Z archiwum Legia.com: Jacek Cyzio - Pisaliśmy historię Legii [HISTORIA] - Legia Warszawa
Z archiwum Legia.com: Jacek Cyzio - Pisaliśmy historię Legii [HISTORIA]

Z archiwum Legia.com: Jacek Cyzio - Pisaliśmy historię Legii [HISTORIA]

Co zaskoczyło legionistów w spotkaniu wyjazdowym z Aberdeen? Jaki gest w stronę piłkarzy Legii wykonał Gianluca Vialli, po przegranej rywalizacji o półfinał PZP? Ile płacił Andrzej Grajewski za remis z Manchesterem United? – o tym wszystkim w cyklu „Powrót do przeszłości” opowiada Jacek Cyzio, jeden z bohaterów sezonu 1990/91, w którym Legia dotarła do półfinału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów. W cyklu „Z archiwum Legia.com” prezentujemy wywiad sprzed ośmiu lat.

Autor: Nikodem Chinowski, JP

SPONSOR GŁÓWNYGłówny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Nikodem Chinowski, JP

Co zaskoczyło legionistów w spotkaniu wyjazdowym z Aberdeen? Jaki gest w stronę piłkarzy Legii wykonał Gianluca Vialli, po przegranej rywalizacji o półfinał PZP? Ile płacił Andrzej Grajewski za remis z Manchesterem United? – o tym wszystkim w cyklu „Powrót do przeszłości” opowiada Jacek Cyzio, jeden z bohaterów sezonu 1990/91, w którym Legia dotarła do półfinału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów. W cyklu „Z archiwum Legia.com” prezentujemy wywiad sprzed ośmiu lat.

 

Legia.com: - Lubił Pan oglądać w telewizji czołówkę magazynu piłkarskiego „Gol” i słynne „Idzie środkiem Kowalczyk, ale tam dośrodkowanie do Cyzio, jest Kowalczyk…!”?

Jacek Cyzio: - Dzięki tym kilku sekundom, w których zostałem złapany w tej przebitce, na długo zapadłem w pamięci kibicom. Akurat brałem udział w akcji bramkowej i to w historycznym meczu. Oczywiście miło było słyszeć to za każdym razem, gdy zaczynał się program.

 

- Urywek pochodził z wygranej półfinałowej rywalizacji rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów. To był szczyt Pana kariery w piłce nożnej?

- Jeśli chodzi o indywidualne popisy, to później - już w Trabzonsporze - grałem jeszcze dużo lepiej, niż w tamtym sezonie w Legii. Niestety, nikt z Polski już tego nie widział. W tamtych czasach zainteresowanie dziennikarzy i selekcjonerów kadry kończyło się na Stambule - tam śledzono jeszcze grę Romka Koseckiego czy Jarka Bako. Na kolejne 1200 kilometrów do Trabzonu było już jednak za daleko… Szkoda, bo złapałem wtedy wyśmienitą formę. Dwa lata grałem na bardzo wysokim poziomie.

Jeśli natomiast mówimy o największym osiągnięciu jako drużyna, to tak – niewątpliwie półfinał o Puchar Zdobywców Pucharów z Legią był moim szczytem. Oprócz tego wygrałem jeszcze Puchar Polski i Puchar Turcji, ale to mniejsze sukcesy.

Zdjęcie

- Raz grałem jako wysunięty napastnik, innym jako cofnięty, a nierzadko przesuwany na skrzydła. Łatałem niedobory na innych pozycjach, stąd nieco gorsze statystyki w dalszej części gry w Legii.

- Zanim rozbierzmy na kawałki tę piękną europejską sagę, spytam o faktyczną siłę tamtej Legii. W europucharach dominacja, w lidze mizeria. Która Legia była prawdziwa?

- Na puchary mobilizowaliśmy się maksymalnie, a liga odeszła w cień. Mieliśmy wąską kadrę, nie było możliwości gry na maksa co trzy dni. Musieliśmy wybierać i postawiliśmy na Europę. Nasze organizmy nie były w stanie grać w takim rytmie. Nie było zaplecza medycznego, dbania o szczegóły. Do sezonu przygotowywaliśmy się na obiektach Legii, nie jeździliśmy na obozy. Cała liga postępowała podobnie, ale my mieliśmy jeszcze mecze pucharowe.

