Z archiwum Naszej Legii: „Antałek” [HISTORIA] - Legia Warszawa
Z archiwum Naszej Legii: „Antałek” [HISTORIA]

Z archiwum Naszej Legii: „Antałek” [HISTORIA]

Henryk Martyna. Niepozorny, niskiego wzrostu krępawy pan, którego z racji postury koledzy i kibice nazywali „Antałkiem”. Ubrany w garnitur za nic nie przypominał piłkarza, ale był prawdziwym bożyszczem warszawskiej widowni. Przechodził istną metamorfozę, gdy tylko ubierał się w zieloną koszulkę z wykładanym kołnierzykiem i herbem Legii lub biało-czerwoną z wielkim orłem na piersi. Mimo nadwagi należał wówczas do najszybszych zawodników na boisku, a jego piekielnie silne strzały - zwane bombami - zyskały sławę w całej Europie.

Autor: Janusz Partyka, WB / Nasza Legia

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii

SPONSOR GŁÓWNYGłówny sponsor Plus500
  • Udostępnij

Autor: Janusz Partyka, WB / Nasza Legia

Fot. Eugeniusz Warmiński/Archiwum Legii

Henryk Martyna. Niepozorny, niskiego wzrostu krępawy pan, którego z racji postury koledzy i kibice nazywali „Antałkiem”. Ubrany w garnitur za nic nie przypominał piłkarza, ale był prawdziwym bożyszczem warszawskiej widowni. Przechodził istną metamorfozę, gdy tylko ubierał się w zieloną koszulkę z wykładanym kołnierzykiem i herbem Legii lub biało-czerwoną z wielkim orłem na piersi. Mimo nadwagi należał wówczas do najszybszych zawodników na boisku, a jego piekielnie silne strzały - zwane bombami - zyskały sławę w całej Europie.

 

Były czasy, gdy na Łazienkowskiej nazwisko Martyna kibice Legii wymieniali z największą atencją. Zanim jednak nastąpiły warszawskie dni chwały, Henryk Martyna zaczynał swoją przygodę z piłką w rodzinnym Krakowie. Urodził się 14 listopada 1907 roku i kiedy miał niespełna siedem lat wybuchła I wojna światowa. Wtedy to najzwyczajniej w świecie młodziutki Henio nie miał warunków do uprawiania sportu. Aby cokolwiek trenować potrzebne były spokój i życie wolne od codziennych trosk, a wojna takiego komfortu nie dawała. W odrodzonej już Polsce wzrastał prestiż sportowych klubów, w których piłka nożna cieszyła się coraz większą popularnością. Piłkarstwo krakowskie uaktywniło się dopiero w dwóch ostatnich latach wojny, jednak mniejsze kluby odwiesiły swoją działalność dopiero po jej zakończeniu. Nic też dziwnego, że na fali popularności futbolu młodzież garnęła się do treningów. Henryk Martyna futbolową edukację rozpoczął w krakowskim Orle, by po jakimś czasie przeprowadzić się do lokalnego rywala - Korony. W roku 1928, gdy miał niecałe 21 lat, trafił do Warszawy, do Legii, gdzie dostał się w dobre ręce węgierskiego trenera Elemera Kovacsa. „I drużyna Legii otrzymała poważne wzmocnienie w osobie obrońcy Martyny (z krakowskiej Korony), który miał wykop niespotykanej długości i świetne warunki fizyczne (często zdarzały mu się jednak błędy taktyczne)” - pisał w książce „Sportowe sprawy i sprawki” o przyjściu Martyny do Legii dr. Stanisław Mielech.

