Z archiwum Naszej Legii: „Siwy” czyli dziecko Warszawy [HISTORIA]
W styczniu 2011 roku po długiej chorobie odszedł wybitny sportowiec, czołowy zawodnik „wielkiej Legii” lat 50. ubiegłego stulecia Jerzy Woźniak. „Siwy” - tak był nazywany przez przyjaciół i kolegów – miał piłkarski talent, wzbudzający wśród kibiców niepowtarzalne przeżycia radości.
Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia
- Udostępnij
Autor: Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia
W styczniu 2011 roku po długiej chorobie odszedł wybitny sportowiec, czołowy zawodnik „wielkiej Legii” lat 50. ubiegłego stulecia Jerzy Woźniak. „Siwy” - tak był nazywany przez przyjaciół i kolegów – miał piłkarski talent, wzbudzający wśród kibiców niepowtarzalne przeżycia radości.
Nie będzie przesady, kiedy o Jerzym Woźniaku powiemy „dziecko Warszawy”. Urodził się przed wojną, 27 grudnia 1932 roku, i wychował w podwarszawskim wówczas Rembertowie, a rozwój jego piłkarskiej kariery nastąpił w klubach sportowych Warszawy. Jako 15-latek zaczął treningi w Kadrze Rembertów, gdzie z powodzeniem grał w pomocy lub ataku. Płowowłosy młodzieniec, imponujący wyszkoleniem technicznym i szybkością – biegał wówczas „setkę” w granicach 11,5 sekundy – szybko stał się utrapieniem obrońców drużyn przeciwnych. Przez dwa lata (1947-1949) wyróżniał się na podwarszawskich boiskach, by wreszcie w roku 1949 trafić do stołecznego Marymontu. Potem jako poborowy (w 1953 roku), znalazł się w Wojskowym Klubie Sportowym Lotnik Warszawa. W okresie, gdy zaczęto likwidować Okręgowe Wojskowe Kluby Sportowe, tworząc z Legii Centralny Wojskowy Klub Sportowy Warszawa, trener CWKS-u Janos Steiner, penetrując składy rozwiązywanych OWKS-ów, rozglądał się za nowymi piłkarzami, po czym dowództwu CWKS-u wskazywał, kogo chciałby mieć w zespole. Narodziny legendy „Siwego” sięgają czasu, gdy w Lotniku zauważył go Steiner, dzięki czemu Jerzy Woźniak w niedługim czasie rozkazem wojskowym został ściągnięty z Okęcia na ulicę Łazienkowską. „Do CWKS-u trafiłem, podobnie jak większość zawodników, poprzez powołanie do wojska. Wcześniej grałem w drugoligowym Marymoncie i już przed moim pójściem do wojska było wiadomo, że w jednostce spędzę tylko okres unitarny, a potem będę grał w piłkarskiej drużynie Lotnika. Tak też się stało. Potem zostałem przesłany do CWKS-u” – mówił przed wielu laty w wywiadzie dla „Naszej Legii” Jerzy Woźniak.
- Kilkuletnie przyzwyczajenie do gry ofensywnej, do gry w środku pola sprawiło, że znacznie pewniej czułem się z dala od własnej bramki, zaczynałem destrukcyjną robotę tuż za linią środkową boiska. Mogłem sobie na to pozwolić.