 

- Wejście do Legii miał Pan fenomenalne. Pierwsze 20 meczów i osiem goli. Potem było już słabiej – 33 mecze i sześć bramek.

- Tak bywa w karierze piłkarza. Dodam, że nie zawsze grałem na swojej pozycji. Byłem uniwersalnym zawodnikiem i trenerzy chętnie to wykorzystywali. Raz grałem jako wysunięty napastnik, innym jako cofnięty, a nierzadko przesuwany na skrzydła. Łatałem niedobory na innych pozycjach, stąd nieco gorsze statystyki w dalszej części gry w Legii.

Zdjęcie

- Wiadomo, że Legia była i jest największym klubem w Polsce i to w tym klubie miałem większe szanse na rozwój. Możliwość gry w Europie zadecydowała o tym, że wybrałem Warszawę, a nie Kraków.

- Niewiele brakowało, a z Pogoni - zamiast do Legii - trafiłby Pan do Wisły.

- Ja już więcej niż jedną nogą byłem w Wiśle. Po meczu ligowym Wisła - Pogoń przyszli do mnie prezesi krakowskiego klubu. Przedstawili warunki, zapewnili, że dostanę etat w milicji i będę grał w piłkę w Wiśle. Ustalaliśmy warunki, choć niczego nie podpisałem. Niedługo później wracałem z meczu wyjazdowego reprezentacji młodzieżowej i wylądowałem na Okęciu. Jako, że parę dni później Pogoń grała w lidze z Legią, to ze Szczecina dostałem sygnał, bym już czekał na drużynę w Warszawie. To wykorzystała Legia. Wieczorem do mojego pokoju w hotelu zapukali przedstawiciele klubu z Łazienkowskiej, pokazali co dla mnie mają i po chwili podpisałem papiery. Nie miałem wyboru, Legii się nie odmawia.

 

- Oferta Legii przebiła tę z Wisły?

- Nie, właśnie nie. Obie oferty były niemal identyczne. Różnica była taka, że Wisła wtedy była w środku tabeli, a Legia brylowała w europejskich pucharach. Była tuż przed meczami z Barceloną i szykowała się do kolejnego sezonu w Europie. Ja byłem młody, ambitny, chciałem się rozwijać i grać z najlepszymi. Wiadomo, że Legia była i jest największym klubem w Polsce i to w tym klubie miałem większe szanse na rozwój. Możliwość gry w Europie zadecydowała o tym, że wybrałem Warszawę, a nie Kraków.

 

- Był Pan w Legii relatywnie krótko - raptem dwa lata - ale na trwale zapisał się w historii Klubu, współtworząc jedną z najpiękniejszych sag pucharowych w dziejach. Po kolei: wrzesień 1990 roku, pierwszy rywal, to zdobywca Pucharu Luksemburga Swift Hesperange.

- Oba mecze wygraliśmy 3:0. Niewiele z tych meczów zostało mi w głowie.  Wiadomo, że trzeba było znaleźć motywację, by podejść poważnie do takiego rywala i nam chyba się to udało.

Zdjęcie

- Mieszkaliśmy w hotelu, który dosłownie stał na granicy - część pokoi zlokalizowana była w Luksemburgu, a część we Francji. Wedy to była wielka frajda, że chodząc w klapkach po hotelu można było przechodzić z kraju do kraju.

- Rozumiem, że w trakcie przygotowań do meczu nie było odprawy poświęconej rywalowi? Trener Stachurski nie zajmował się drużyną przeciwną?

