Z archiwum Naszej Legii: Jak „Kosa” na Stambuł trafił
- Ja dogadałem się w ciągu 15 minut, po czym zostawiłem Turków z działaczami Legii. Wynikła z tego śmieszna sytuacja, ponieważ nastąpiły rozbieżności w cenie. Wtedy w Legii było dwóch Mazurków. Jeden radca prawny, a drugi dyrektor. Nie wiem z którym Mazurkiem się spotkali, być może pomylili ludzi – dlatego brakowało kilkaset tysięcy zielonych. Jeśli chodzi o mój indywidualny kontrakt, puśćmy ironicznie oczko, niczym w reklamie piwa bezalkoholowego i pozostańmy przy sumie 300 tys. dolarów - wspominał przed laty na łamach „NL” kulisy swojego transferu do Galatasaray Stambuł legionista Roman Kosecki.
Autor: Janusz Partyka, Wiktor Bołba/Nasza Legia
Fot. Włodzimierz Sierakowski/Archiwum Legii
- Udostępnij
Autor: Janusz Partyka, Wiktor Bołba/Nasza Legia
Fot. Włodzimierz Sierakowski/Archiwum Legii
- Ja dogadałem się w ciągu 15 minut, po czym zostawiłem Turków z działaczami Legii. Wynikła z tego śmieszna sytuacja, ponieważ nastąpiły rozbieżności w cenie. Wtedy w Legii było dwóch Mazurków. Jeden radca prawny, a drugi dyrektor. Nie wiem z którym Mazurkiem się spotkali, być może pomylili ludzi – dlatego brakowało kilkaset tysięcy zielonych. Jeśli chodzi o mój indywidualny kontrakt, puśćmy ironicznie oczko, niczym w reklamie piwa bezalkoholowego i pozostańmy przy sumie 300 tys. dolarów - wspominał przed laty na łamach „NL” kulisy swojego transferu do Galatasaray Stambuł legionista Roman Kosecki.
Przypominamy historię Romana Koseckiego na tureckiej ziemi. Należał do grona polskich piłkarzy z niezwykłą charyzmą. Z jednej strony świetny, dający swoją grą radość kibicom piłkarz, z drugiej nieposłuszny i krnąbrny buntownik. Roman Kosecki grał w Legii stosunkowo krótko (w latach 1989-1991), jednak robił to na tyle dobrze, że zaskarbił sobie uwielbienie fanów. Po zejściu z piłkarskiej murawy zajął się polityką – z woli wyborców został posłem na Sejm. Nie bez znaczenia była jego działalność społeczna w Konstancinie, gdzie stworzył piłkarską szkółkę dla dzieci.
Gdy pierwszy raz znalazł się na Łazienkowskiej miał 11 lat. Za zgodą rodziców przyjechał z ich znajomym z Konstancina na mecz Legii z Widzewem Łódź. Legia, w której grał jeszcze Kazimierz Deyna, zwyciężyła 2:1, a jedną z bramek zdobył Adam Topolski. „Tak się złożyło, że siedzieliśmy na trybunie odkrytej, nieopodal centralnego sektora – słynnej 'Żylety', która na cześć zdobywcy bramki śpiewała: 'Adam Topolski najlepszy obrońca Polski'. Bardzo mi się to spodobało. Od tamtego meczu żywo interesowałem się Legią. Zbierałem wycinki, oglądałem mecze w telewizji. W miarę możliwości przyjeżdżałem do Warszawy, a trzeba pamiętać, że kiedyś dojechać z Konstancina do stolicy nie było takie proste. To już była wyprawa. Jako dzieciak mogłem jechać tylko z opiekunem, a nie zawsze znaleźli się chętni” – wspominał przed laty „Kosa” w rozmowie z Wiktorem Bołbą na łamach „Naszej Legii”.
- Czy może być coś bardziej fantastycznego od tego, że mogłem grać z '10', którą w Legii na plecach nosił legendarny Kazimierz Deyna, któremu ja mógłbym – dosłownie – czyścić buty? Możliwość założenia 'świętej' koszulki, to była dla mnie magia.
Grając w Gwardii „Kosa” był przydzielony do specjalnej jednostki, stworzonej przez milicję dla sportowców. Ale nawet nie widział munduru. W ten sposób tworzono tam etaty, za które piłkarze mogli pobierać wypłaty. To były czasy, w których nie było kontraktów i podobne praktyki były na porządku dziennym. Grających w Legii zatrudniano w wojsku, w Górniku w kopalni, w Lechu na kolei, itd. „Jeśli chodzi o pismo, to takie były formalności, a ponieważ bardzo chciałem grać w Legii, to miałem klapki na oczach. Więc podpisywałem to, co mi podsunięto pod nos. Wcześniej nikomu o tym nie mówiłem, ale nawet jak grałem w Gwardii, to po treningu przyjeżdżałem na Legię i patrzyłem jak trenują” - wspominał Kosecki.