Woźniak to była super klasa
Rozwiązanie OWKS-ów sprawiło, że wielu wyróżniających się zawodników wojskowych drużyn służbowo przeniesiono do Warszawy. Ale to było jeszcze za mało, ponieważ w ten sposób „wzmacniana” drużyna CWKS-u Warszawa ponosiła kolejne ligowe porażki. Jednak to nie zrażało trenera Steinera, który nadal czynił poszukiwania, tak więc wśród zawodników CWKS-u: Edwarda Szymkowiaka, Jerzego Woźniaka, Ernesta Pola czy Edmunda Kowala, znaleźli się w Warszawie młodziutki Lucjan Brychczy i starszy, bardziej doświadczony, Marceli Strzykalski. Z nimi w składzie Wojskowym szło już coraz lepiej. „To był bardzo dobry okres dla montowania takiej paki” – wspominał w jednym z wywiadów. „W różnych klubach, ale głównie na Śląsku, grało sporo młodych piłkarzy, akurat w wieku poborowym. W ten sposób trafili do Warszawy tacy gracze jak: Edward Szymkowiak, Lucjan Brychczy, Ernest Pol, Edmund Kowol, Robert Grzywocz, Zygmunt Pieda czy Horst Mahseli. W tej grupie, a było nas chyba z sześćdziesięciu, znalazłem się i ja. Aby się zmieścić w podstawowej kadrze, trzeba się było mocno starać, co nieco umieć i posiadać cechy odróżniające od pozostałych kolegów” – mówił. Nie ulega wątpliwości, że najsilniejszą formacją drużyny tworzonej przez trenera Janosa Steinera była formacja ataku. Wygrać rywalizację z takimi napastnikami jak: Ernest Pol, Edmund Kowal, Andrzej Cehelik, Lucjan Brychczy czy Edward Jankowski, było niezmiernie trudno. Jerzy Woźniak, chociaż miał talent i rangę zawodnika najwyższej klasy, mógłby nie wygrać z nimi rywalizacji gry w ataku w pierwszej drużynie CWKS-u. Dlatego za namową profesora Wacława Kuchara przystał na propozycję gry na obronie – lewej, ponieważ prawa obrona należała do klasycznego defensora Horsta Mahselego. To był strzał „w dziesiątkę”. Obrońca Jerzy Woźniak w swojej grze wykorzystywał niezwykły „ciąg” na bramkę i umiejętność włączania się do akcji ofensywnych zespołu. Styl gry preferowany przez „Siwego” był całkowitą nowością na krajowych boiskach. „Kilkuletnie przyzwyczajenie do gry ofensywnej, do gry w środku pola sprawiło, że znacznie pewniej czułem się z dala od własnej bramki, zaczynałem destrukcyjną robotę tuż za linią środkową boiska. Mogłem sobie na to pozwolić. Nie ustępowałem napastnikom drużyn przeciwnych prędkością, a wielu z nich nią wręcz przewyższałem” – tłumaczył na łamach „Przeglądu Sportowego”.
Silny skład personalny w połączeniu z nowoczesnymi metodami treningowymi Janosa Steinera musiały przynieść pożądane efekty. CWKS Warszawa zaczął coraz bardziej rosnąć w siłę, by w latach 1955-1956 zostać bezapelacyjnie najlepszą „jedenastką” klubową na krajowych boiskach. Krajową supremację potwierdziły dublety – mistrzostwo i puchar, zdobyte w tych latach. „Jak zrobiono taką drużynę, że grało w niej dziesięciu reprezentantów, to nie ma co się dziwić, że brak było godnego przeciwnika. Drużyna z lat 55-56, nie waham się tego powiedzieć, była na miarę finału Pucharu Europy. Szymkowiak, Pol, Kowal, Brychczy i Woźniak to była super klasa, uzupełniona takimi talentami jak: Mahseli, Grzybowski, Strzykalski, Zientara, Ciupa...” – wspominał trener Ryszard Koncewicz, który objął drużynę CWKS-u po odejściu Steinera. Gra CWKS-u robiła wrażenie, a sława rosła z każdym dniem. Sukcesy nad odwiecznym rywalem