Zdjęcie

Czołowy „bek” Europy
Tak po prawdzie Henryk Martyna trafił do Legii trochę przez przypadek. Kierownictwo klubu w trosce o siłę uderzeniową drużyny poszukiwało dublera na wypadek kontuzji któregoś z „żelaznej” trójki napadu - Mariana Łańki, Józefa Ciszewskiego i Józefa Nawrota. Ponieważ do Warszawy dotarła wiadomość, że podczas meczu o mistrzostwo okręgu krakowskiego jeden z napastników Korony Kraków strzelił rywalom... 10 goli, postanowiono pojechać pod Wawel, by porozmawiać z nim na temat przejścia do Legii. Tym napastnikiem był nie kto inny, jak Henryk Martyna. Mimo że napad drużyny tworzyli mocni zawodnicy, postanowił spróbować swoich sił i po kilku miesiącach - po dograniu sezonu do końca - zameldował się w Warszawie. Martyna w drużynie Legii debiutował 12 sierpnia 1928 roku we Lwowie, w spotkaniu ligowym z miejscową Pogonią (1:1). W pierwszym meczu w barwach Wojskowych grał w napadzie obok Ciszewskiego i Nawrota. Chociaż w kronikach z tamtych lat pozostało niewiele odnotowanych faktów dotyczących przebiegu karier przedwojennych piłkarzy Legii, to zachowało się wspomnienie czołowego zawodnika ówczesnej Legii Józefa Ciszewskiego, dotyczące właśnie debiutu Martyny. „Na pierwszy mecz pojechaliśmy do Lwowa” - wspominał Ciszewski. „Na boisko wybiegliśmy w ustawieniu - Nawrot, Martyna i ja. Po kilkunastu minutach podchodzi do mnie Henio i mówi: Józek, ja jeszcze piłki nie kopnąłem, a już ledwo chodzę. Nie wiem co mam robić. Po krótkiej naradzie z Nawrotem ustaliliśmy, że trzeba go cofnąć do obrony, żeby tam sobie odpoczął, skoro nie może nadążyć za naszymi szybkimi atakami. Cofnął się i pozostał już na zawsze w obronie! Słynął z nieprawdopodobnie silnych strzałów. Przeszły do legendy jego prawie siedemdziesięciometrowe wykopy, po których akcja przenosiła się błyskawicznie na przedpole rywali. Był etatowym wykonawcą rzutów karnych i wolnych. Nigdy nie patrzył, w jakiej części bramki ustawił się bramkarz. Nie interesowało go to, bo strzelał z taką siłą, że nawet gdyby ten złapał piłkę, to musiał z nią wpaść do bramki” - opowiadał.

Zdjęcie

W pierwszym sezonie gry przy Łazienkowskiej Henryk Martyna - spisując się z meczu na mecz coraz lepiej - wraz z drużyną piłkarską Legii odnieśli spory sukces, zajmując - za Wisłą Kraków i Wartą Poznań - trzecie miejsce w I lidze. Wyczyn warszawskich piłkarzy wysoko ocenił na łamach „Stadionu” Stanisław Mielech, pisząc: „Legia jest przyszłością naszego piłkarstwa, drużyną talentów, zespołem indywidualności. Najlepszym zawodnikiem był Ziemian, w pojedynkach niezwyciężony, najruchliwszy i najbardziej ofiarnie grający obrońca w Polsce. Świetnie uzupełnia go Martyna, który wykorzystując zamieszanie, jakie Ziemian wprowadza w szeregach przeciwnika, likwiduje ataki, ekspediując piłki długim, oswobadzającym rzutem na drugą połowę boiska. Są oni pierwszą parą obrońców w Polsce. Martyna zaczął grać w Legii od 29 sierpnia 1928 roku. Gdyby zaczął grać wcześniej, to Legia miałaby niezawodnie lepszą lokatę w tabeli rozgrywek”. W tym miejscu wypada przypomnieć, że dobre wyniki Legii zainteresowały kapitana związkowego Stefana Lotha i chwalony przez ekspertów piłkarz został powołany do reprezentacji Polski. Pierwszymi występami Martyny w koszulce z białym orłem na piersi, były nieoficjalne mecze rozgrywane w ramach turnieju wg pomysłu inż. Tadeusza Kuchara i polskiego MSZ - o Puchar Europy Środkowej. Ogólnie w ramach turnieju Henryk Martyna rozegrał cztery spotkania, zdobywając w meczu Polski z Austrią (3:0) bramkę z rzutu karnego. Jego występy nie zostały jednak zaliczone do liczby oficjalnych występów w reprezentacji Polski, dlatego za debiut należy uważać mecz Polski ze Szwecją (3:0), rozegrany 28 września 1930 roku w Sztokholmie. „Mówiono o debiucie dwóch piłkarzy (Smoczek, Szczepaniak), ale w oficjalnej reprezentacyjnej próbie zaprezentowali się także Fontowicz, Martyna i Mysiak” - czytamy w „Biało-czerwonych”, autorstwa Andrzeja Gowarzewskiego. 

