Mateusz Cholewiak: Wyszło na moje
Przygodę z piłką zaczął od interwencji taty i dziadka, którzy ubłagali trenera lokalnej drużyny, by pozwolił małemu chodzić na zajęcia z chłopcami starszymi o cztery lata. Potem było tylko trudniej, bo najpierw trafił do szkółki piłkarskiej cieszącą się wątpliwą renomą, a każda próba przejścia wyżej spalała na panewce. Miał małe wzloty i bolesne upadki, zastanawiał się nawet nad tym, że jest już chyba za stary na to, żeby cokolwiek kiedykolwiek osiągnąć. Jego życie całkowicie zmieniło się jednak w godzinę – przejdźcie razem z nami niezwykle krętą drogę, którą Mateusz Cholewiak szedł do Legii Warszawa.
Autor: Jakub Jeleński
- Udostępnij
Autor: Jakub Jeleński
- Kiedy umawialiśmy się na wywiad poprosiłeś żeby zadzwonić pół godziny później, bo musisz akurat wykąpać dziecko. Pierwszy raz jesteś w stu procentach oddany obowiązkom w domu?
- Pierwszy raz tak regularnie, bo dotychczas oczywiście zdarzało się, że mieliśmy wyjazd na mecz albo wieczorny trening, ale w większości przypadków małym zajmujemy się wspólnie z żoną. Z uczestnictwa w życiu domowym jestem więc wyjęty może dwa dni w tygodniu, także sprzątanie czy opieka nad dzieckiem absolutnie nie stanowią dla mnie czegoś nowego. Wiadomo jednak, że co innego być w domu w normalnym trybie, a co innego teraz, bo to dla nikogo nie jest ani komfortowa, ani normalna sytuacja. Tęsknię za treningami, szalenie brakuje mi piłki, ale przede wszystkim staram się myśleć pozytywnie. Jest jak jest, trzeba się przestawić i funkcjonować w nowym trybie jak najlepiej.
- A jak to funkcjonowanie idzie Ci w mieszkaniu z żoną i małym dzieckiem?
- Relacje bywają różne (śmiech). Ale tak zupełnie serio, to nie mam powodów do narzekań. Jasne, że czasem mamy inne spojrzenie, ale różnice zdań występują u nas - nazwijmy to ładnie - epizodycznie. Większym problemem był dla mnie taki chaos związany z codziennym funkcjonowaniem, bo zwykle wstawałem, jechałem do klubu, szedłem na trening i dopiero potem zaczynał się taki zwykły dzień. Początkowo miałem duży problem z tym żeby się przestawić, ale rozumiem, w jakiej jesteśmy sytuacji i każdy z nas musi wziąć odpowiedzialność za siebie i innych. Mamy swoje plany treningowe, ja mam okazję spędzić więcej czasu z synkiem i mogę pomóc żonie zdecydowanie więcej niż normalnie. Przez ostatnie kilka tygodni jeszcze bardziej doceniłem siłę Ani, bo widzę, jak ciężko miała zajmując się Frankiem sama, a był przecież taki okres w trakcie mojego transferu do Warszawy. Cieszę się, że mogę odciążyć ją chociaż trochę. Czas nie jest łatwy dla nikogo, jednak wychodzę z założenia, że trzeba go jak najlepiej wykorzystać. Spędzam z rodziną więcej czasu niż kiedykolwiek i to również jest na pewno bardzo potrzebne.
- Gdy byłem dzieciakiem to szkółki piłkarskie dopiero raczkowały i nie było możliwości, żeby - zwłaszcza w takim mieście jak moje - zajęcia prowadzono dla każdego rocznika z osobna. Mogłem trenować albo z cztery lata starszymi albo wcale.
- Niedawno rozmawiałem z Vako Gvilią, który bardzo podkreślał rolę rodziny w swoim życiu. Ty też chyba masz jej co zawdzięczać, zwłaszcza tacie i dziadkowi.
- Myślę, że gdyby nie oni to może wcale nie zacząłbym trenować piłki. Gdy byłem dzieciakiem to szkółki piłkarskie dopiero raczkowały i nie było możliwości, żeby - zwłaszcza w takim mieście jak moje - zajęcia prowadzono dla każdego rocznika z osobna. Mogłem trenować albo z cztery lata starszymi albo wcale. Ja bardzo chciałem próbować, jednak trener nie był do końca o tym przekonany. Tłumaczył, że nawet mogę mieć talent, ale tylko się zniechęcę, bo starsi mi tam nie popuszczą. Ja uznałem, że dam sobie radę i najpierw przekonałem o tym tatę i dziadka, a potem oni przekonali trenera. Co prawda nie wiem jak dokładnie wyglądały te negocjacje, ale ostatecznie udało mi się trafić do zespołu (śmiech).