Stając się powoli nową gwiazdą Legii po odejściu „Dziekana" przejął legijną „dychę”. „Czy może być coś bardziej fantastycznego od tego, że mogłem grać z '10', którą w Legii na plecach nosił legendarny Kazimierz Deyna, któremu ja mógłbym – dosłownie – czyścić buty? Możliwość założenia 'świętej' koszulki, to była dla mnie magia. Ta dziesiątka zobowiązywała. Wiedziałem, że jak ją założę, spadną na mnie zaszczyty. Ale gdy nawalę, także cała krytyka spadnie na moją głowę...” - kontynuował legionista. Zastrzegając ten magiczny numer dla Deyny w 2006 roku historia legijnej „10” została jednak zamknięta.
Grupa biznesmenów, skupiona w firmie o nazwie Arteon, za pół miliona dolarów sprzedała Koseckiego do Galatasaray Stambuł. Arteon był związany z Warsfutbolem, który miał wtedy udziały w Legii. To byli pierwsi cywile, którzy po wojnie mieli coś do powiedzenia w wojskowej Legii.
W roku 1990 o Romanie Koseckim zrobiło się jeszcze głośniej, a wszystko za sprawą transferu do tureckiego Galatasaray. Transakcję miała przeprowadzić współpracująca z Warsfutbolem tajemnicza firma Arteon. Do dziś nie wiadomo za ile oficjalnie sprzedano legionistę do drużyny ze Stambułu. Spekulowano, że Turcy zapłacili za reprezentanta Polski 600 tysięcy dolarów. Pojawiły się też informacje o 450 tysiącach USD, a okrągły milion Turcy mieliby dopłacić, gdyby zdecydowali się na transfer definitywny. „Komuna się waliła i co obrotniejsi towarzysze uznali, że trzeba zacząć jakoś się ustawiać w nowej rzeczywistości. Grupa biznesmenów, skupiona w firmie o nazwie Arteon, za pół miliona dolarów sprzedała Koseckiego do Galatasaray Stambuł. Arteon był związany z Warsfutbolem, który miał wtedy udziały w Legii. To byli pierwsi cywile, którzy po wojnie mieli coś do powiedzenia w wojskowej Legii. Legendy krążyły wokół tego transferu, bo wydawało się, że kwota, za którą sprzedano Koseckiego, była zbyt niska jak na jego wartość. Piłkarza to raczej nie interesowało. W barwach Galatasaray zagrał w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów i strzelił nawet bramkę Werderowi w Bremie. Po kilku miesiącach Turcy sprzedali go do Osasuny Pampeluna za 650 tys. dolarów. Michał Listkiewicz opowiadał, że kiedy przed dwoma laty pojechał do Stambułu jako obserwator meczu pucharowego Galatasaray i powiedział jego prezesowi, że w Legii trenuje syn Koseckiego, usłyszał: – Może byśmy go kupili. W Stambule ‘Koseki’ to dobre nazwisko” – wspominał jakiś czas temu na łamach rp.pl redaktor Stefan Szczepłek.
A co o transferze i samym pobycie w „Galacie” sądzi sam bohater tamtych dni Roman Kosecki, który przechodząc do Turcji nie chciał zdradzić sumy kontraktu twierdząc, że ujawnienie tej kwoty mogłoby ośmieszyć niektórych działaczy Legii, dumnych z tego, że „sprzedali go za 450 tys. dolarów”. „Działacze Galatasaray traktowali mnie bardzo poważnie. I to mi się bardzo podobało. Po ich zaangażowaniu w rozmowach wiedziałem, że mnie chcą. Tak powinno załatwiać się transfer, a nie na zasadzie przysyłania pisemka do klubu i zapraszania na testy. Ja dogadałem się w ciągu 15 minut, po czym zostawiłem Turków z działaczami Legii. Wynikła z tego śmieszna sytuacja, ponieważ nastąpiły rozbieżności w cenie. Wtedy w Legii było dwóch Mazurków. Jeden radca prawny, a drugi dyrektor. Nie wiem z którym Mazurkiem się spotkali, być może pomylili ludzi – dlatego brakowało kilkaset tysięcy zielonych. Jeśli chodzi o mój indywidualny kontrakt, puśćmy ironicznie oczko, niczym w reklamie piwa bezalkoholowego i pozostańmy przy sumie 300 tys. dolarów” - wspominał po latach na łamach „Naszej Legii” w rozmowie z Wiktorem Bołbą „Kosa”.
- Z Tanju bardziej współpracowałem niż rywalizowałem, ponieważ większość ze strzelonych przez niego goli padało z moich podań. Lubił robić kawały, a ponieważ z reguły mieszkałem z nim w pokoju, często bywałem obiektem jego żartów. Któregoś razu, w noc poprzedzającą mecz, kładąc się spać wyczułem pod poduszką jakiś twardy przedmiot. Patrzę, a tam leży... pistolet!