Zdjęcie

Kryzys formy Legii zaobserwowano w kolejnym sezonie, kiedy to w pierwszych pięciu spotkaniach Wojskowi przegrali cztery razy. Na szczęście dla legionistów straty potrafili odrobić jesienią i ostatecznie w lidze mogli zadowolić się czwartą lokatą. Dobra gra jesienią zaowocowała dalszymi powołaniami Martyny do reprezentacji Polski. „W przeciwieństwie do ubiegłych lat, najlepszą częścią drużyny nie był napad, lecz para obrońców - Martyna i Ziemian” - oceniał po sezonie Mielech. Od czasu pierwszego występu w Legii, Martyna poczynił tak wielkie postępy, że piłkarscy eksperci zaliczali go do ścisłej czołówki „beków” w Europie, twierdząc, że mógłby z powodzeniem występować w renomowanych drużynach zagranicznych. „Henryk Martyna i Józef Ziemian stanowią najlepszą parę polskich obrońców. Odwaga Martyny, jego nieprzeciętna siła, wystarczająca szybkość, wspaniały wykop i wyjątkowy wprost refleks, tworzą z niego gracza na poziomie najwyższej klasy europejskiej” - pisał „Przegląd Sportowy” pod koniec 1930 roku. W tymże roku oddano w Warszawie do użytku najpiękniejszy w tamtych czasach sportowy obiekt w Polsce - stadion Legii. Z okazji otwarcia nowego obiektu na Łazienkowską zaproszono drużynę o tajemniczej nazwie Europa Barcelona, która miała niewiele wspólnego ze słynną FC Barceloną, a w której gwiazdą światowego formatu był bramkarz Ricardo Zamora. Tak więc ci, którzy liczyli na pojedynki Martyny z najlepszym bramkarzem świata, przeżyli spory zawód. 9 sierpnia 1930 roku najwyżsi dostojnicy państwowi, na czele z Marszałkiem Józefem Piłsudskim, byli świadkami inauguracyjnego meczu na stadionie Legii. Lejący deszcz nie przeszkadzał jednak kibicom, którzy tłumnie stawili się na meczu otwarcia nowego stadionu w Warszawie. Pierwszą bramkę w historii tego obiektu zdobył w 22. minucie meczu zawodnik Legii... Martyna, którego potężnym wykopem i piekielnie silnym strzałem zachwycała się już cała Polska. Spotkanie ostatecznie zakończyło się remisem 1:1. 

Zdjęcie

Zdarzało się, że podczas meczów Legii czy reprezentacji Polski dochodziło do zabawnych sytuacji, kiedy rywale patrzyli na „Antałka” z politowaniem, zastanawiając się, co taki mały grubasek robi na boisku. Jednak po meczu ci, którzy z niego drwili, a których przyćmiewał swoją grą, zawstydzeni i ze spuszczonymi głowami opuszczali boisko, unikając jego spojrzenia. W 1931 roku piłkarze Legii ponownie zdobyli brązowe medale mistrzostw Polski, plasując się w lidze za drużynami z Krakowa - Garbarnią i Wisłą. Dodatkowym sukcesem tego sezonu okrzyknięto pokonanie przez Legię drużyny aktualnego mistrza Polski, odwiecznej rywalki Wojskowych, Cracovii (4:1). Henryk Martyna na łamach krakowskiego „Tempa” nie bez sympatii wspominał tamto spotkanie. „Byliśmy w wielkiej formie, gdy Cracovia przeżywała kryzys” - mówił. „Prowadziliśmy w pierwszych 45 minutach już 4:0. Przychodzi podczas przerwy do naszej szatni kilku kolegów, a naszych boiskowych w tej chwili przeciwników i pół żartem pół serio zagadują: dajcie spokój, bo nas po takim meczu kibice rozerwą na strzępy. Nie powiem, żeby w moim rodzinnym mieście witano mnie wtedy owacyjnie” - wspominał Martyna.