- No i tutaj lekka i przyjemna droga do zostania zawodowym piłkarzem się zakończyła. Trafiłeś potem do SMS-u Łódź, o którym jedna z osób ze środowiska powiedziała mi: To była wtedy najbardziej patologiczna szkółka w Polsce.
- (Śmiech). Słyszałem wiele na temat historii z tamtego okresu, ale muszę powiedzieć, że ja nigdy nie brałem w nich udziału. Może miałem szczęście, może po prostu poruszałem się w lepszym towarzystwie – nie wiem. Szczerze mówiąc, to jeżeli przywołuję sobie wspomnienia z tamtego okresu, to wbrew pozorom są one pozytywne. Mój rocznik zdobył trzecie miejsce w młodzieżowych mistrzostwach Polski, sporo się też tam nauczyłem, a i z kolegami nigdy nie miałem problemów. Fakt faktem, że chłopaków w jednym roczniku było wtedy mnóstwo, więc siłą rzeczy zdarzali się też goście, których piłka interesowała trochę mniej niż powinna. No i nie ukrywam też, że zdarzały się trudniejsze momenty, bo chociaż nie uczestniczyłem w niczym czego potem musiałbym się wstydzić, to jednak byłem dzieciakiem rzuconym 400 kilometrów od domu. Musiałem zmienić szkołę, byłem zostawiony sam sobie w zupełnie nowym środowisku, a że nie jestem raczej typem duszy towarzystwa, to przez pierwszy miesiąc praktycznie nie odzywaliśmy się do siebie z kolegami w pokoju. Jedyną normalnością był trening, ale potem wracałeś do bursy, mówiłeś chłopakom „cześć” i to była cała konwersacja. Przez miesiąc praktycznie się do siebie nie odzywaliśmy, co było dla mnie cholernie ciężkie. Czułem, że jestem w tym wszystkim sam, w domu przekonywali mnie, żebym może zastanowił się nad powrotem. Doszedłem jednak do wniosku, że skoro już tutaj trafiłem, to widocznie na to zasługuję. Zacisnąłem zęby i przetrwałem, a potem wszystko się wyprostowało.
- Miałem w głowie wtedy: gościu, masz 24 lata, zleciałeś do 2 ligi, w której może nawet nie zagrasz, bo nie wiadomo, czy ktoś cię w ogóle będzie chciał.
- Mogło się prostować jeszcze bardziej, bo do poważnej piłki miałeś szansę trafić już w 2009 roku. Wisła Płock zaprosiła Cię na testy, wszystko było dogadane, a i tak odprawili Cię z kwitkiem.
- Szczerze, to do dzisiaj nie wiem o co tak naprawdę transfer się rozsypał. Testowali mnie chyba ze trzy tygodnie i wychodziłem z założenia, że po takim czasie to już naprawdę pozostają formalności. Tym bardziej, że z tego co słyszałem to trener Kubicki mnie chciał, ale ostatecznie jak nie wiadomo o co chodzi, to samemu można sobie dopowiedzieć resztę. Kluby się nie dogadały i zostałem w SMS-ie Bałucz, trzecioligowej drużynie, gdzie na poziom seniorski trafiali chłopcy z młodzieżowego SMS-u Łódź.
- Nie odechciewało Ci się wtedy piłki? W III lidze grałeś do 21 roku życia, w tym wieku piłkarze chcący zaistnieć trafiają zdecydowanie wyżej.
- Wtedy myślałem zupełnie innymi kategoriami. Że jestem jeszcze młody, na wszystko mam czas, nie wyszło z Wisłą Płock to trudno, może wyjdzie z kimś innym. Jasne, że trochę siedziało mi to w głowie i zastanawiałem się co zrobiłem nie tak, ale ostatecznie doszło do mnie, że tak naprawdę wszystko rozbiło się o finanse między klubami. Wtedy przestałem się tym przejmować, bo zrozumiałem, że ja niczym nie zawiniłem, nie miałem wpływu na rozmowy obu zespołów. To było dla mnie najważniejsze - nie ja coś źle zrobiłem, ale po prostu ktoś się nie dogadał.
- Zawsze podchodzisz do życia w ten sposób?
