadnych „zamulających” argumentów. Jego zawodnicy musieli grać bez zbędnych ceregieli i strzelać więcej goli od rywala. Pomimo tego, że potrafił być ordynarny – wszyscy pamiętają jego słynne: „Sp... k... !”, powiedziane do reporterki Pauliny Smaszcz – i nie potrafił poprawnie złożyć zdania, był ulubieńcem mediów. Po jednym z meczów na konferencji prasowej stwierdził: „Bałem się, że chłopaki nie wytrzymią, ale wytrzymieli”. Do historii przeszła też anegdota, jak to na przedmeczowej odprawie Franciszek Smuda zamiast mącić umysły zawodników taktyczną gadką, rzekł krótko: „Też macie jak oni po dwie nogi i dwa jaja, to zap...!”.

Wracając do myśli związanej z losami pana Franciszka przeplatającymi się z Legią, nie sposób nie wspomnieć o dacie 18 czerwca 1997 roku. To mecz Legia – Widzew Łódź (2:3), który w pamięci wszystkich kochających Legię zapadł na wieki. Tym razem Smuda powrócił na ulicę Łazienkowską, by zyskać miano „kata” Legii. Tamtego dnia wszyscy, cała Warszawa, byli pewni zwycięstwa. Dodatkowym atutem Legii wydawać się mogła atmosfera panująca wówczas w Widzewie. Doszło tam do rozbieżności zdań pomiędzy głównymi udziałowcami klubu, dotyczącymi finansowania drużyny. Piłkarze rościli sobie pretensje do wypłaty zaległych premii z tytułu występów w Lidze Mistrzów. Zgodnie z oczekiwaniami Legia zdominowała rywala, prowadząc do 88. minuty 2:0. Nic dziwnego, że z gardeł pewnych zwycięstwa kibiców Legii wydobyło się potężne: „Mistrzem Polski jest Legia!”. Dla wszystkich zgromadzonych na Stadionie Wojska Polskiego spotkanie było już przesądzone – Legii nic i nikt nie jest w stanie wydrzeć z rąk mistrzostwa. To, co działo się później, ciężko jest pojąć. Legia w pięć minut straciła trzy bramki i dorobek całego sezonu. Trybuny stadionu zamilkły, a część kibiców nie wytrzymała. Zaczęli ze łzami w oczach opuszczać obiekt. W tym czasie na murawie boiska trwała eksplozja radości Widzewa. Tamtego wieczoru Franciszek Smuda, podrzucany przez swoich zawodników, wielokrotnie szybował wysoko. „Wielbiciel piwa. Wiemy, bo sami zafundowaliśmy mu pełną beczkę, gdy odchodził do Krakowa. Razem z nami śpiewał fajne piosenki o Legii, nigdy miał nie trenować tego klubu. Życie zweryfikowało wszystko” – pisano później o Franciszku Smudzie w „Widzewiaku”.

Zdjęcie

Pojednanie z Warszawą

Po mistrzowskich sezonach z Widzewem Łódź (1996 i 1997), oraz Wisłą Kraków (1999), nadszedł czas finansowej prosperity. Franciszek Smuda już o finanse martwić się nie musiał. Był na świeczniku i ofert pracy mu nie brakowało. Kiedy zrezygnował z funkcji trenera Wisły Kraków, w mediach natychmiast pojawiły się spekulacje, co do zatrudnienia go w Legii. Jednak prezes Wojskowych Marek Pietruszka, pytany na okoliczność zaangażowania „Franza” przy ulicy Łazienkowskiej, zaprzeczał: „W tej chwili nie prowadzimy żadnych rozmów. Trenera Smudy nie ma nawet w kraju”. Oczywiście prezes Pietruszka mijał się z prawdą, ponieważ w tamtym czasie Smuda w kraju był. Z jednym z działaczy byłego klubu – Wisły – przebywał w Bieszczadach. Prawdą natomiast jest to, że kontakt ze Smudą był utrudniony, ponieważ – jak to powiedział – wyłączył telefon i przepadł dla wszystkich. 
- Zdawałem sobie sprawę, że długo bezrobotnym nie będę. Sam nie szukałem pracodawcy. Gdy tylko wróciłem z Bieszczad, skontaktował się ze mną Marek Pietruszka. W piątek (24 września 1999 roku – przyp. red.), około 10 rano, doszło do spotkania z szefami sekcji piłki nożnej Legii. Po godzinie ustaliliśmy wszystko – mówił Smuda.
Przychodząc do Legii, znienawidzony za swoje wcześniejsze deklaracje przez warszawskich kibiców szkoleniowiec, zaczął od pojednania, wyznając na łamach „Naszej Legii”: „Bałem się przyjeżdżać na ulicę Łazienkowską. Szczególnie z Widzewem. (...) Nie lubiłem warszawskiej publiczności. Gdy pojawiłem się jako trener, wiosną tego roku, byłem nieprawdopodobnie zaskoczony zmianą i tym, co pokazali warszawscy fani. Takiej atmosfery nigdy nie widziałem na żadnym stadionie. Rewelacja! Nie słyszałem też obelg pod swoim adresem. Byłem zbudowany tym, co pokazali kibice. Nie chcę im kadzić, ale uważam, że w Legii oni właśnie są najlepsi. Gdyby zespół grał na takim poziomie, na jakim jest doping, bylibyśmy już teraz mistrzami Polski”.