Zdjęcie

Historycy, pisząc o Martynie, najczęściej przypominają wspomnienie Bohdana Tomaszewskiego, opisujące jego indywidualny popis, jakim było strzelenie gola z rzutu karnego legendarnemu Frantizskowi Planiczce, w eliminacyjnym meczu mistrzostw świata Polska - Czechosłowacja. „Martyna długo i pieczołowicie ustawiał piłkę w miejscu, gdzie Kotlarczyk II został sfaulowany przez obrońcę czechosłowackiego. Następnie lekkim truchcikiem cofnął się do tyłu, stanął i spojrzał przed siebie. Na stadionie zrobiła się cisza. W odległości 11 metrów od piłki czaił się w bramce słynny Planicka. Już nie pamiętam jakiego koloru miał sweter. Ale był w czapce, jak przystało bramkarzowi. Niewysoki i mocno zbudowany, niebywale sprężysty. Lekko ugiął nogi w kolanach i czekał spokojnie na strzał. Martyna wciąż stał. Nagle uderzył czubkiem buta w ziemię tak, jak robił to tyle razy, bijąc swe słynne rzuty karne i wolne - nie do obrony dla najsłynniejszych bramkarzy świata, nawet takich, jak Planicka albo Hiden, po czym ruszył ostro na piłkę. Wyleciała spod nogi, nie! - znikła i zaraz słychać było długi, triumfalny okrzyk tłumu. Spłynęła po siatce na ziemię, zanim fenomenalny Planicka wykonał robinsonadę. Martyna strzelił z piorunującą siłą - na wysokości około pół metra nad ziemią, w odległości przeszło metra od słupka. Był to strzał-błyskawica. Kiedy się uciszyło, ktoś obok powiedział - gdyby Planicka zdążył ją złapać, wpadłby z piłką do bramki. Pamiętam jak na innym meczu Martyna bił wolny niemal ze środka boiska. Zaryzykował i grzmotnął na bramkę. Trafił w... poprzeczkę. Niesamowity widok! Bramkarz oniemiał. Nawet nie drgnął. Obserwował wraz z publicznością lot piłki. Jak odbiła się od poprzeczki, złapał się za głowę z podziwu. Tłum długo nie mógł się uspokoić, choć szły już nowe akcje, to na jedną, to na drugą stronę. Mar-ty-na! Mar-ty-na! - skandowały trybuny! Był ubóstwiany przez kibiców. Miał wykop i strzał. Niski, przysadzisty, o krótkich, potężnych nogach. Ale jak biegał!” - zachwycał się Martyną na łamach swojej książki „Sławy sportu...” Bohdan Tomaszewski.