- Nie, bo miałem też moment, że zacząłem się zastanawiać, że chyba coś robię źle. To było jak spadliśmy z Puszczą Niepołomice z 1 ligi, ja rozstałem się z klubem i przez dwa tygodnie siedziałem w domu. Myślałem, że ktoś się może mną zainteresuje, ale minęły trzy dni, pięć, potem tydzień i jedyny kontakt miałem z trzema klubami z Podkarpacia, grającymi w niższych ligach. Miałem w głowie wtedy: gościu, masz 24 lata, zleciałeś do 2 ligi, w której może nawet nie zagrasz, bo nie wiadomo, czy ktoś cię w ogóle będzie chciał. Cholernie dużo o tym wtedy myślałem, analizowałem cały sezon, zastanawiałem się nad tym co robię nie tak, że może dawałem z siebie za mało i dlatego jestem w takim miejscu, w którym jestem. Na szczęście odezwała się potem Stal Mielec, więc jakoś ruszyłem do przodu.
- Wyszedłem z założenia, że jeżeli sam przed sobą będę fair, jeżeli będę mógł stwierdzić, że daję z siebie absolutne 100 procent, to tak jest i tyle. Może uda mi się kiedyś trafić wyżej, może nie, ale mam poczucie, że zrobiłem wszystko najlepiej jak mogłem.
- No ale to nadal była 2 liga, a przecież wcześniej grałeś już pierwszej.
- Tak, ale Stal wyciągnęła do mnie rękę i ja to doceniłem. Pomyślałem sobie, że muszę po prostu robić swoją robotę, maksymalnie się skupić i dawać z siebie wszystko co potrafię. Przestałem w ogóle zastanawiać się nad tym co będzie i przeszedłem na tryb „tu i teraz”. Wyszedłem z założenia, że jeżeli sam przed sobą będę fair, jeżeli będę mógł stwierdzić, że daję z siebie absolutne 100 procent, to tak jest i tyle. Może uda mi się kiedyś trafić wyżej, może nie, ale mam poczucie, że zrobiłem wszystko najlepiej jak mogłem.
- Był tam też ktoś, kto mocno Cię zbudował.
- Bardzo dużo zawdzięczam Zbigniewowi Smółce. To trener, który potrafi naprawdę świetnie przygotować zawodników i za czasów jego pracy w Mielcu osiągnąłem formę, która zaowocowała potem transferem do ekstraklasy. Kapitalną robotę wykonywał też trener Janusz Białek, myślę, że obaj panowie niezwykle mi pomogli. Poza tym zostałem nagrodzony opaską kapitańską, co też - nie ukrywam - było dla mnie w jakiś sposób docenieniem.
- Brakuje Ci teraz poczucia władzy w szatni?
- Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób. Jasne, że gdy jesteś kapitanem to możesz więcej, ale taka funkcja ma swoje blaski i cienie. W szatni Stali faktycznie miałem dużo do powiedzenia, oprócz mnie mocną pozycję mieli Michał Janota, czy Krystian Getinger. To w ogóle były dobre świry, przez sporo razem przeszliśmy (śmiech). Mieliśmy tam mega zgraną ekipę, każdy stał za sobą murem, udało nam się stworzyć kapitalną atmosferę i fajnie było być jedną z osób, która rzeczywiście miała na tę grupę ludzi wpływ. Z drugiej strony zawsze wszystkie przewinienia szły na naszą trójkę, bo jak trzeba było nadstawić karku za drużynę, to też wszystkie pretensje czy bury spadały na nas. Wcześniej w Śląsku czy teraz w Legii jest zupełnie inaczej, ale do głowy by mi nie przyszło, żeby w ogóle pomyśleć o kwestionowaniu autorytetu innych osób. Do Śląska trafiłem z pierwszej ligi, potem przeszedłem do Legii, a w obu przypadkach trafiałem do szatni, gdzie była już grupa zawodników będących w zespole bardzo długo. To naturalne, że na ramienia takich osób trafia opaska, czy ich słowo ma szczególną moc - w pełni to akceptuję. Z drugiej strony nigdy nie miałem problemów z tym by jakoś zaznaczyć swoje racje, czy wypowiedzieć własne zdanie na jakikolwiek temat.
- Gdy byłem młodszy współpracowałem z dwoma agentami, parę razy obiecywali mi złote góry, transfery wyżej i nic nigdy z tego nie wyszło. Doszedłem do wniosku, że taka współpraca nie ma sensu i powiedziałem sobie, że nie muszę korzystać z agenta i jeżeli będę sumiennie pracował, to ktoś w końcu zauważy moją pracę.
- Skoro już wywołałeś temat transferu do Śląska – chyba nie będzie nadużyciem gdy powiem, że był robiony na wariackich papierach.