- Nie, nic takiego nie miało miejsca. Nikt się nie wygłupiał, żeby jeździć i oglądać ich na żywo. Mieliśmy odprawę i zostało powiedziane jak my mamy grać - każdy wiedział, że jeśli zagramy na swoim normalnym poziomie, to spokojnie ten dwumecz wygramy. I tak było. Choć bramki w pierwszym meczu w Warszawie padały pod koniec, co wprowadziło nieco nerwów. Jak się w takim meczu nie strzeli szybko pierwszego czy drugiego gola, to potem gra się zupełnie bez przyjemności, z blokadą. Przy 2:0, gdy gra się z amatorami, można się pobawić, złapać luz. Natomiast przy 0:0 zawsze jest niebezpiecznie, bo nagle się okaże, że facet z drugiej drużyny poceluje idealnie, zrobi się 0:1 i tworzy się problem. Tu takiej historii nie było.

 

- W rewanżu długo było 0:0, dopiero w końcówce udowodniliście wyższość.

- Oni poszli na żywioł, zaczęli bardzo mocno. My graliśmy spokojnie, mieliśmy 3:0 z pierwszego meczu i wiedzieliśmy, że wiele się w tym meczu złego nie zdarzy. W drugiej połowie przyspieszyliśmy, strzeliliśmy trzy gole i przeszliśmy dalej.

 

- Skoro z samego meczu niewiele Panu zapadło w pamięć, to może coś wesołego spoza boiska?

- To była wesoła ekipa, której rytm nadawał Darek Czykier. Przed meczem zostaliśmy ulokowani w trzyosobowych pokojach - do mnie i Darka został dokwaterowany Albert Świetlik. To był wtedy młody talent, chłopak wchodzący do wielkiej piłki. Darek szybko wziął go w obroty i zaczął podśmiewać się z jego personaliów. „Albercik, dlaczego cię rodzice tak nazwali? Albert Świetlik - przecież to zupełnie nie pasuje”. Albert nic mu nie odpowiadał, więc Darek ciągnął dalej. „Albercik, a ty masz drugie imię?” „Mam, ale wam nie powiem, bo się będziecie śmiać”. „My? Śmiać? Nie no, co ty…”. Albert popatrzył po nas, my utrzymaliśmy poważne miny i mówi „Władysław. Albert Władysław Świetlik”. Zanim dokończył, to Darek już turlał się ze śmiechu po podłodze. „Ty, Albercik, to jak ty masz na drugie Władysław, to wiadomo czemu cię trener przy drużynie trzyma” – jeszcze mu docisnął, myśląc o naszym trenerze Władysławie Stachurskim.

Pamiętam jeszcze jedną ciekawostkę z wyjazdowego meczu. Mieszkaliśmy w hotelu, który dosłownie stał na granicy - część pokoi zlokalizowana była w Luksemburgu, a część we Francji. Wedy to była wielka frajda, że chodząc w klapkach po hotelu można było przechodzić z kraju do kraju.

Zdjęcie

- Gdy przyjechaliśmy do hotelu, to we włoskiej telewizji trafiliśmy na program sportowy poświęcony właśnie Sampdorii. Jednak zamiast analizować naszą grę, czy w ogóle zająć się meczem rewanżowym, to najwięcej czasu poświęcili na typowanie rywala dla Sampdorii w półfinale. Rozsierdzili nas tym.

- Drugi rywal to szkockie Aberdeen i znacznie wyższy stopień trudności.

- To Aberdeen było faworytem tego dwumeczu. Wtedy szkocka piłka stała wyżej niż polska. Wiadomo było, że musimy zagrać na maksymalnych obrotach, żeby ich wyeliminować, ale wiedzieliśmy też, że jesteśmy w stanie to zrobić. Podeszliśmy na spokojnie, ale na maksymalnej koncentracji.

 

- Z wyjazdu przywieźliście 0:0. To wynik, który was cieszył? Byliście zadowoleni z siebie w szatni?

- To był bardzo trudny mecz, było dużo walki i agresji. Wiadomo jak grają Szkoci - lubią długie zagrania i przepychanki. Cieszyło nas to, że nie straciliśmy gola, przed rewanżem przy Łazienkowskiej mieliśmy wszystko w swoich rękach.

 

- W rewanżu było 1:0 i graliście dalej. Jaki był scenariusz rozpisany na ten mecz?