Kolejnym krokiem do bliższego poznania się było spotkanie Franciszka Smudy z grupą kibiców w jednym z warszawskich pubów. Byłem jednym z uczestników tego spotkania i pamiętam jak wesoło – opróżniając kolejne kufle piwa – roztaczaliśmy z „Franzem” mistrzowskie wizje Legii. W którymś momencie jeden z naszych kolegów odezwał się do Franciszka Smudy: „Ja tam panie trenerze jestem przekonany, że nie zdobędzie pan mistrzostwa z Legią” – powiedział. Słysząc te słowa pozostali uczestnicy zarechotali, a trener Smuda, jakby diabeł w niego wstąpił, wykrzyczał czerwony ze złości: „Zaraz mu za... tym kuflem!”. „Spokojnie trenerze” – łagodził sytuację prezes Pietruszka, najwyraźniej nie spodziewając się tak nerwowej reakcji trenera. Na szczęście całą sytuację obrócono w żart. Poczciwy kufel znajdujący się w ręku Smudy nie okazał się narzędziem kaźni, a adwersarze uścisnęli sobie przyjacielsko dłonie.
„Chłop z pozoru to prosty, walący prosto z mostu i nie bawiący się w filozofowanie. Jeden z niewielu polskich trenerów, którzy potrafią na drużynie odcisnąć swoje wyraziste piętno. Mimo że – jak on to mówi – pracuje na ołówek, gardząc laptopami, ma do tej roboty wyjątkowy dryg. (...) Smuda, choć z pozoru wydaje się surowym kulturowo, nie ogranicza się do motywowania wrzaskami i przekleństwami” – czytamy o nim w mediach.