- No nie (śmiech). Wróciłem w weekend ze Stalą z obozu w Turcji, do rozpoczęcia ligi mieliśmy jakiś tydzień. W poniedziałek dostałem telefon, że Śląsk jest mną zainteresowany, a warto powiedzieć, że okienko zamykało się we wtorek. Na podjęcie decyzji miałem godzinę, ale nawet jakby ktoś dał mi 10 minut, to decyzja mogła być tylko jedna. Kiedy dostałem telefon, sercem byłem już we Wrocławiu, czułem, że to na co czekałem przez całe życie wreszcie ma szansę się spełnić i zagram w ekstraklasie. Tę godzinę, którą miałem na decyzję przegadałem z żoną, choć ona chyba od początku rozmowy czuła, że ja po prostu nie mogę zaprzepaścić szansy na taki transfer. Na pewno nie było jej łatwo zaakceptować mój wybór, bo wiem, że sporo kosztowało ją zamknięcie wszystkich spraw w Mielcu. Jeszcze przez trzy miesiące mieszkaliśmy oddzielnie, ponieważ Ania chciała być fair wobec swoich pracodawców i wszystkie obowiązki wypełnić do końca. Był to trudny okres, ale patrząc na to jaki progres zanotowaliśmy przez ten czas, jestem pewien, że nie żałuje.
- Trafiłeś do Ekstraklasy w wieku 28 lat. Może gdybyś wcześniej miał agenta, to Twoje życie wyglądałoby zupełnie inaczej.
- Tego już się nigdy nie dowiem. Gdy byłem młodszy współpracowałem z dwoma agentami, parę razy obiecywali mi złote góry, transfery wyżej i nic nigdy z tego nie wyszło. Doszedłem do wniosku, że taka współpraca nie ma sensu i powiedziałem sobie, że nie muszę korzystać z agenta i jeżeli będę sumiennie pracował, to ktoś w końcu zauważy moją pracę. W końcu w Mielcu poznałem się z moim obecnym menadżerem, poszliśmy na kawę i szczerze porozmawialiśmy. Postanowiłem, że mu zaufam i nie żałuję, bo współpraca póki co układa się rewelacyjnie.
- Kiedy podpisałem kontrakt z Legią, wyciągnął tego tweeta, zacytował go i rzucił coś w stylu, że: No i kto się zna na piłce? (śmiech) Wyszło na jego, ale przede wszystkim wyszło na moje - jestem w Legii Warszawa.
- Do tego stopnia, że trafiłeś na absolutny szczyt jeżeli chodzi o Polską piłkę.
- Kiedy dostałem telefon ze Śląska, to zapaliła mi się lampka, że w końcu mam szansę zrobić to na co tak długo pracowałem. Była ekscytacja, były też nerwy. W momencie kiedy usłyszałem o zainteresowaniu Legii, moją pierwszą reakcją było… zdziwienie. Myślę sobie: To się dzieje naprawdę? Chce mnie kupić Legia Warszawa? To było tak pozytywne zaskoczenie, że sam do końca nie wierzyłem, że to może być prawda. Telefon dostałem siedząc z żoną w domu w Jaśle i kiedy powiedziałem jej, że dzwonili do mnie z Legii z propozycją kontraktu, to na początku myślała, że ją wkręcam (śmiech). Oboje mieliśmy świadomość, że w Śląsku często byłem rezerwowym, więc propozycja z Warszawy była dla nas czymś niesamowitym. Powiedziałem sobie jednak: chłopie, lodu. Emocje szybko opadły i spokojnie czekałem na rozwój wydarzeń. Miałem jeszcze parę propozycji zza granicy, z krajów – nazwijmy to – typowo zarobkowych. Nie bardzo jednak chciałem wyjeżdżać. Jednym z argumentów był fakt, że urodziło mi się dziecko. Chciałem jeszcze rozwijać swoją karierę, a to był ostatni moment. Kiedy więc Legia dała sygnał, że jest zainteresowana postanowiłem, że jeśli odejdę ze Śląska to tylko do Warszawy.
- W taki obrót spraw wierzył chyba tylko Kuba Żubrowski z Korony Kielce.
- Kiedy odszedł ze Stali do Korony wrzucił kiedyś na twittera mojego gola, którego strzeliłem w weekend i napisał, że jakby był prezesem klubu z ekstraklasy, to by brał takiego zawodnika (śmiech). Notabene Korona była mną kiedyś zainteresowana, ale na zainteresowaniu się skończyło. W każdym razie to była pierwsza osoba, która powiedziała, że jeszcze trafię na najwyższy poziom w kraju. Kiedy podpisałem kontrakt z Legią, wyciągnął tego tweeta, zacytował go i rzucił coś w stylu, że: No i kto się zna na piłce? (śmiech) Wyszło na jego, ale przede wszystkim wyszło na moje - jestem w Legii Warszawa.
Autor
Jakub Jeleński