Round 1. Fight! - Legia Warszawa
Round 1. Fight!

Round 1. Fight!

Próbował grać w piłkę, ale szybko otrzymał odpowiedź, że ze swoim DNA nadaje się co najwyżej do sportów walki. I tak też zrobił. Początki nie były proste, ale zawsze chciał więcej i więcej. Dla siebie samego i dla Legii Warszawa. Poznajcie historię Konrada „Dodka” Kamińskiego, zawodnika reprezentującego Legia Fight Club.

Autor: Mateusz Okraszewski

Główny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Mateusz Okraszewski

Próbował grać w piłkę, ale szybko otrzymał odpowiedź, że ze swoim DNA nadaje się co najwyżej do sportów walki. I tak też zrobił. Początki nie były proste, ale zawsze chciał więcej i więcej. Dla siebie samego i dla Legii Warszawa. Poznajcie historię Konrada „Dodka” Kamińskiego, zawodnika reprezentującego Legia Fight Club.

Nie jest tajemnicą, że wielu młodych chłopaków marzy o byciu piłkarzem. Rozpoczynają od betonowych boisk nieopodal szkoły, bramek ustawionych z wypchanych książkami plecaków i cieszynek odwzorowanych od ich futbolowych idoli. Część z nich kiedyś spełnia swoje marzenia stając się profesjonalnymi piłkarzami. Znaczna większość jednak obiera inną drogę życiową w poszukiwaniu pasji, która zastąpiłaby piłkę nożną. Śmiało można rzec, że zaledwie garstka młodych zawodników zamienia futbol na sporty walki.

- Poszedłem na trening piłkarski, na Agrykolę. Jak każdy młody chłopak chciałem grać w piłkę. Szybko jednak musiałem zmienić to marzenie. Usłyszałem, że mam „zbyt agresywny styl”. Trener powiedział mi wprost, że z takim zacięciem i naturalną gotowością do walki muszę porzucić plany o byciu piłkarzem. Nie podważałem tej decyzji, bo wiedziałem, jak to wygląda na boisku. Non stop się przepychałem, czasami odpychałem. Tocząca się po murawie piłka spadała na drugi plan. Musiałem pokazać przeciwnikom, że jestem silniejszy i lepszy. Zrozumiałem, że muszę znaleźć inną drogę, w której wykorzystałbym swój potencjał – powiedział Konrad Kamiński.

- Moi koledzy już trenowali sporty walki. Zainteresowało mnie to. Gdy byliśmy mali to wielokrotnie urządzaliśmy małe walki w piaskownicy, o jakąś złotówkę, czy dwa złote. Zasady takich starć były proste. Przepychamy się, szarpiemy, uderzamy do pierwszej krwi. Gdy ta się pojawia, walka się kończy, a my podajemy sobie ręce. Nie będę ukrywał, że większość tych walk wygrałem – dodaje zawodnik Legia Fight Club.

Zdjęcie

Konrad „Dodek” Kamiński miał 15 lat gdy rozpoczął treningi w Legia Fight Club. Od samego początku nie było łatwo. Jego postura mocno odbiegała od tej, jaką powinien mieć rasowy fighter. Umiejętnościami również odstawał od wielu zawodników. Zdawał sobie sprawę, że na samym starcie jego sytuacja jest bardzo trudna. Miał jednak cechę, która – mimo młodego wieku – pozwalała mu rywalizować ze starszymi od siebie. Tą cechą była ambicja. Miał szczęście. Trafił na osobę, która to zauważyła i pozwoliła się rozwijać.