- Rewanż był takim samym meczem jak w Aberdeen - typowy mecz na walkę. Wynik do był otwarty, decydowała kwestia jednej bramki w jedną czy drugą stronę. Do końca zachowaliśmy koncentrację, spokój i udało się wynik dowieźć. W ćwierćfinale czekała na nas bardzo mocna w tamtym okresie drużyna Sampdorii.

 

- No i dochodzimy do głównego dania - obrońca trofeum w PZP i kroczący po mistrzostwo Włoch zespół Sampdorii Genua - z Pagliucą, Mancinim, Viallim, Vierchowodem w składzie, kontra nasza Legia.  To miał być już deser, pożegnanie z pucharami, czy nakręcaliście się wzajemnie na odprawienie Włochów?

- My nie byliśmy już faworytem meczu z Aberdeen, a co dopiero z nimi. Ale nikt z nas nie pękał. Mieliśmy wtedy taką drużynę, że wiedzieliśmy, iż możemy dokonać czegoś wielkiego. Czuliśmy, że może się udać.

 

- O samym dwumeczu powiedziano i napisano już wszystko. A jakieś anegdoty przedmeczowe?

- Oni nas mocno lekceważyli, nawet po 1:0 w Warszawie. Gdy przyjechaliśmy do hotelu, to we włoskiej telewizji trafiliśmy na program sportowy poświęcony właśnie Sampdorii. Jednak zamiast analizować naszą grę, czy w ogóle zająć się meczem rewanżowym, to najwięcej czasu poświęcili na typowanie rywala dla Sampdorii w półfinale. Rozsierdzili nas tym. Byli pewni wygranej, tego, że przejdą dalej.

 

- W którym momencie rewanżu poczuł Pan, że zagracie w półfinale?

- Po drugiej bramce „Kowala” stało się dla mnie jasne, że odprawimy tę Sampdorię. Włosi też to poczuli, ale grali do końca, a im bliżej było końca, tym bardziej puszczały im nerwy. Mecz się mocno zaostrzył, posypały się kartki. W końcówce broniliśmy się w dziesiątkę, czerwień - za próbę uderzenia Manciniego - dostał Szczęsny. Do dziś, gdy spotykamy się przy okazji meczów drużyny Legia Champions, Maciek mówi, że żałuje, bo dostał czerwień jedynie za próbę, a nie samo uderzenie. Nie trafił we Włocha. To pokazuje, jaki był poziom napięcia u jednych i drugich. Maciek zagrał tam świetny mecz, Marek Jóźwiak, który go zmienił w bramce, zresztą też - zachował czyste konto (śmiech).

Zdjęcie

- Poszliśmy do knajpy, w której akurat puszczano nasz mecz. Co jakiś czas właściciel spoglądał to na ekran, to na naszą grupę, aż wreszcie zapytał, czy to my. Gdy potwierdziliśmy, gość od razu zaczął nam gratulować. To był kibic FC Genoa, nie musieliśmy płacić.

- Jak się zachowali piłkarze Dorii po zakończonej rywalizacji? Uznali waszą klasę?

- Nie chcieli się z nami zamieniać koszulkami, byli naburmuszeni. Prawie wszyscy od razu zeszli do szatni. To było nieeleganckie z ich strony. Butne. Ale wtedy nas to nie obchodziło - liczyło się to, że dotarliśmy z Legią do historycznego punktu.

Włosi znacznie lepiej zachowali się przy wyjeździe ze stadionu. Staliśmy już w cywilnych ubraniach przy autokarze, gdy z budynku zaczęli wychodzić gospodarze. Dopiero wtedy, gdy puściły im już emocje, dotarło do nich, że w tym dwumeczu byliśmy od nich po prostu lepsi. Przyszli nam pogratulować. Wielką klasą popisał się Vialli, którzy przyszedł do nas, chwilę porozmawiał, pogratulował sukcesu.

 

- Na noc zostaliście jeszcze w Genui. Było pozwolenie od trenera Stachurskiego na świętowanie awansu?