Honvedem Budapeszt – jedną z najlepszych wówczas drużyn świata – owocowały tym, że Wojskowi byli atrakcyjnym przeciwnikiem dla najlepszych. Jerzy Woźniak z sentymentem wspominał potyczki z najlepszymi, kiedy rozmawialiśmy o jego niezapomnianym meczu w barwach Legii. „Trudno jest mi wybrać jeden szczególny mecz w karierze, podczas której miałem możliwość zmierzyć się na boisku z najwybitniejszymi piłkarzami w historii tej dyscypliny sportu” – mówił. „Pele, Jaszyn, Puskas, Fontaine, Kopa, Suarez, Di Stefano – te nazwiska wiążą się z jednymi z najpiękniejszych wspomnień mojej piłkarskiej przygody. Niektórzy z nich nieźle podczas tych spotkań zaleźli mi za skórę. Dla innych ja z kolei byłem górą. Na pewno jednak z dużym sentymentem wspominam nasze pierwsze przetarcie przed podbojem kontynentu – wizytę we Francji i rewanżowy mecz z RC Lens. Nasza drużyna, składająca się ze znakomitych piłkarzy, utożsamiana była niemal z reprezentacją Polski. Wówczas to, w drugiej połowie lat 50., zaliczaliśmy się do czołowej dziesiątki najlepszych klubowych drużyn Europy. Dzięki temu wzbudzaliśmy zainteresowanie u wielu organizatorów wielkich międzynarodowych imprez. Było to jesienią 1955 roku, do Francji wyruszyliśmy pociągiem z Dworca Głównego. Byliśmy drużyną wojskową, dlatego w podróż z nami udawali się także 'opiekunowie', którzy wszystko wiedzieli i znali każdy nasz ruch. Byliśmy wszędzie obstawiani. Tłumaczono nam, co by było, gdyby któremuś z nas coś się stało. A tak po prawdzie, to pilnowano, by któryś z nas nie wybrał 'wolności'. Wprawdzie zagraniczne transfery nie wchodziły w grę, niemniej jednak były jakieś luźne rozmowy z mieszkającymi na Zachodzie rodakami. Mówiono nam o klubach, zarobkach, które dla nas – w porównaniu z tym, co otrzymywaliśmy w Polsce – były bajecznymi sumami i o tym, że tam dopiero byśmy mieli wspaniałe życie. Podczas spotkań w Paryżu dowiedzieliśmy się, że Lens, jeden z czołowych zespołów francuskiej ekstraklasy, szykował się do wzięcia na nas srogiego rewanżu za wcześniejszą porażkę w Warszawie 2:5. Trzeba przyznać, że nie rzucali słów na wiatr i od początku spotkania zabrali się ostro do roboty. Na wspaniale prezentującym się stadionie, który oświetlony silnymi jupiterami robił oszałamiające wrażenie, zasiadł komplet, 20 tysięcy widzów. Nowością dla nas była gra na tak oświetlonym obiekcie. Światło raziło w oczy, zupełnie nic nie widząc, poruszaliśmy się po boisku jak nowicjusze. Na szczęście potrafiliśmy się szybko przystosować do tych warunków, przez co z minuty na minutę graliśmy coraz lepiej. Kolejną nowością dla nas, była gra nafosforyzowaną piłką, która przy mocnym świetle była widoczna nawet z najodleglejszych miejsc. My wówczas, w kraju, byliśmy na etapie piłki sznurowanej. Ciekawe porównanie dotyczyło również odżywek. Kiedy piłkarze na Zachodzie stosowali już witaminy, my spożywaliśmy miód, który miał dodać nam sił w walce o zwycięstwo. Jako ciekawostkę dodam, że wówczas w meczu z RC Lens po raz pierwszy grałem przeciwko czarnoskóremu zawodnikowi. Chociaż tylko zremisowaliśmy 5:5, to jednak zagraliśmy fantastyczny mecz. Niewiele brakowało, a mecz ten zakończyłby się naszym sukcesem, ponieważ strzeliliśmy i szóstego gola, ale faworyzujący gospodarzy sędzia go nie uznał” – wspominał Jerzy Woźniak.