Zdjęcie

Dla kibiców Franek

Przybycie Smudy do Legii ucieszyło serca warszawskich kibiców, którzy patrzyli na przygnębiający upadek swojej drużyny. 28 września 1999 roku kilka tysięcy ludzi zjawiło się na meczu Legii z Dyskobolią Grodzisk Wielkopolski tylko w jednym celu – wszyscy chcieli zobaczyć, czy nowemu trenerowi uda się obudzić drużynę. Smudę przyjęto niczym cesarza. Publiczność zgotowała mu owację na stojąco. Spiker krzyczał: „Franciszek Smuda, dla kibiców Franek Smuda!”. Wysokie, pięciobramkowe zwycięstwo Legii nad Dyskobolią stało się wydarzeniem, które trafiło na pierwsze strony nie tylko sportowych gazet w Polsce. Smudę z miejsca okrzyknięto „cudotwórcą”. Kibice na stadionie Legii śpiewali: „Franek Smuda, czyni cuda...”. Od kiedy najstarsi bywalcy stadionu przy ulicy Łazienkowskiej sięgali pamięcią, nie przypominano sobie, aby kiedykolwiek któryś z pracujących z Legią trenerów miał wśród fanów takie zaufanie. Franciszek Smuda przychodząc do Legii dostał „złoty róg” w postaci bezgranicznego zaufania i wielkich nadziei wszystkich kochających Legię kibiców, działaczy, a nawet piłkarzy. Oni naprawdę liczyli, że być może ten szkoleniowiec wykrzesa z nich drzemiące umiejętności i doprowadzi do najwyższych zaszczytów. „Panie trenerze, o co gramy?” – pytali trenera Smudę dziennikarze. „Jak to o co? Mnie interesuje tylko i wyłącznie mistrzostwo Polski. Jeżeli w czerwcu 2000 roku nie będziemy mistrzami, znaczy, że się nie sprawdziłem” – odpowiadał buńczucznie. 
Po przepracowaniu przez Smudę w Legii zaledwie dwóch miesięcy, popularny „Franz” został przez media wykreowany na murowanego faworyta po nominację na selekcjonera reprezentacji Polski. „Jeśli będzie taka sytuacja, że wiedza i doświadczenie Franciszka Smudy przydadzą się polskiej piłce, to nie będziemy stawiać oporu, by został trenerem kadry. Jesteśmy gotowi rozwiązać umowę po czerwcu 2000 roku, a do czerwca udzielić zezwolenia na prowadzenie przez trenera Smudę reprezentacji. Jeśli w ten sposób możemy pomóc PZPN-owi, to chcemy to zrobić. Przez pół roku można pogodzić pracę w dwóch miejscach” – wyjaśniał na łamach prasy ówczesny prezes Legii Marek Pietruszka. 
„Franciszek Smuda był w pewnym momencie bez pracy. Każdy miał czas, by zaproponować mu umowę” – odpowiadał Pietruszka na zarzuty wiceprezesa PZPN-u Zbigniewa Bońka, któremu nie odpowiadało stanowisko Legii. „To jest problem. Trener reprezentacji nie może trzymać dwóch srok za ogon” – grzmiał „Zibi”. 
Z ramienia piłkarskiej centrali sytuację próbował łagodzić prezes Michał Listkiewicz, tłumacząc mediom: „PZPN nie ma najmniejszych pretensji do Legii. Franciszek Smuda był tylko jednym z trzech równorzędnych kandydatów, a jego rywalami byli Edward Lorens i Henryk Kasperczak” – zdradził związkową tajemnicę prezes Listkiewicz. Ostatecznie fotel selekcjonera reprezentacji Polski powierzono trenerowi... Jerzemu Engelowi, a Franciszek Smuda pojechał do Niemiec. I nie była to bynajmniej wycieczka krajoznawcza. Według oficjalnego komunikatu Legii, wyjazd trenera związany był z pracą dla dobra klubu. Według nieoficjalnych informacji korytarzowych z okolic gabinetów działaczy klubu, Smuda pojechał do mieszkającego w Niemczech... Andrzeja Grajewskiego.