- Trener Stachurski zakomunikował nam, że z hotelu na lotnisko wyjeżdżamy o szóstej rano. Był to jasny sygnał, że z wolnym czasem możemy robić, co chcemy. Poszliśmy do knajpy, w której akurat puszczano nasz mecz. Co jakiś czas właściciel spoglądał to na ekran, to na naszą grupę, aż wreszcie zapytał, czy to my. Gdy potwierdziliśmy, gość od razu zaczął nam gratulować. To był kibic FC Genoa, nie musieliśmy płacić.

 

- Ale chyba mielibyście z czego. Dobrodziejem Legii w tamtym czasie był m.in. Andrzej Grajewski, który premie meczowe wypłacał w gotówce, ale główny ciężar utrzymywania klubu wziął na siebie prezes Jerzy Wojtysiak.

- Główne premie, zarówno ligowe jak i w pucharach, dostawaliśmy od Wojtysiaka. Przed każdym rywalem pytał nas jakiej oczekujemy gratyfikacji w przypadku awansu. Tak samo było przed Sampdorią. Rzuciliśmy hasło – 10 tysięcy dolarów na głowę. Wojtysiak się zgodził bez zastanowienia, bo był pewien, że odpadniemy. Gdybyśmy krzyknęli po milion na głowę, to też by na to poszedł (śmiech). Prezes był człowiekiem słownym, wszystko sumiennie wypłacił. W klubie każdy z nas odebrał swoją dolę w reklamówce.

Zdjęcie

- Grajewski dorzucił nam jeszcze bonus - od razu po meczu z Sampdorią każdemu z nas wręczył do ręki po 300 dolarów.

- I potem z tymi reklamówkami szliście do banku?

- Pewnie tak. Nic innego nie można było wtedy z tym zrobić - do wyboru było albo wpłacić albo zgubić. Takie to były czasy. Natomiast Grajewski dorzucił nam jeszcze bonus - od razu po meczu z Sampdorią każdemu z nas wręczył do ręki po 300 dolarów.

 

- Legia znalazła się w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów w absolutnie znakomitym gronie - staliście na równi z Barceloną, Juventusem i Manchesterem United. Losowanie rywala w grze o finał miało znaczenie?

- To były topowe drużyny, nie robiło nam znaczenia z kim chcieliśmy grać. Wtedy nie było nawet jak śledzić losowania. Mieliśmy trening na Legii, ktoś zadzwonił do klubu i przekazał informację, że zagramy z Manchesterem United. „Z United? Ok, fajnie. Grajmy!”.

 

- Zaczęło się znakomicie - w 36 min. pierwszego meczu zrobiło się 1:0 po bramce… Jacka Cyzio. Minutę później padło wyrównanie, które zrzuca się na karb waszej zadyszki po zbytnim wysiłku przy celebrowaniu Pana gola.

- Nie zdążyliśmy się odpowiednio ustawić po wznowieniu gry. Byliśmy w euforii. Arkadiusz Gmur nie zdążył wrócić na swoja pozycje, ktoś powinien go asekurować, ale tego kogoś zabrakło. Manchester to wykorzystał i szybko wyrównali. Szkoda, że nie dociągnęliśmy tego 1:0 do przerwy. Różnie mogłoby się wtedy ułożyć… Może pojawiłyby się u nich nerwy? Może otworzyłaby się szansa na coś więcej? A tak, to szybki remis, potem nas już dobili dokładające kolejne dwie bramki i było po zawodach...

 

- Czuliście, że od nich odstajecie?

- Nie byliśmy w stanie nic zrobić.

Zdjęcie

- Nie chcieli się z nami wymienić koszulkami. Dopiero Ferguson im kazał i to zrobili. Choć i tak nie wszyscy - ich kapitan, Robson, nawet po reprymendzie nie chciał oddać swojej koszulki.

- Manchester United, to była półka wyżej niż Sampdoria?

- Ciężkie pytanie. Podstawowa różnica była taka, że z MU graliśmy już od końca pierwszej połowy w dziesiątkę. Walką, zaangażowaniem, sercem, można niwelować pewnie różnice poziomów, ale tylko wówczas, gdy gra się 11 na 11. Przy naszej dziesiątce…  byliśmy bez szans. Tym bardziej, że w drugiej połowie to my musielibyśmy szukać goli ratujących wynik. Nie daliśmy rady.