- Wygraliśmy wtedy 1:0, a bramkę samemu Jaszynowi strzelił Ernest Pol. Czy to był mój najlepszy mecz? Być może, ale z Ruskimi zawsze grało mi się bardzo dobrze. Dokopać im to była sama przyjemność.
Dokopać „Ruskim”, czyli wyrównywanie rachunków na boisku
Jerzego Woźniaka poznałem w 1985 roku. Liczyłem się z jego zdaniem i z zapartym tchem wysłuchiwałem tego, co miał do powiedzenia o Legii. Odbyliśmy wiele wspólnych spotkań i długich rozmów, dzięki czemu wiem o tym, że przeżywając śmierć ojca, którego w 1942 roku powiesili Niemcy, nie miał dla nich usprawiedliwienia. Wskutek przeżytych cierpień rachunki wyrównywał na boisku. Jak choćby w Rostocku, 28 czerwca 1958 roku, podczas meczu Polska – NRD (1:1). Był już wtedy znanym piłkarzem, ale przeżycia z dzieciństwa wryły się w jego psychikę tak głęboko, że na boisku niósł go jakiś żywioł, nakazując wymierzyć sprawiedliwość. „Dość mocno utkwił mi w pamięci mecz z Niemcami, a grało się wtedy w myśl zasady – nie będzie nam tutaj Niemiec szurał. I jechało się równo z trawą. Walczyliśmy z nimi niemal jak Ruscy pod Stalingradem – to była walka! Trener Henryk Reyman, kiedy ściągał mnie z boiska, wyjaśnił mi, że zmienia mnie nie za złą grę, tylko żebym nie zrobił czegoś rywalowi” – przyznał w wywiadzie dla „Naszej Legii”.
Jerzy Woźniak na trwałe wpisał się w historię polskiej piłki, stąd też koniecznym przypomnieniem jest jego udział w meczu otwarcia „piłkarskiej świątyni”, Camp Nou w Barcelonie. Dziwna to historia, ponieważ pod datą 24 września 1957 roku, w oficjalnych folderach katalońskiego klubu, jako drużyny biorące udział w inauguracji widnieją nazwy: Legia Warszawa i FC Barcelona. Tymczasem tak naprawdę z Legii było tam tylko trzech zawodników: Jerzy Woźniak, Edmund Zientara i Lucjan Brychczy. Stało się tak dlatego, że działacze PZPN w odpowiedzi na zaproszenie dla Legii zdecydowali, że do Barcelony pojedzie reprezentacja Polski, pod szyldem... Warszawy. Podobnie jak Niemców, Woźniak traktował Ruskich (jak na nich mówił), których totalitaryzm był nierozerwalnie związany z reżimem stalinowskim. Dlatego do meczów ze Związkiem Radzieckim podchodził w sposób szczególny, traktując je jako próbę przeciwstawienia się sowieckiej hegemonii. Jerzy Woźniak był jednym z Bohaterów Narodowych, którzy 20 października 1957 roku, wygrywając na stadionie Śląskim w Chorzowie 2:1 z drużyną ZSRR, sprawili sensację na skalę światową, przy okazji spełniając ciche marzenia milionów Polaków. Natomiast kolejny mecz przeciwko ZSRR, rozegrany 21 maja 1961 roku na Stadionie X-lecia w Warszawie (1:0), głosem ekspertów został oceniony jako najlepszy w reprezentacyjnej karierze Woźniaka. „Wygraliśmy wtedy 1:0, a bramkę samemu Jaszynowi strzelił Ernest Pol. Czy to był mój najlepszy mecz? Być może, ale z Ruskimi zawsze grało mi się bardzo dobrze. Dokopać im to była sama przyjemność” – przekonywał na łamach „Naszej Legii”.
- Denerwowała mnie ta wieczna improwizacja, ta ciągła niepewność, dziwne stosunki we władzach związku.