Zdjęcie

Widzewski zaciąg

Poważna rysa, która pojawiła się na trenerskim wizerunku Franciszka Smudy w czasie jego pracy w Legii, związana jest z dziwną sesją transferową – zimą 2000 roku. Kibice Legii do dziś nerwowo reagują na hasło „Widzewski zaciąg”. Zakupy, jakich wówczas dokonano w Legii, można bez wahania nazwać transferami wysokiego ryzyka. Pikanterii tym zakupom dodaje fakt, że piłkarzy, którzy na ten czas byli już tylko posiadaczami znanych nazwisk, umiejętności jednak gubiąc kilka sezonów wstecz, do Legii upychał menedżer i wcześniejszy prezes Widzewa Andrzej Grajewski, mieniący się wielkim przyjacielem „Franza”.
„To był jego pomysł, który wówczas napawał mnie lekkim przerażeniem. Pamiętam kiedy podczas halowego turnieju w Erfurcie zobaczyłem Grajewskiego w boksie piłkarzy Legii. Poczułem pismo nosem. Nawet zadałem mu pytanie: 'Co pan tu robi?'. Chwalił się, że to on zorganizował Legii obóz w Niemczech (zimą 2000 r. – przyp. red.). Mówił też o istniejącej wiele lat współpracy z trenerem Smudą” – pisałem niegdyś w „Naszej Legii”.
Na czym przede wszystkim polegała ta współpraca zrozumieliśmy, gdy w Legii upchnięto cały „łódzki zaciąg”. Najpierw przybył Marek Citko, później dołączył do niego Tomasz Łapiński. Jakby tego było mało, ich śladami poszło dwóch kolejnych widzewiaków: Rafał Siadaczka i Paweł Wojtala. Widząc co się dzieje i jak sprawnie Grajewski wciska Legii zużyty materiał, wielu kibiców warszawskiego klubu rysowało palcem kółko na czole, dając tym gestem do zrozumienia, że ktoś tu najwyraźniej oszalał.
Franciszek Smuda zawsze był kontrowersyjny, ale pomysłem ściągnięcia Widzewa do Warszawy w swojej ekstrawagancji pobił samego Salvadora Dali. Żeby było śmieszniej, tłumacząc dziennikarzom, że stworzy z Legii ofensywną, gromiącą rywali drużynę, sprowadzał w większości obrońców. Nawiązując do powyższej sytuacji celnie w dwóch zdaniach ujął to red. Janusz Atlas, pisząc na łamach „PS”: „Kiedy trener zmienia klub, nic się nie dzieje. Kiedy drużyna czerwona zamienia się w zieloną, to zaczyna pachnieć oszustwem”. Tak też należy sądzić, dokonując przeglądu legijnych osiągnięć pozyskanej czwórki. Marek Citko – zwany „synkiem Smudy” – po przyjściu do Legii szczerze wyznał: „To nie ja rwałem się do Warszawy, to łódzcy działacze chcieli na mnie zarobić”. Jedynym jego wartym odnotowania dokonaniem w Legii, było błyśnięcie spektakularną akcją. Na złość gwiżdżącym na niego kibicom Widzewa... ucałował koszulkę Legii. Tomasz Łapiński został kupiony do Legii za 1,2 mln. marek w pakiecie z... fobią samolotową, przez co drużyna miała z niego ograniczony pożytek. Cwany „Łapa”, zanim podpisał warty fortunę kontrakt, podobno miał przyrzec Smudzie, że jak będzie taka potrzeba, to wsiądzie do samolotu. Później jednak nie było takiej siły, która by zaciągnęła go na jego pokład. Kosztujący krocie Łapiński – lecząc wiecznie kontuzje – rozegrał w Legii... zaledwie trzy mecze. Kibice Legii drwili z niego mówiąc, że bardziej niż Legii, był zawodnikiem Carolina Medical Center, czyli szpitala, gdzie spędził więcej czasu niż na boisku. Paweł Wojtala bazował na tym, że przychodząc do Legii powraca z Bundesligi. To było wszystko. Pod względem piłkarskim się nie liczył, bo Grajewski wepchnął go na Łazienkowską z ukrytą kontuzją. Dlatego nie chciał trenować, dopóki nie podpisał kontraktu. A kiedy zainkasował 250 tysięcy dolarów, w pierwszym półroczu pobytu w Legii zagrał zaledwie... osiem minut, by później do końca leczyć wcześniej ukrytą kontuzję. Rafał Siadaczka nie łapał się w pierwszym składzie Austrii Wiedeń. Zatelefonował więc z prośbą do trenera Smudy, ten z kolei porozmawiał z prezesem Pietruszką i już mógł cieszyć się z zatrudnienia w Legii. Następnie okazało się, że jest poważnie chory. Dopadła go zdradliwa choroba – cukrzyca. Z jej powodu mający jeden z najwyższych kontraktów w klubie zawodnik, rozegrał tylko 31 spotkań, by później domagać się od klubu 900. tysięcy złotych. Jak z powyższego wynika, transfery kontrolowane przez Grajewskiego doprowadziły Legię do olbrzymich strat. „Dobre serce” Smudy dla przyjaciela i zgoda na upchnięcie do Legii graczy, którzy zamiast na boisko trafiali do szpitala, pozostawiło odór, który przez długi czas ciągnął się za Legią. Sam Smuda zapytany przez jednego z dziennikarzy, dlaczego pomagając Grajewskiemu sprowadził kontuzjowanych piłkarzy do Legii, bronił się mówiąc: „Proszę pana, co to za bzdury?! A jak ja bym powiedział, że pan molestował moją ciotkę, to jak by pan zareagował? Śmiał się, zdenerwował, czy machnął ręką. Nietrafionych transferów to w Legii było dużo, ale przed moim przyjściem” – stwierdził Smuda.