Zdjęcie

Trener „koniem trojańskim”
Jeśli chodzi o poziom gry w drugiej połowie lat 30., reprezentacja Polski, uzyskując kilka wartościowych wyników w meczach międzypaństwowych, zaliczała się do czołowych drużyn kontynentu. Udowodniła to zresztą na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku, ocierając się o brązowy medal. „Chociaż występowałem w krajowej reprezentacji już siódmy rok, to dopiero przed Olimpiadą w Berlinie pierwszy raz uczestniczyłem w zgrupowaniu z prawdziwego zdarzenia, gdyż te z lat 1920 i 1924, były tylko sporadyczne, bez jakiejś zdecydowanej koncepcji” - powiedział ówczesny filar reprezentacji Polski, zawodnik Legii Warszawa, Henryk Martyna. „Podobnie zresztą było do tej pory z meczami międzypaństwowymi. Gdy graliśmy z Węgrami czy Jugosławią w Poznaniu, wsiadałem w pociąg i wystarczyło, że byłem na miejscu w sobotę wieczorem, w przeddzień spotkania. Teraz jednak od 6 do 20 lipca, wraz z 24 kolegami, znalazłem się w uroczych zakątkach bielańskiego CIWF w Warszawie. Warunki mieszkaniowe wyśmienite, wyżywienie również na olimpijskim poziomie. Humory więc i ochota do trenowania oraz gry, były w całym zespole jak najlepsze. Treningi z naszą reprezentacją prowadził były piłkarz Schalke 04 Kurt Otto, który podobno podczas wojny okazał się członkiem SS, sam zresztą jako piłkarz dosyć toporny. Podczas zgrupowania rozegraliśmy kontrolne mecze z Wackerem Wiedeń i węgierskim Phöbusem. Potem były rozgrywki ligowe i wreszcie sensacja na ówczesne czasy - pierwszy w Polsce występ zawodowej angielskiej drużyny Chelsea FC, która zapowiedziała swój przyjazd do Polski na jubileusz 30-lecia Wisły Kraków. PZPN skwapliwie skorzystał z pobytu Anglików w Polsce, proponując im rozegranie dodatkowego meczu z naszą jedenastką. Kierownictwo drużyny londyńskiej wyraziło zgodę i 23 maja nasza kadra, w meczu na stadionie Legii, zmierzyła się z Chelsea, której najmocniejszymi punktami byli bramkarz Woodley, prawoskrzydłowy Spence i środkowy napastnik Mills” - mówił Martyna. Na tle ósmego zespołu angielskiej ekstraklasy reprezentacja Polski wypadła blado przegrywając 0:2. Wprawdzie legionista Henryk Martyna „kropnął” w swoim stylu zdobywając bramkę z rzutu wolnego, ale w tym momencie zawodnik reprezentacji Polski Wypijewski znajdował się na pozycji spalonej, dlatego sędzia gola nie uznał. „Ostatni szlif mieliśmy przejść tuż przed turniejem w Berlinie” - wspominał okres przed IO Martyna. „Specjalny pociąg wiózł naszą 160-osobową ekipę, składającą się z lekkoatletów, szermierzy, bokserów, wioślarzy, strzelców, jeźdźców, gimnastyków, koszykarzy i nas piłkarzy, przez Poznań. W tym usportowionym mieście tłumy kibiców witały owacyjnie nasz pociąg. Muszę przyznać, że byłem mile zaskoczony powitaniem jakie mi zgotowano, wywołując moje nazwisko. Zapisałem to na fakt popularności piłkarstwa polskiego i mojego dwukrotnego występu w reprezentacji państwowej. Tu właśnie, w wygranym w czerwcu 1929 roku meczu z Węgrami 5:1, debiutowałem w naszej reprezentacji, tutaj też dwa lata później w zwycięskim meczu z Jugosławią (6:3), zdobyłem z rzutu wolnego, z odległości 40 metrów, drugą bramkę dla naszych barw (co nie przeszkadzało temu, że w następnym roku podczas meczu Warta - Legia, gdy legioniści wygrywali 5:1, stałem się obiektem najbardziej zaciekłych ataków słownych ze strony tychże samych kibiców poznańskich). Teraz jednak, jako piłkarz-olimpijczyk, byłem najowacyjniej witany” - powiedział Henryk Martyna. 