- Karol Łada jest trenerem, który wziął mnie pod skrzydła od samego początku. Nie miał ze mną łatwo. Gdy przychodziłem na pierwszy trening, to delikatnie mówiąc – nie miałem postury fightera. Trener od razu mi powiedział, że u niego nie ma żadnej taryfy ulgowej. Jeżeli odstawałem poziomem, to musiałem nadganiać. Zostawałem na treningach, robiłem więcej niż inni. Trener to widział i był razem ze mną. Jednocześnie informował mnie, że nikt na mnie nie będzie czekał. Tylko ode mnie zależało, co osiągnę, a Karol chciał mi pomóc. Gdy miałem problem z opuszczaniem rąk, to dostawałem po głowie tarczą. Wtedy tego nie rozumiałem i gotowałem się w sobie. Z perspektywy czasu widzę jednak, jak ważne to były lekcje. Karol nauczył nas dyscypliny. Jak się spóźniłeś musiałeś zrobić 20 czy 50 pompek. Jeszcze gorzej było, gdy się nie przywitałeś. Trener zawsze powtarzał, że szacunek do drugiej osoby to rzecz święta. Ciężka praca to jedno, ale ja wiedziałem, że mogę na niego liczyć. Trener potrafił przyjechać samochodem do Włoch na dzień mojej finałowej walki. Gdyby nie on, to już dawno nie byłoby mnie w tym sporcie. Zrozumiałem, że na macie, czy w ringu uczysz się nie tylko tego, jak znokautować przeciwnika, ale też tego, jak podchodzić do całego swojego życia. Trener jest osobą, która nie może sobie pozwolić na zbyt dużo. Widzę w środowisku, co dzieje się z ludźmi zachłyśniętymi sukcesem. Nie chciałem być taki sam.

- Miałem momenty, gdy byłem tym zmęczony. Myślałem w głowie, że chcę skończyć trenować, ale szczerze bałem się poinformować o tym trenera. Zbudował sobie taką renomę, że nie byłem w stanie mu się przeciwstawić. Przetrwałem ten trudny moment, a Karol bardzo mnie wspierał. Z relacji zawodnik-trener staliśmy się przyjaciółmi – podsumował wielokrotny Mistrz Polski.

W wieku juniorskim traktował sporty walki jako ciekawą formę spędzania wolnego czasu. Po paru miesiącach treningów zaczął dostrzegać, że jego potencjał z treningu na trening rośnie. Zostawał po zajęciach, aby dalej się szkolić. Gdy inni odpoczywali w domu, on ze łzami w oczach realizował kolejny cel. Jak się niebawem okazało, jego ambicja i poświęcenie zostały nagrodzone. Z nikomu nieznanego, zapuszczonego 15-latka, stał się potencjalnym kandydatem na Mistrza Polski w swojej kategorii wagowej. Swoją jakość trzeba było jednak pokazać w ringu.

- Pojechaliśmy na mistrzostwa Polski. Przed mistrzostwami dowiedziałem się, że muszę zrobić wagę. To nie było dla mnie łatwe. Nie miałem żadnego dietetyka, nie wiedziałem, od czego mam zacząć. Finalnie wyszło tak, że na 3-4 dni przed walką jadłem tylko jeden posiłek dziennie – gotowanego kurczaka bez soli w ketchupie. To była zwykła katorga. Ostatnia noc przed mistrzostwami to dwugodzinny, przerywany sen. Na następny dzień stanąłem w ringu i spełniłem swoje marzenie. Jedna walka w kategorii 60 kilogramów dała mi mistrzostwo Polski. Zrozumiałem, że chcę podążać tą drogą. Byłem ambitny, chciałem więcej. Moim celem było to, żeby pokonać każdego, a żeby to osiągnąć, musiałem dać z siebie wszystko.

- Od tamtych mistrzostw Polski tylko raz potknęła mi się noga w finałowym starciu na naszym podwórku. Zajęcie drugiego miejsca w krajowych zawodach stało się dla mnie porażką, bo zawsze chciałem być najlepszy. Doszedłem do takiego momentu, że złoty medal w mojej kategorii mi nie wystarczał. Na tym samym turnieju biłem się w wyższej kategorii, aby zdobyć kolejny tytuł. Finalnie zająłem pierwsze miejsce w swojej kategorii i trzecie walcząc z cięższymi przeciwnikami. Nie traktowałem tego jednak jak sukces. Dla mnie sukcesem było wygranie wszystkiego, co się da – powiedział Konrad Kamiński.

Zdjęcie

Sukces nastoletniego wówczas zawodnika został zauważony w całej Polsce. Pojawiały się głosy, że chłopak, który przyszedł znikąd, ma potencjał na zostanie kimś wielkim. Nie trzeba było długo czekać na kolejne okazje.