 

- Częściowo jednak daliście radę w rewanżu - z Old Trafford przywieźliście remis 1:1.

- Zagraliśmy tam zupełnie dobry mecz. Znowu, podobnie jak w Genui, urwał się „Kowal” i strzelił gola. On miał w ogóle znakomite wejście w puchary - zagrał cztery mecze, strzelił trzy gole. Remis był godnym pożegnaniem z Europą. Trener Ferguson nas docenił, powiedział na konferencji, że zagraliśmy bardzo dobrze. To tak na pocieszenie, bo głównego celu nie zrealizowaliśmy - nie weszliśmy do finału.

 

- Piłkarze Manchesteru United też was docenili, zachowali się lepiej niż piłkarze Sampdorii?

- Też nie chcieli się z nami wymienić koszulkami. Dopiero Ferguson im kazał i to zrobili. Choć i tak nie wszyscy - ich kapitan, Robson, nawet po reprymendzie nie chciał oddać swojej koszulki.

 

- Mieliście rozpisany specjalny plan jak powstrzymać Anglików?

- Mieli tylu znanych ludzi, że nie było warto nastawiać się indywidualnie. Każdy z nas wiedział jak grają poszczególnie piłkarze, ale co z tego? Taki Lee Sharpe… człowiek szybszy od wiatru. Co z tego, że ja wiedziałem, że jest piekielnie szybki? To samo Hughes - doskonale wiedzieliśmy, że potrafi grać głową, zasłonić się, że ma dobre uderzenie. Ale który obrońca mógł go przed tym powstrzymać? Ja w ofensywie nie miałem łatwiej. W obronie grał chociażby Bruce - piłkarski bandyta, który głowę wkładał tam, gdzie my baliśmy się włożyć nogę. Cały był w bliznach. Obok niego Irwin - reprezentant Irlandii. To nazwiska, których nie trzeba było się uczyć przed meczem.

Zdjęcie

- Zrobiliśmy to, co mogliśmy. Nikt nie miał do nas pretensji. Prezes Wojtysiak był chyba jedynym, który się cieszył, że odpadaliśmy, bo obiecał nam kupę kasy za przejście United.

- Po meczach z United rozkładaliście je jeszcze na czynniki pierwsze? Szukaliście niedociągnięć, punktów, w których mogliście dodać jeszcze kilka procent od siebie?

- Daliśmy z siebie wszystko. Mogliśmy mieć do siebie zarzuty, że oszaleliśmy po bramce, ale… Zrobiliśmy to, co mogliśmy. Nikt nie miał do nas pretensji. Prezes Wojtysiak był chyba jedynym, który się cieszył, że odpadaliśmy, bo obiecał nam kupę kasy za przejście United.

 

- Więcej niż 10 tysięcy dolarów za Sampdorię?

- Też po 10 tysięcy. Ale Wojtysiak zachował się naprawdę ekstra i za remis - mimo, że nie musiał - wypłacił nam po 5 tysięcy. My na tych meczach super zarobiliśmy. Każda runda była płatna, choć oczywiście wcześniejsze dużo mniej - już nie pamiętam stawek, ale nawet za przejście Luksemburczyków dostaliśmy premie. Dodatkowo płacił także Grajewski - po meczu w Anglii też nam dał na lotnisku kilka dolarów, żebyśmy mogli zrobić zakupy i przywieźć coś rodzinom z Anglii.

 

- Na ligę tez obowiązywały bonusy?

- Nie. Grało się tylko za tyle, ile się wynegocjowało w kontrakcie. Ja nie miałem żadnych dodatków, choć nie wiem jak inni. Nasz prezes, pan Wojtysiak, był bardzo zamożnym człowiekiem. Z nim negocjowałem warunki i z nim podpisywałem kontrakt. Dostałem od niego samochód - wtedy każdy po przyjściu do klubu żądał poloneza. Dodatkowo wynajęli mi mieszkanie. Choć tylko wynajęli - ja nie załapałem się już na czasy, gdy klub dawał mieszkania na własność. Koledzy, którzy przyszli dwa-trzy lata wcześniej, jeszcze się załapali. Pozostało mi tylko darmowe lokum, ale po zakończeniu umowy z Legią mieszkanie przepadło.