Przygnębiającym wspomnieniem były dla niego igrzyska olimpijskie w Rzymie, w 1960 roku. „Na pewno nigdy nie zapomnę tego nieszczęsnego meczu na IO w Rzymie z Danią. Mieliśmy wielką przewagę, stworzyliśmy wiele sytuacji i ciągle się zastanawiam, jak to się stało, że my tego meczu nie wygraliśmy (porażka 1:2 – przyp. red.). I trudno o to winić nas, zawodników, zawinił brak klarownej koncepcji gry. Potem przegraliśmy z Argentyną 0:2, mogliśmy więc pakować walizki i wracać do domu” – żalił się. W rozmowach niechętnie wracał do jednego meczu, który do końca pozostawał rysą na jego reprezentacyjnej karierze. 22 lipca 1956 roku, w meczu otwarcia Stadionu Śląskiego, reprezentacja Polski grała z drużyną NRD. Trzeba wiedzieć, że było to wielkie święto. Dla strzelca pierwszego gola na nowym stadionie ufundowano okazały puchar. I co się stało? Tę pierwszą bramkę ze strzału samobójczego zdobył... Jerzy Woźniak. Nie chciał o tym mówić. Naciskany przeze mnie w czasie jednej z naszych rozmów, w końcu dał się namówić i powiedział: „Bramka ta została uznana jako samobójcza, natomiast ja uważam, że to był przypadek. W moim pojęciu gol samobójczy jest wtedy, kiedy sam zdecydowanie strzelę bramkarzowi. Normalnie nie byłoby tej bramki, gdybym nie zdążył za przeciwnikiem, a tak blokowałem strzał, piłka odbiła się od mojej klatki piersiowej i wpadła do bramki. Przegraliśmy wtedy z NRD 0:2. O tym pucharze to tylko ktoś sobie napisał. Ja żadnego pucharu nie dostałem” – powiedział zamykając temat. Jerzy Woźniak w reprezentacji Polski rozegrał 36 spotkań. Zrezygnował w 1962 roku, a jednym z powodów swojej decyzji tłumaczył brakiem profesjonalizmu działaczy związkowych. „Denerwowała mnie ta wieczna improwizacja, ta ciągła niepewność, dziwne stosunki we władzach związku” – podkreślał w rozmowie z dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”.
- Lubiliśmy wyskoczyć do SPATiF-u, mieliśmy tam dużo znajomych, także wśród artystów. Bardzo dobrze kolegowałem się ze Zbyszkiem Cybulskim i Bogusławem Kobielą. Pamiętam, jak kiedyś ktoś mi krzyknął z trybun, bym lepiej poszedł potańczyć, a nie marnował piłek. Skończyłem z tym.
Kochał Legię
Był gwiazdą Legii, z tym, że jego gwiazdorstwo było takie jak on – eleganckie i lekko nieśmiałe. Charyzmatyczny, zawsze elegancki i ostrzyżony na jeżyka. W pamięci kibiców zapisał się jako jeden z pierwszych sportowców, którzy przyjaźnili się z warszawską bohemą, i do którego wzdychały najurodziwsze Polki. „Jak każdy młody człowiek lubiłem dobrze wyglądać, być dobrze ubrany, ale czy z kobietami tak było, ciężko mi dziś o tym mówić” – mówił skromnie. „Lubiliśmy wyskoczyć do SPATiF-u, mieliśmy tam dużo znajomych, także wśród artystów. Bardzo dobrze kolegowałem się ze Zbyszkiem Cybulskim i Bogusławem Kobielą. Pamiętam, jak kiedyś ktoś mi krzyknął z trybun, bym lepiej poszedł potańczyć, a nie marnował piłek. Skończyłem z tym. Uznałem, że po co mają krzyczeć. Tym bardziej, że ja nie piłem alkoholu, nigdy go nie lubiłem, ale