Zdjęcie

Zanim reprezentacja Polski z Martyną w składzie wystąpiła w turnieju olimpijskim w Berlinie, 19 lipca 1936 roku, w hotelu „Russischer Hof”, odbyło się losowanie grup. Organizatorzy podzielili uczestników na dwie grupy - A i B. W wyniku losowania Polacy, obok Niemców, Egiptu, Anglii, Włoch, Norwegii, Peru i Szwecji, znaleźli się w grupie A i jako pierwszego przeciwnika z grupy B los wyznaczył im drużynę Węgier. Zgodnie z przewidywaniami oceniana Polska wygrała wysoko z Madziarami 3:0. W 61. minucie spotkania doszło do zderzenia Martyny z zawodnikiem Węgier Kissem, wskutek czego ten drugi musiał opuścić boisko. „Dla mnie było to pamiętne spotkanie z trochę nieprzyjemnej strony” - wspominał Martyna. „Niechcący złamałem nogę Kissowi. Biegłem do piłki wybitej z rzutu rożnego. Dobiegał też do niej prawy łącznik węgierski. Nastąpiło zderzenie z którego ja wyszedłem bez szwanku, a on znalazł się w szpitalu. Odwiedziłem go wraz z trenerem Otto, przyniosłem kwiaty, przepraszałem, bo przecież 'Polak, Węgier dwa bratanki...'. Sympatyczny 'bratanek' wyjaśnił, że uważa to zdarzenie za przypadkowe i nie ma do mnie najmniejszego żalu. Po wojnie znalazłem potwierdzenie jego słów w artykule pisanym przez krakowskiego trenera, Artura Waltera. Przebywając podczas wojny na Węgrzech zetknął się tam z Kissem, który opowiadał mu swoje najmocniejsze przeżycie z Olimpiady - właśnie owo zdarzenie ze mną: Nie chciałbym - nadmienił Walterowi - spotkać się z tym obrońcą drugi raz w takiej sytuacji” - opowiadał. Podobnie jak zawodnik węgierski, za kontuzję Kissa nie winili Martyny także komentatorzy. Wprost przeciwnie, w sprawozdaniach z tego spotkania pisano: „Na najwyższe noty zasłużyli: Jan Wasiewicz oraz Józef Kotlarczyk. Bez zarzutu grali obaj nasi obrońcy - Henryk Martyna i Antoni Gałecki”. Zaczęło się więc dla reprezentacji Polski dobrze. Potem, na skutek personalnych posunięć trenera Otto, zespół grał znacznie gorzej. Ostatecznie przegrywając z Norwegią 2:3 biało-czerwoni pogrzebali medalową szansę. Po jakimś czasie od porażki na IO w Berlinie działacze PZPN doszli do wniosku, że niemiecki trener dziwnymi pociągnięciami, niczym „koń trojański”, miał podczas IO doprowadzić do obniżenia prestiżu Polski na międzynarodowej arenie. W wyjaśnieniu całej sprawy miało pomóc przeprowadzone po II wojnie światowej dochodzenie, demaskujące działania w polskim sporcie „piątej kolumny”, w której skład zaliczono: Ewalda Urbana, Wilhelma Górę czy Fryderyka Scherfke.

Zdjęcie

Rechot historii
5 maja 1935 roku, podczas meczu Legii z Pogonią Lwów (0:1), rozgrywanego na boisku Pogoni we Lwowie, doszło do gorszących sytuacji, za które obwiniono arbitra spotkania Tadeusza Leracza. Na skutek bardzo brutalnych zagrań, wręcz „polowania na kości”, niewiele brakowało, by na boisku pomiędzy zawodnikami obydwu drużyn doszło do bijatyki. Jednym z negatywnych bohaterów tych zajść był obrońca Legii Henryk Martyna, który „obiecał” napastnikowi Pogoni Michałowi Matyasowi... pobyt w szpitalu! To, co działo się wówczas na boisku, miało niewiele wspólnego z futbolem. Bardziej przypominało rugby niż grę w piłkę nożną. Trup ścielił się gęsto. Po jednym z fauli na piłkarzu Legii srogi odwet wziął kolega z drużyny, Martyna. Sędzia widząc, że obrońca Legii brutalne i z premedytacją faulował rywala, nakazał Martynie opuścić plac gry, ale ten kategorycznie odmówił. Wobec przedłużających się przepychanek i targów, rozzłoszczony całą sytuacja arbiter przerwał w 50. minucie spotkanie i udał się do szatni, co oczywiście odpowiednio opisał w protokole skierowanym do PZPN. Na efekty nie trzeba było długo czekać i PZPN - na Martynę oraz faktorującego mu podczas przepychanek z arbitrem Mariana Schallera - nałożył kary kilkumiesięcznych dyskwalifikacji. Oczywiście później je nieco złagodził, co znowu wywołało falę protestów piłkarzy z innych klubów. To rechot historii, że ten niezwykle zasłużony dla Legii zawodnik przyczynił się do jedynego spadku klubu z ekstraklasy. O tym, że drużyna piłkarska Legii w roku 1936 nie stanowiła monolitu, świadczył wyjazd w pełni sezonu kilku czołowych zawodników do Ameryki. Chcieli oni zarobić majątek w pokazowych meczach, a swoim postępkiem tylko zniszczyli Legię. Wśród czterech zawodników Legii, zatrudnionych na rejs przez kapitana M/S „Batory”, oprócz Józefa Nawrota, Edwarda Drabińskiego i Franciszka Cebulaka, w rejs do Nowego Jorku wypłynął także Henryk Martyna. Gdy M/S „Batory” z legionistami na pokładzie po dwutygodniowej podróży dopłynął do portu w Nowym Jorku, Martyna i spółka już mieli przed oczyma górę zielonych banknotów z wizerunkiem prezydenta Waszyngtona. To było dla nich wówczas ważniejsze, niż dalsze losy klubu i kolegów. Faktem jest, że wzmocnieni legionistami marynarze wygrali swój mecz z Klubem Polsko-Amerykańskim 4:1 (po bramkach strzelonych przez Nawrota (3) i Drabińskiego (1)). Niemniej, w ostatecznym rozliczeniu, zamiast ogromnych zysków dolarowych, trójkę „samowolniaków” czekały zawieszenia przez klub w prawach zawodników. „Po powrocie 'wycieczkowiczów' i ich przesłuchaniu, zarząd klubu zdyskwalifikował Nawrota, Cebulaka i Martynę na dwa lata, a Drabińskiego na pół roku. O tej karze zawiadomił zarząd ligi i PZPN. Ale w roku 1937 Martyna i Cebulak grali już w drużynie Warszawianki” - dowiadujemy się z księgi „Legia 1916-1966”. 