 

- Finał PZP Manchester - Barcelona Pan oglądał? Latały w głowie różne myśli?

- Nie pamiętam czy oglądałem. Może tak, ale to nie miało znaczenia, kto wygrał i jak kto grał. To był ich finał. Dla mnie ważne było to, że byliśmy na trzecim miejscu w tej rywalizacji, razem z Juventusem. Brązowe medale. Tymi kilkoma meczami przeszliśmy do historii Legii i polskiej piłki.

Zdjęcie

- Numerem jeden jako trener był Władysław Stachurski, bo wcześniej był bardzo dobrym piłkarzem. Przyszedł do Legii po sukcesach w Zawiszy i od razu widać było, że jako trener miał świetne wyczucie piłkarskie.

- Nie ma Pan na koncie żadnego mistrzostwa. Zamieniłby Pan półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów z Legią na Mistrzostwo Polski z Legią?

- Czy gdybym zdobył mistrzostwo, a nie dotarł do półfinału PZP, to zaprosiłby mnie pan do tego wywiadu?

 

- Pewnie nie... Mistrzów z Legii jest ponad setka, półfinalistów europejskiego pucharu raptem kilkunastu.

- No właśnie.

 

- Na koniec tradycyjna seria pytań ankietowych. Najlepszy i najgorszy trener, z jakim współpracował Pan przy Łazienkowskiej?

- Numerem jeden jako trener był Władysław Stachurski, bo wcześniej był bardzo dobrym piłkarzem. Przyszedł do Legii po sukcesach w Zawiszy i od razu widać było, że jako trener miał świetne wyczucie piłkarskie. Wielką wiedzę o piłce miał Lucjan Brychczy, ale on nigdy nie chciał być pierwszym trenerem na stałe. Był tymczasowym, na ogół pozostając w cieniu pierwszego i szło mu to wyśmienicie.

Natomiast żadnego z trenerów Legii nie nazwałbym słabym. Nie miałem zastrzeżeń do żadnego z nich, od każdego można było się czegoś nauczyć. Brak pewnego wyczucia piłkarskiego mógłbym wymienić przy trenerze Rudolfie Kaperze. On był teoretykiem, wykładowcą z AWF, miał inny model prowadzenia drużyny. Nie mówię, że był to zły model, ale widać było brak typowo piłkarskiego doświadczenia. Kapera-profesor, mógłby stworzyć świetny trenerski duet ze Stachurskim-piłkarzem.

Zdjęcie

- Najlepszym piłkarzem, i to nie ulega wątpliwości, był Leszek Pisz. Nie odkryję tu niczego zaskakującego. Miał wszystko to, co musi mieć środkowy pomocnik: świetny przegląd pola, uderzenie z lewej, uderzenie z prawej, stałe fragmenty. Piłkarz przez duże „P”.

- To samo pytanie w kategorii „piłkarz”.

- Najlepszym piłkarzem, i to nie ulega wątpliwości, był Leszek Pisz. Nie odkryję tu niczego zaskakującego. Miał wszystko to, co musi mieć środkowy pomocnik: świetny przegląd pola, uderzenie z lewej, uderzenie z prawej, stałe fragmenty. Piłkarz przez duże „P”. Absolutnie najlepszy zawodnik z jakim grałem w Legii, ale nie tylko w Legii - miałem przyjemność grać z wielkimi polskimi piłkarzami, z reprezentantami Belgii czy Danii. Pisz nawet na ich tle się wyróżniał.

Najsłabszy? Każdy piłkarz w tym klubie miał w sobie takie umiejętności, którymi pomagał zespołowi. Legia była wtedy tak mocna, że nawet jak ktoś nie dawał tu rady, to szedł do klubu piętro niżej i był świetny. Tak jest do dziś - ktoś nie sprawdza się w Warszawie, idzie na wypożyczenie i strzela Legii gole. Legia i Warszawa to specyficzne miejsca, trzeba mieć odpowiednio nastawioną głowę, by się tu sprawdzić. Same umiejętności piłkarskie nie wystarczają.