- Dostałem się do kadry Polski juniorów i pojechałem na Puchar Świata w K1. Jak się później okazało, wygrałem te zawody. W ostatniej walce pokonałem zawodnika z Ukrainy na kilka sekund przed końcem czasu. Udało mi się to zrobić techniką latającego kolana, chociaż pierwszy raz spróbowałem ją wykonać dzień przed pojedynkiem, po namowach trenera. Zdobyłem Puchar Świata, ale nie chciałem się zatrzymywać. Przyszedł okres Mistrzostw Świata. Startowałem w kategorii do 67 kilogramów. Aby go wygrać, musiałem odnieść zwycięstwa w trzech walkach. Doszedłem do finału, w którym mierzyłem się z zawodnikiem z Francji. Daliśmy naprawdę dobry pojedynek, ale ostatecznie to on triumfował, a ja zdobyłem wicemistrzostwo świata. Wtedy już naprawdę do mnie dotarło, co osiągnąłem. Byłem drugim najlepszym zawodnikiem na świecie w tej kategorii wiekowej – opowiadał zawodnik Legia Fight Club.

Zdjęcie

Niedługo później zakończył swój okres juniorski przechodząc do grupy seniorskiej. Zewsząd dostawał głosy: „nie dasz sobie rady, to już zupełnie inny świat. Jak Cię trafią, to zgaszą Ci światło i skończy się twoja kariera”. Twardo stał przy swoim, bo wiedział, jaką drogę przebył, aby być w tym miejscu. Robił jeszcze więcej. Ćwiczył jeszcze ciężej. Zostawał jeszcze dłużej po treningach. Wejście do świata seniorskiego wyglądało o wiele inaczej, niż większość mogła się spodziewać.

- Wielu ludzi ze środowiska mówi, że przejście z juniora na seniora jest najtrudniejsze. Możesz trafić na gościa, który bije się dłużej, niż ty żyjesz na świecie. Ja tego tak nie odczułem. Pamiętam walkę z Maciejem Herbichem. Przed walką ze mną, na swoim koncie miał około 130 stoczonych pojedynków. Ja miałem ich o ponad 100 mniej. Stałem w kolejce do toalety. Podszedł do mnie jakiś gość i pyta się mnie: „to ty się bijesz z Herbichem?”. Ja odpowiadam, że tak. Życzył mi powodzenia i jasno dał do zrozumienia, że raczej nie będę miał szans. Co się stało? Wygrałem tę walkę. Rozmawiałem z Maćkiem po jej zakończeniu. Powiedział mi, że pokonałem go swoim boksem. Wszedłem do świata seniorskiego wygrywając kolejne walki. Cieszyłem się, ale tak samo jak podczas rywalizacji juniorskich – mi chodziło tylko o najwyższy cel – opowiada Konrad.

Co może zrobić 19-latek debiutujący na seniorskich mistrzostwach świata?

- Wziąłem udział w Mistrzostwach Polski K1 już jako senior. Byłem tam 19-letnim świeżakiem, a dookoła mnie ludzie z medalami międzynarodowej. Ku zaskoczeniu wielu, doszedłem do finału. Ten gnój, który powinien odpaść w pierwszej walce, nagle może bić się o mistrzostwo. Trafiłem na zawodnika utytułowanego w Europie. Pół publiki było za mną, a druga połowa nie dawał mi szans. Słyszałem głosy z trybun, że srebrny medal i tak będzie dla mnie dobry. To jeszcze bardziej mnie motywowało, bo o drugim miejscu nie chciałem nawet słyszeć. Wychodziłem do klatki bardzo pewny siebie. Mówiłem do trenera, że mamy plan i chcemy to zrobić. Patrzyłem na rywala i widziałem, że jest to typ stawiający na fizykę. Musiałem być cwańszy. Popatrzyłem na niego i postanowiłem, że pokonam go na punkty. Plan poszedł w odstawkę już na samym początku. Przeciwnik mnie zaatakował, a ja rzuciłem go o liny. Pomyślałem sobie: „I co, to jest ta siła?”. Trybuny niedowierzały, co ja z nim robię. Po tym rzuceniu na liny wiedziałem, że to wygram. I wygrałem. Jedyne co słyszałem wtedy z trybun to tekst: „o k****, co ten dzieciak robi”. Ludzie przestali mnie lekceważyć. Każdy wiedział, że walka ze mną nie będzie prosta – mówi Konrad.