Zdjęcie

Krytyczna analiza sezonu wykazała, że nie tylko Martynie i jego „marynarskiej” spółce nie zależało na losach Legii, podobnie postępowała większość zawodników. Ponadto Martyna spotkał się z zarzutami, że grając w reprezentacji Polski czynił to o klasę lepiej niż w zielonych barwach Legii. Po sezonie ostatecznie z klubu odeszło kilku zawodników, wśród nich był również Henryk Martyna. Tak w dosyć przykrych okolicznościach zakończyły się - trwająca prawie dziesięć lat legijna kariera Henryka Martyny i rozkwit piłkarskiej drużyny warszawskiej Legii. Po odejściu z Legii zawodnik przeniósł się do drugiego stołecznego pierwszoligowca - Warszawianki. Przejście to stanowiło spore wzmocnienie defensywy, w której grał już od pewnego czasu dawny jego partner z Legii - Józef Ziemian. Niestety, nie znalazło to potwierdzenia na boisku. Pomimo tak znaczącego wzmocnienia, nowa drużyna Martyny wypadała w lidze przeciętnie, plasując się z roku na rok na coraz niższych pozycjach. „Najbardziej charakterystycznym dla Warszawianki z tamtych czasów było to, że wszyscy zawodnicy tworzyli jakby jedną rodzinę. Żyliśmy wszyscy bardzo blisko ze sobą, dlatego choćby, że na ogół nie mieliśmy krewnych w Warszawie. Tak się złożyło, że - wbrew swojej nazwie - w drugiej połowie lat trzydziestych, drużyna piłkarska Warszawianki składała się głównie z zawodników spoza stolicy. Za moich czasów Warszawianka była zbieraniną z całej Polski. (...) Smoczek, Ketz i Martyna - pochodzili z Krakowa” - mówił na łamach jubileuszowego wydania „50 lat Warszawianki”, kapitan piłkarskiej drużyny, Zygmunt Sochan. Większość z piłkarzy spotykała się ze sobą także poza boiskiem. Życie towarzyskie zawodników Warszawianki toczyło się przeważnie w kawiarni Gajewskiego przy ulicy Chmielnej, w miejscu, gdzie dziś stoi Pałac Kultury i Nauki. Tak było do wybuchu wojny. 