 

- Koledzy z szatni, z którym miał Pan najcieplejsze i najchłodniejsze stosunki?

- Od samego początku mojego pobytu w Warszawie zacząłem się prowadzać z Darkiem Czykierem. Wspólnie ruszaliśmy na warszawskie spacery, choć raczej tylko na początkowym etapie szliśmy razem, bo ja nie byłem w stanie mu kroku dotrzymać. Niestety, Darek nadużywał życia i skończył jak skończył. Przykre. Wtedy, na początku lat 90., spędzaliśmy razem wiele czasu, to był bardzo wesoły człowiek. Czasem chodziliśmy sami, innym razem braliśmy nasze dziewczyny. Kumplowaliśmy się. W ostatnich latach staraliśmy się mu pomagać, zabieraliśmy go na mecze Legia Champions, brałem go do pomocy, gdy prowadziłem Okęcie Warszawa, jeździł z nami na różne zgrupowania. Próbowaliśmy go z powrotem wciągnąć w świat piłki, ale niestety ta terapia nie pomogła. Szkoda, bo to fajny gość.

 

- Kto siedział na drugim końcu szatni?

- W Legii mieliśmy taką paczkę, że nie było między nami nieporozumień. Mógłbym opowiedzieć o incydentach z innych moich klubów, ale nie z Legii. Byliśmy super ekipą, mieliśmy dopasowane charaktery. Każdy wiedział na co sobie może pozwolić, komu można jaki żart wykręcić, kiedy co powiedzieć. Jak ktoś przesadzał z wesołością po treningach, nie podporządkował się do naszych zasad, to w pierwszej kolejności miał rozmowę ze starszyzną. To wystarczało. Nic nie wychodziło poza szatnię, o niczym nie wiedzieli ani trener, ani prasa. Potrafiliśmy napięcie rozładować we własnym gronie, sami się pilnowaliśmy. Wszelkie nieporozumienia czy nadużycia zaufania wyjaśniane były przed kapitanem w szatni, albo grupowo w Garażu.

 

- Pana najlepszy mecz w Legii?

- Wyróżniłbym trzy – finał o Puchar Polski z GKS Katowice, gdy strzeliłem gola, Manchester United w Warszawie i Sampdoria na wyjeździe.

Zdjęcie

- Po meczu dostałem pochwałę od trenera Vujadina Boskova, który ówcześnie był jednym z najlepszych trenerów na świecie. Powiedział, że byłem jednym z trzech najlepszych piłkarzy meczu.

- Z tych trzech, najlepszy był…

- Ten z Sampdorią. Tak czysto piłkarsko, indywidualnie. Po meczu dostałem pochwałę od trenera Vujadina Boskova, który ówcześnie był jednym z najlepszych trenerów na świecie. Powiedział, że byłem jednym z trzech najlepszych piłkarzy meczu.

 

- A najgorszy występ dla Legii?

- Mecz z Igloopolem Dębica w 1990 roku. Grałem kompletne bagno, po prostu piach. Gdy dochodziłem do piłki, to kibice gwizdali, a ja ciągle spoglądałem w stronę ławki i czekałem na zmianę. To był mj katastrofalny mecz. A teraz najlepsze: w drugiej połowie strzeliłem jedyną bramkę! I to jaką - wrzutka z prawej strony, obrońcy się minęli, piłka usiadła mi na woleju i weszła. Bramka-cudo. Ale cały mecz to był dramat - dno i pół metra mułu. To był jedyny mecz na Łazienkowskiej, gdy nasi kibice na mnie gwizdali. Co zmiana, to fani krzyczeli „Dlaczego nie Cyzio? Zmień Cyzio”. Ale widocznie trener miał nosa…

 

* Wywiad ukazał się na stronie Legia.com w marcu 2017 roku.

Udostępnij

Autor

Nikodem Chinowski, JP

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.