Zdjęcie

Konrad Kamiński wychował się na Legii Warszawa. Zakochał się w klubie od samego początku, gdy starszy brat zabrał go na mecz. Wiedział, że jeżeli ma walczyć i rywalizować, to chce to robić w koszulce z eLką na piersi. Zapytany o Legię, o zawodników walczących i na co dzień trenujących w Legia Fight Club, odpowiedział jasno.

- Kocham ten klub, a moją misją jest godne reprezentowanie Legii. Po pierwszym mistrzostwie Polski, po zakończeniu walki, od razu pokazałem eLkę. Gdy kończyły się turnieje, a ja stawałem na podium, to herb Legii musiał być widoczny. Jechałem na zawody międzynarodowe i pakowanie walizki rozpoczynałem od szalika w barwach. Mogłem nie spakować czegoś potrzebnego do walki, ale szalik musiał być obecny. Legia była, jest i będzie ze mną zawsze. Jak byłem mały, to jako prezent prosiłem o tort w kształcie herbu drużyny. Nigdy nie wstydziłem się tego, skąd jestem. W dresach Legii jeździłem walczyć chociażby do Poznania. Z dumą chodziłem najpierw przez rynek, a później w ringu mając przy sobie Legię. Taka sama sytuacja była w Suwałkach. Po ważeniu poszedłem do sklepu w dresach klubowych. Ludzie dziwnie się na mnie patrzyli, mijając mnie ze złością na twarzach. Szybko doszedłem do tego, że to teren, w którym Legia nie jest lubiana. Nic mnie to nie interesowało. Chcę być kojarzony jako legionista z krwi i kości.

- Zawodnicy z Legia Fight Club wyrobili sobie renomę. Każdy wie, że gdy bijesz się z gościem, który wychował się na Legii, to nigdy Ci nie odpuści. Chociażby przegrywał, chociażby nikt w niego nie wierzył, zawsze będzie walczył do końca – odpowiada utytułowany, polski zawodnik.

Zdjęcie

W Polsce wygrał wszystko, co dla zawodnika w jego kategorii jest możliwe. Na arenie międzynarodowej pokazał, że trzeba się z nim liczyć. Jego ambicje sięgają jednak zdecydowanie wyżej. Chce być najlepszy nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie. Wielokrotnie powtarzał, że jest gotowy w pełni oddać się sportowi i dyscyplinie, którą tak pokochał w nastoletnim wieku. W tej chwili stanął jednak przed trudnym wyzwaniem.

- Wychowywałem się tylko z mamą. W domu były momenty, w których się nie przelewało. Mieliśmy lepsze i gorsze chwile, ale mama zawsze mnie wspierała. Czasami jednak niewiele mogła zrobić. Były momenty, gdy musiałem sobie darować rzeczy, których rówieśnicy mieli pod dostatkiem. Mama trzymała kciuki dopingowała mnie, ale nie byliśmy w stanie unieść niektórych spraw. Wiem, że dała mi całe serce. Mi momentami aż głupio było ją o coś prosić. Jeżeli uda mi się zarobić trochę więcej, będę mógł jej się odpłacić za to wszystko, co mi dała.

- Skupiałem się na czysto sportowej karierze. Chciałem być sportowcem z pasji i powołania. Doszedłem jednak do takiego momentu, w którym zrozumiałem, że pieniądze też są w życiu ważne. Jestem młody, mam przed sobą całą karierę. Doszedłem do momentu, w którym muszę wybrać, czy poświęcić się sportowi, czy wybrać inną drogę. Nie chcę w wieku 30 lat obudzić się bez niczego. Mam satysfakcję z tego, co zrobiłem, ale to dopiero wierzchołek góry lodowej. W tym momencie muszę pracować poza sportami walki, żeby mieć za co żyć. Zdarzały się miesiące, gdy musiałem rezygnować z podstawowych akcesoriów potrzebnych do życia na rzecz sportu i rozwoju. Wiem, że wielu zawodników ma podobny problem. Ja chcę jednak działać i spróbować pomóc nie tylko sobie, ale i innym ludziom oddanym sportom walki - zakończył Konrad "Dodek" Kamiński.

W najbliższą sobotę Konrad weźmie udział w turnieju K-1 na gali Underground Boxing Night 3. Trzymamy kciuki za dobry występ naszego zawodnika.

Cała Legia Zawsze Razem!

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Mateusz Okraszewski

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.