Zdjęcie

Z wydarzeń odnotowanych w kronice klubowej, wartym odnotowania jest wyjazd do Lwowa na mecz z Pogonią o poranku... 1 września 1939 roku. Niestety, na skutek wybuchu wojny pociąg w drogę do Lwowa już nie wyruszył. Wybuch II wojny światowej życie sportowe w Polsce przerwał nagle. Zaraz po wybuchu wojny Henryk Martyna brał udział w walkach obronnych Twierdzy Modlin. Uczestnicząc w kampanii wrześniowej przerwał swoją piłkarską karierę. Przerwał na krótko, ponieważ na peryferyjnych boiskach rozgrywano konspiracyjne rozgrywki piłkarskie, a Martyna stał się aktywnym uczestnikiem tych rozgrywek, uczestnicząc w meczach drużyny z podwarszawskiej Radości. Potem Henryk Martyna, wraz z Marianem Łańko i wielu innymi mniej znanymi piłkarzami Legii, brali udział w Powstaniu Warszawskim. Po zawieszeniu butów na kołku i latach wojny, piłkarz wrócił do rodzinnego Krakowa. Unikał taniego poklasku, nie polował na zaszczyty i nie ubiegał się o względy prasy, niechętnie udzielając wywiadów do sportowych gazet. Natomiast nie odmawiał kolegom, kiedy poprosili go, by wspólnie wystąpili w jakimś szczytnym celu w drużynie oldbojów. Po raz ostatni widziano go na boisku pod koniec lat 50. W Warszawie, na pachnącym jeszcze świeżością Stadionie X-lecia, zorganizowano mecz oldbojów, z którego pieniądze ze sprzedaży biletów miały być przeznaczone na Fundusz Odbudowy Warszawy. Ponieważ Martyna tak dużo zawdzięczał Warszawie - grał w Legii i walczył o nią w Powstaniu, nie mogło go wówczas zabraknąć na boisku. „Wyznam, że szedłem na ten mecz z dużym niepokojem” - tak wspominał to spotkanie naoczny obserwator Bohdan Tomaszewski. „Starsi panowie nosili znane nazwiska, które niestety już z wolna przechodziły do historii. Nutka sentymentu, ale pewnie więcej będzie komicznych momentów niż gry... Tymczasem bardzo miłe zaskoczenie. Nogi nie zawiodły weteranów. Piłka chodziła od buta do buta. Pokazali niejedną techniczną sztuczkę. Te wypuszczenia w uliczkę... Bili precyzyjne kornery i celne rzuty wolne. Tyle, że piękny pokaz odbywał się w zwolnionym tempie. Starzy gracze wyszli z ram staroświeckich portretów na boisko i okazało się, że wcale nie są przyprószeni kurzem. Skandowano ich nazwiska. Jeszcze raz: Mar-ty-na, Mar-ty-na! - po raz ostatni” - opowiadał Tomaszewski. Stanisław Jura stał się bohaterem dnia i zdobył popularność, kiedy opowiedział całej Polsce, jak to wspólnie z przyjacielem ze szkolnej ławy - Karolem Wojtyłą - uganiali się po szutrowym boisku za szmacianką. Jura wspominał, że przyszły papież z racji tego, że nie miał wielkiego talentu do gry w piłkę nożną, z linii ataku został przez kolegów z drużyny szybko przeniesiony na bramkę. Z racji swojej postury, przypominającej trochę sylwetką Martynę, koledzy zaczęli na Karola Wojtyłę krzyczeć właśnie „Martyna”. 

Zdjęcie

Tak po prawdzie, to Henryk Martyna był wielką, lecz niespełnioną nadzieją polskiej piłki. W pojedynczych meczach potrafił przyćmiewać największe gwiazdy. Później, na fali zachwytów, zamiast solidnie trenować, długo oddawał się uciechom życia, konsumując w barach spadający na niego splendor sławy. Zmarł 17 listopada 1984 roku w rodzinnym Krakowie, gdzie został pochowany na Nowym Cmentarzu Podgórskim.

 

HENRYK MARTYNA
Urodzony: 14 listopada 1907 w Krakowie, zmarł 17 listopada 1984 roku w Krakowie.
Pseudonim - „Antałek”
Pozycje na boisku: napastnik, obrońca
Wzrost / waga: 167 cm / 95 kg
Kariera piłkarska: Orzeł Kraków (20-23), Korona Kraków (24-28), Legia Warszawa (28-36), Warszawianka (37-39)
Mecze / gole dla Legii: 160/18
Debiut w Legii: 12 sierpnia 1928 r. (Pogoń Lwów – Legia Warszawa 1:1)
Reprezentacja A – 23 mecze / 4 gole
Uczestnik IO w Berlinie w 1936 roku. Uznawany za jednego z najlepszych obrońców Europy.

Zdjęcie
Udostępnij

Autor

Janusz Partyka, WB / Nasza Legia

16razyMistrz Polski
20razyPuchar Polski
5razySuperpuchar Polski
pobierz oficjalną aplikację klubu
App StoreGoogle PlayApp Gallery
© Legia Warszawa S.A. Wszelkie prawa zastrzeżone.