wystarczyła sama obecność, ktoś cię zobaczył i fama poszła” – tłumaczył. To nic bardziej błędnego i krzywdzącego dla tego znakomitego sportowca, ponieważ w podejściu do piłki był prawdziwym perfekcjonistą. „Po treningu mieliśmy przecież czas wolny, na prywatne, osobiste życie. Ale nasze życie to był sport. Po oficjalnych zajęciach braliśmy dresy, korki, piłki i szliśmy z powrotem na płytę, albo na korty, na basen i ćwiczyliśmy do wieczora. Pamiętam jak jeszcze mieszkaliśmy w ośrodku, chyba ze 13 chłopa w jednym pomieszczeniu, na trzeszczących wojskowych łóżkach. Różnie było, jedni grali w karty, ja na przykład lubiłem słuchać radia, bo lubiłem dobrą muzykę, a inni lubili sobie wypić. Niekiedy zdarzało się, że któryś jechał na Dworzec Zachodni po winko. Była grupa rozrywkowa, ale jak przyszło do gry, treningu, to nikt się nie oszczędzał. Byliśmy rodziną i mieliśmy wspólny cel, dobrze grać, to procentowało na boisku. Znaliśmy się jak 'łyse konie', dlatego rozumieliśmy się bez zbędnych słów. Czy dzisiaj jest to możliwe? Nie. Wystarczy zapytać któregokolwiek z piłkarzy Legii, co tak naprawdę wie o swoich kolegach z drużyny. Pewnie wzruszy ramionami i odpowie: nie obchodzi mnie, mam swoje życie. Dziś pośród piłkarzy liczą się tylko: szmal, mieszkanie, samochód, atrakcyjne wakacje. No i oferta z zagranicznego klubu. Patriotyzm klubowy jest patriotyzmem pieniądza, a nie barw” – mówił z pretensją w jednym z prasowych wywiadów. W słowach Jerzego Woźniaka było sporo racji. Dawno już minęły czasy, kiedy wierność i przywiązanie do barw klubowych stawiano na pierwszym miejscu, wśród pozaboiskowych wartości zawodników. Pamiętajmy o tym, że Jerzy Woźniak do ostatnich swoich dni był legionistą. Już bardzo chory zjawił się na ulicy Łazienkowskiej, by zobaczyć nowy stadion Legii. Tajemnicą poliszynela była jego choroba, podczas której coraz gorzej radził sobie ze sobą. Coraz częściej zdarzało się, że nie poznawał tych, których dobrze znał.
Kiedyś, podczas jednego z naszych spotkań, powiedział: „Wie pan co, jeszcze dziś, chociaż mam ponad 70 lat, potrafię tak zasłonić piłkę, że wnuczek biega wokół mnie bezradnie”. Tak bardzo żal, gdy odchodzą od nas ludzie tworzący sławę i potęgę Legii, pozostawiając smutek i tęsknotę, że nigdy ich już nie zobaczymy. Jerzy Woźniak pozostawił ślad w Legii, jej poświęcił życie, kochając ponad wszystko. On kochał Legię, a my kochaliśmy Jego.
Jerzy Woźniak
Urodzony: 27 grudnia 1932 roku w Rembertowie
Zmarł: 9 stycznia 2011 roku w Warszawie
Pseudonim – „Siwy”
Pozycja na boisku – obrońca
Wzrost/waga: 172 cm/67 kg
Kariera piłkarska: Kadra Rembertów (47-49), Marymont Warszawa (49-52), Lotnik Warszawa (53), Legia Warszawa (54-67), Warszawianka (67), RKS Błonie (68-72)
Mecze/gole w Legii: 241 meczów / 3 gole
Debiut w Legii - 28 marca 1954 r. (Legia – Lech Poznań)
Sukcesy: mistrz Polski z Legią (55, 56), Puchar Polski z Legią (55, 56, 66), odznaczony Srebrnym Krzyżem Zasługi
Reprezentacja: 35 A
Autor
Wiktor Bołba, JP / Nasza Legia