Zdjęcie

Z Legią nie wyszło, z kadrą zresztą też...

Szybko okazało się jednak, że to co obiecał „Franz”, miało niewiele wspólnego z rzeczywistością. Mimo szumnych zapowiedzi trenerowi Franciszkowi Smudzie nie udało się zdobyć z Legią tytułu mistrza Polski. Trudno było nie zauważyć, że sytuacja trenera w Warszawie stawała się coraz trudniejsza. On sam w jednym z wywiadów do „Naszej Legii” powiedział: „W klubie panuje dziwna sytuacja. Nie ma nikogo, kto decydowałby o polityce klubu. Jest 20 wszystko wiedzących mądrali, którzy starają się, by sytuacja zawsze była napięta. Chociaż wydaje mi się, że rozumieją mnie kibice. A ja robię wszystko dla nich. Dałem słowo, że zrobię zespół. I zrobię. Jakiś czas temu miałem propozycję z Arisu Saloniki. Jak bym wam powiedział sumę, to by wam rozwaliło ten dyktafon”. 
Smuda, podsycając zainteresowanie, co jakiś czas informował opinię publiczną o zainteresowaniu jego osobą przez różne kluby. Opowieści te można było jednak włożyć między bajki. Oferty o których opowiadał to był wabik, który miał odwrócić uwagę mediów od tematów niewygodnych dla Franka. A tych w czasie jego dalszego pobytu w Legii przybywało. Coraz częściej dochodziło do niego, że mit zwycięskiego Smudy prysł jak bańka mydlana. A limit jakim obdarowało go szczęście, nieubłaganie zaczął się wyczerpywać. Trener szukał winnych we wszystkich, tylko nie w sobie. Coraz częściej swoimi wypowiedziami i zachowaniami dawał plamę. Gdy po raz kolejny wytknięto mu „Widzewski zaciąg”, wściekł się wrzeszcząc: „Jak się komuś nie podobają transfery w Legii, to niech wyp... na Polonię!”. Kompromitował się zwalając winę na piłkarzy, którym to według niego nie chciało się za...ć. W pewnym okresie swojej pracy w Legii Smuda wyglądał niczym „tykająca bomba zegarowa”. Nie wiadomo było tylko, na którą godzinę został zaprogramowany i kiedy wybuchnie. Bliski był tego podczas wymiany zdań na jednej z konferencji prasowych z byłym redaktorem naczelnym „Naszej Legii” Wiesławem Gilerem, którego zapraszał na „solówkę”. Choć Franciszek Smuda z sukcesami prowadził Widzew Łódź i Wisłę Kraków, to z Legią mu nie wyszło. Z darowanego mu przez kibiców „złotego rogu”, nie zdołał wydusić żadnego dźwięku.
„Chciałem jak najlepiej...” – powiedział zaraz po tym, jak usłyszał od ówczesnego prezesa Legii Leszka Miklasa o swoim zwolnieniu. 7 marca 2001 roku, przegrywając 0:4 z Zagłębiem Lubin, Smuda zamknął swoją historię w Legii. Opuszczał Warszawę w niesławie, z podupadłym mitem „cudotwórcy”. „Nie mam żadnej niechęci do Legii. Wciąż jej kibicuję. Gdybym mógł, bez końca oglądałbym kasety z żywiołowym i fantastycznym dopingiem kibiców Legii, popychającym do gry moich piłkarzy” – wspominał. Potem przyszedł czas na spełnienie marzeń związanych z reprezentacją Polski. „Marzenia są po to, by je spełniać” – mówił Franciszek Smuda, s 2009 roku „głosem ludu” wybrany na selekcjonera kadry Polski. Najważniejsze ze swoich marzeń spełniał przez trzy lata. Przygodę z kadrą zakończył w roku 2012, po nieudanych dla nas mistrzostwach Europy w Polsce i na Ukrainie. W sumie poprowadził kadrę w 37 spotkaniach. 15 z nich wygrał, 13 zremisował i dziewięć przegrał.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.