Będąc w Turcji zarabiał nie tylko na piłce. Wraz z innym piłkarzem Legii Krzysztofem Budką otworzył w Warszawie sklep. Firma „Kosa&Budka” dobrze prosperowała do czasu, kiedy wspólnik... przehulał pieniądze.
„Powiedzenie 'kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi', w naszym przypadku znalazło potwierdzenie. Zbytnio ufałem Krzyśkowi, a on robił rzeczy niekoniecznie związane z pomnażaniem majątku naszej firmy. Widząc na co idą przeznaczane przeze mnie środki finansowe powiedziałem stop i zerwałem współpracę” - wspominał legionista. Z kolei w Stambule, na tamtejszych bazarach, było dużo kramów z ciuchami pod nazwą „Roman Kosecki” lub „Kosa”. „Niestety nie miałem z tego żadnych profitów. Ktoś kiedyś próbował mnie buntować, bym zwrócił się do właścicieli tych kramów o jakiś procent. Zostawiłem to jednak w spokoju. Dla mnie to była w jakimś sensie reklama, że Turcy używając mojego imienia próbowali zachęcić klientów do nabywania towarów. Z drugiej strony należy pamiętać, że to był inny kraj i inna religia. Całkiem możliwe, że gdybym zaczął żądać, by mi coś odpalili, mógłbym wyjść z takiego sklepu... z nożem w plecach” – dodawał.
W Galatasaray Kosecki rywalizowałeś o sławę z ówczesną gwiazdą Tanju Colakiem, który był m.in. królem strzelców lig europejskich. „Z Tanju bardziej współpracowałem niż rywalizowałem, ponieważ większość ze strzelonych przez niego goli padało z moich podań. Lubił robić kawały, a ponieważ z reguły mieszkałem z nim w pokoju, często bywałem obiektem jego żartów. Któregoś razu, w noc poprzedzającą mecz, kładąc się spać wyczułem pod poduszką jakiś twardy przedmiot. Patrzę, a tam leży... pistolet! Widząc moje zdziwienie, śmiejący się Tanju oznajmił mi co mnie czeka, gdy mu nazajutrz nie będę podawał piłek. Któregoś razu przyprowadził mi do pokoju trzy dziennikarki jednej z gazet i uciekł. Oczywiście z całą drużyną nasłuchiwał pod drzwiami jak sobie radzę... Ogólnie fajny był z niego chłop, a mnie pozostaje satysfakcja, że miałem spory udział w tych jego 'złotych butach'” – opowiadał Wiktorowi Bołbie „Kosa”.
- Tureckie pieniądze miały też kolor... zielony i działacze postanowili zapłacić mi właśnie w tureckiej walucie. Była to bardzo duża, niestety nie mająca odpowiedniej wartości, fura pieniędzy. Powiedziałem, że za takie coś to ja grał nie będę i spory plik banknotów rozrzuciłem pośród kibiców. Na drugi dzień na trening przyszło trzy razy więcej fanów, którzy myśleli, że 'Kosa' znowu sypnie mamoną.
Zgodnie z umową pensję w „Galacie” Roman Kosecki miał otrzymywać w dolarach. Z tym też wiąże się ciekawa historia. Oddajmy głos naszemu bohaterowi: „Tureckie pieniądze miały też kolor... zielony i działacze postanowili zapłacić mi właśnie w tureckiej walucie. Była to bardzo duża, niestety nie mająca odpowiedniej wartości, fura pieniędzy. Powiedziałem, że za takie coś to ja grał nie będę i spory plik banknotów rozrzuciłem pośród kibiców. Na drugi dzień na trening przyszło trzy razy więcej fanów, którzy myśleli, że 'Kosa' znowu sypnie mamoną. Wynikła z tego spora afera. Oskarżono mnie, że obraziłem znajdującego się na banknotach Ataturka Kemala. Miejscowa prokuratura formułowała już zarzuty, ale działacze klubu załagodzili sprawę. W prasie 'pojechano' jednak ze mną strasznie. Co najmniej tak, jakbym dokonał zamachu stanu. Skutek osiągnąłem, ponieważ jak doszło do następnej wypłaty, otrzymałem ją już w prawidłowych 'zielonych'”.
Roman Kosecki w Galatasaray występował od grudnia 1990 do lipca 1992 roku. W tureckiej drużynie rozegrał 50 spotkań, w których strzelił 25 goli i miał dziewięć asyst. Z drużyną „Lwów” zdobył Puchar i Superpuchar Turcji. Kolejne sezony spędził w Hiszpanii - najpierw w Osasunie, zaś później do Atletico Madryt. Następnie „Kosa” przeniósł się do francuskiego Nantes, a potem Montpellier. 69-krotny reprezentant Polski raz jeszcze wrócił do Legii w roku 1997, jednak po rozegraniu kilku spotkań przeniósł się do występującego w MLS Chicago Fire, gdzie zakończył piłkarską karierę.
Autor
Janusz Partyka, Wiktor Bołba/Nasza Legia